Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Lucyna zastała Leopolda zupełnie gotowego i w najlepszym humorze.
Dumny był, że wczoraj postawił ojcu warunki i zmusił go prawie do kapitulacyi, że napisał list do Klary Gervais, zapowiadając jej wizytę ojcowską, bo list ten uważał za arcydzieło w swoim rodzaju.
Pani Lucyna zamierzała powrócić wieczorem koleją, ale potem zdecydowała się pozostać na wsi dłużej i pojechać powozem: Po półtora godzinnej podróży, powóz zatrzymał się przy moście prowadzącym do tak zwanych wysp św. Katarzyny, gdzie Lucyna z Leopoldem wysiedli — zapłacili i odprawili stangreta.
Wyspy św. Katarzyny, złożone z pasa ziemi na dwieście metrów szerokości a dwa kilometry długości, przerznięte są na dwie części przez niewielką rzeczułkę.
Część zachodnia jest prawie pustą, bo ma tylko drewniany barak zajęty latem przez przekupnia, sprzedającego różne przekąski, część wschodnia przeciwnie, zabudowana letniemi domkami, stanowi bardzo przyjemną siedzibę na wiosnę, lato i jesień, ale jest opłakanie smutna, gdy nastąpi pora brzydka, i liście z drzew opadną.
Panna Juana — prawie że sama jedna przepędzała w tej pustce, a potrzeba było na prawdę posiadać na to, sporo odwagi. Otuchy dodawała jedynie nadzieja odziedziczenia dość znacznego majątku po śmierci protektora — starego kawalera, zazdrośnika i manijaka, ale za to milionera.
Willa Trembles, był to prześliczny pałacyk, pośrodku dosyć dużego ogrodu, zasługującego na miano parku. Otrzymała nazwę swoję od osiczyny, ocieniającej z obudwóch stron brzegi Marny.
Po prawej stronie parku, rozciągały się grunta do sprzedania, po za niemi zaś stał mały skromny domeczek, także jak to oznajmiała wywieszona na nim karta, na sprzedaż przeznaczony.
Leopold i Lucyna nie pierwszy raz znajdowali się tutaj, to też poszli prosto ku bramie ogrodowej.
Juana czekała na nich i przyjęła z otwartemi rękoma. Obie przyjaciółki uściskały się serdecznie.
— Musicie umierać z zimna i głodu!... wołała. — Na szczęście pali się suty ogień na kominku w sali jadalnej, a śniadanie za trzy minuty podadzą.
— Brawo!.. wykrzyknął Leopold i dodamy tylko dwa słowa, ale już po śniadaniu, dwa słowa tylko, ale takie, że niechaj się stare wina z twojej piwnicy dobrze mają na baczności!
Za chwilę siedzieli przy stole.
— Jacy wy dobrzy, żeście przyjechali!... mówiła gospodyni domu... Musicie mi cały dzień podarować... Razem zjemy obiad... Moglibyście zanocować nawet... Mam pokoje do waszej dyspozycyi.
— Byłoby to prześlicznie, oh! naprawdę prześlicznie, daję słowo!... odezwał się Leopold.. ale cóż kiedy nie możliwe.
— Dla czego?... zapytały obie kobiety razem.
— Bo ja muszę być na wpół do siódmej w Paryżu... Mam interes bardzo ważny... Mianowicie odebranie pieniędzy. Na takie randez-vous nie można się niestawić.
— Może być, że to bardzo ważne, ale mnie wcale nie na rękę! — odrzekła Juana. — Ja tak liczyłam na was. Napisałam do Wiktora Chariot... znacie go dobrze... tego kupca delikatesów z ulicy świętego Łazarza... przysłał mi dzisiaj rano, wszystko co trzeba. Łososia... comber dzika marynowany... i szpilkowany na rożen.. pasztet z wątróbek.., trufle ogromne... raki podobne do małych raczej homarów... i cudowne owoce!.. Cóż ja z tem wszystkiem zrobię, jeżeli mi nie pomożecie?...
— Jest sposób zaradzenia złemu — odezwał się z uśmiechem Leopold.
— Jaki?
— Pojedziemy ztąd o piątej wszystko troje — a o szóstej będziemy w Paryżu. Ja potrzebuję dziesięć minut wszystkiego dla udania się na schadzkę i odbiór pieniędzy... Zjemy obiad w restauracyi, przepędzimy wieczór w Varietés... a na noc powrócimy tutaj i jutro rano zjemy na śniadanie wiktuały, które wymieniane przed chwilą, ślinkę do ust mi napędziły! To będzie szyk prawdziwy... Cóż panie na to?...
— Ja zgadzam się, chociażby dla tego, odpowiedziała Juana, że szczęśliwym wypadkiem zatelegrafowałam dziś rano do mojej modniarki, ażeby przysłała mi dwa kapelusze, nie gniewało by mnie zatem wcale, abym mogła pokazać się w jednym z nich wieczorem...
Usłyszawszy o magazynierce i kapeluszach, Lucyna brwi zmarszczyła.
— U kogo ubierasz się teraz? — spytała.
— Zawsze u p. Aleksandryny Thouret tak jak i ty. Musisz o tem przecie wiedzieć, skoroś mi ją rekomendowała...
Lucyna zadrżała.
— I przyśle ci dzisiaj kapelusze?...
— Odebrała zapewne moję depeszę, a że jestem dobrą klijentką, zastosuje się z pewnością do żądania.
Lucyna ciągle zmarsowana, nie pytała już o nic więcej i zamyśliła się.
Aleksandryna Thouret, przyśle kapelusz najpewniej przez Klarę Gervais.
Jeżeli Klara przybędzie do willi, to ją Leopold zobaczy — a tego trzeba było uniknąć w interesie kombinacyi, jaką ułożyła po porozumieniu się z Placydem Joubert.
Co zrobić, aby nie dać się jej widzieć? Lucyna znalazła widocznie sposób, bo rozjaśniła oblicze i stała się nadzwyczajnie wesołą.
Co chwila napełniała szklankę Leopolda — a ten miał sobie za punkt honoru skrupulatnie ją wypróżniać.
Zdawało się, że chciała koniecznie spoić niedołęgę, o co zresztą dosyć było łatwo, bo miał głowę słabiuchną. Nim też podano deser, Leopold zaczął już pleść bez związku — oczy mu latały, a język się plątał.
Szampan dopomógł — a likiery podane przy kawie, dokończyły reszty.
Młody Joubert zaczął prawie niestworzone rzeczy, oczy stawały mu się coraz mniejsze.,
Juana nie żałowała sobie także.
Nie upiła się zupełnie, była jednak w bardzo podnieconym humorze.
Tylko Lucyna nie straciła przytomności.
— Co teraz zrobimy? — zapytała wstając od stołu.
— Wszystko co chcecie — odpowiedziała gospodyni domu.
— Czy niemielibyście nic przeciw przejażdźce czółnem dla strawności?..
— Wyborna myśl... popłyniemy do Channezières....
Lucyna spojrzała niespokojnie na zegar.
Była pierwsza z południa.
Klara Gervais mogła nadejść lada chwila...
— No Leopold, do czółna... dalej... prędko do czółna....
— O! co z tego to nic nie będzie — zamruczał młody Joubert głosem płaczliwym. Do czółna... Tra la la... Za nic w świecie.. Spać mi się tak chce, że ledwie patrzę na oczy... Słowo honoru.
Wstał z krzesła i zataczając się a potykając, przeszedł do salonu, gdzie miał rzucić się na kanapę.
— Ślicznie jesteś wychowany, mój drogi! winszuję ci — wołała Lucyna... Doprawdy, że mnie śmiertelna pasya porywa... Pocom cię ja przyprowadziła tutaj?...
— Dajże mu pokój, niech śpi! — odezwała się Juana ze śmiechem — a my się przejść tymczasem pójdziemy... Potrzebuję odetchnąć świeżem powietrzem... Duszę się w pokoju... Zdaje mi się, że tak samo jak Leopoldowi, w głowie mi zakręciło... Jeżeli posyłka od magazynierki przyjdzie w czasie naszej nieobecności, pokojówka odbierze kapelusze i zapłaci pięć franków za drogę... Pójdę ją uprzedzić o tem.
Pokojówka została uprzedzoną i dwie przyjaciółki wyszły z willi.
Było chłodno, ale słońce świeciło prześlicznie i dzień był cudowny.
Jeden kajak, jedno czółno i jedna czajka przywiązane u brzegu willi Trembles, stanowiły jej miniaturową flotyllę.
Juana i Lucyna, wzięły na siebie czerwone kurtki, na głowy czapeczki wioślarskie, rękawiczki futrzane, a zaopatrzywszy się każda w parę wioseł, wsiadły do czółna.
Obie umiały wiosłować doskonale, i szybko popłynęły w dół Marny, aż do Créteil.
Opuścimy je na chwilę i poprosimy czytelników, ażeby raczyli nam towarzyszyć do wioski la Pie, do restauracyi, w której nasi wybrańcy losu: Adryan Couvreur i jego trzej koledzy zamierzali zjeść śniadanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.