Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Pani Ligier, poszła po szkatułkę, którą widzieliśmy już dnia wczorajszego. Wyjęła medalik i podała go pseudo-inspektorowi Opieki publicznej.
Bonichon długo mu się przypatrywał.
Po jednej stronie było wyobrażenie Matki Bozkiej z Dzieciątkiem Jezus na ręku i z koroną z gwiazd nad czołem.
Po drugiej stronie słowa:
Módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy.”
— Dobrze... — rzekł Bonichon po skończonym przeglądzie... — Zachowaj pani ten medalik starannie. — Gdyby mi się okazał potrzebnym, to go zażądam.
Byłby go z chęcią zabrał od razu, ale byłoby to niezręcznie i nie bardzo bezpiecznie; a Bonichon był bardzo ostrożnym.
Nie mając nic więcej do roboty w Bonneuil, powrócił do Paryża i poszedł zdać sprawę Jacquierowi z tego co się dowiedział wczoraj.
Uszczęśliwiony pryncypał, powinszował mu powodzenia, a przekonany, że Marya-Joanna, była rzeczywistą córką panny de Rhodé, polecił dowiedzieć się jak najśpieszniej, czy mieszka na przedmieściu Bourbon razem ze swoim uwodzicielem panem de Quercy.
Nie tracąc chwili czasu, Bonichon udał się na wyspę Świętego-Ludwika.
Dom oznaczony Nr. 22, była to stara z XVII wieku budowla, zamieszkana niegdyś przed jednę tylko rodzinę, ale teraz podzielono ją na kilka mieszkań.
Vice-hrabia de Quercy, zajmował parter, którego wysokie okna, wychodziły na Sekwanę. — Posiadając znaczny majątek i ciesząc się zupełną niepodległością, dzielił dotąd swoje życie pomiędzy łatwe miłostki i klub wioślarski, którego zagorzałym był zwolennikiem.
— Czy jest pan de Quercy u siebie? — zapytał Bonichon odźwiernego.
— Nie ma pana vice-hrabiego — o0dpowiedział zapytany.
— Nie ma?... — powtórzył agent Jacquiera z uśmiechem. Wczoraj przecie powrócił z Champignolles.
— Nie wiem gdzie był wczoraj, bo nie zajmuję się nigdy tem co do mnie nie należy... — odpowiedział stróż z godnością. — Wiem tylko, że pojechał dzis rano i powiadomił nie, iż zabawi w drodze dni dwa, albo i trzy nawet..
— Wielka szkoda... — bo mam nadzwyczaj ważny interes. — Czy nie ma u niego czasem jakiej osoby... — jakiej młodej damy... kogokolwiek... z kim mógłbym się porozumieć?...
— Nie, nie ma żywej duszy...
— A czy przynajmniej nie wiecie, gdzie się udał pan de Quercy?...
— I tego nie mogę powiedzieć, bo nic nie wiem...
Czy stróż posłusznym był rozkazom, czy rzeczywiście nic nie wiedział? — Tak w jednym jak i w drugim razie, na nic się wszelkie nalegania nie zdały.
— To przyjdę za parę dni... — odrzekł Bonichon niezadowolony z opóźnienia, mogącego wszystko zepsuć. Opuścił uszy i powrócił na ulicę Bleu.


∗             ∗

Przekonany, że ojciec tak jak powiedział, zajmie się zebraniem wiadomości, co do moralnego prowadzenia i przeszłości Klary Gervais, pewny, że wiadomości te będą jak najpochlebniejsze, a więc, że znikną wszelkie przeszkody, Leopold zaledwie powrócił do siebie, zasiadł przed biurkiem, ujął się obu rękami za głowę i tak przesiedział dobre pół godziny — aż nareszcie, wziął się do napisania lista treści następującej:
„Aniele mojego życia, skarbie mój wymarzony!
„O! jakże żałuję, że nie chcesz zrozumieć uczucia, jakiem pałam ku tobie, że uważasz je tylko za wybryk jakiś, za prostą fantazyę szaleńca! — Wcale tak nie jest!... — Pałam miłością czystą, pełną szacunku i moralnie przekonany jestem, że nic jej nigdy nie odmieni...
„Ja o małżeństwie, tylko o małżeństwie prawnem myślę, aniele mojego życia!
„Jak prawdą jest, że nie jestem żadnym rozbójnikiem, zostaniesz ty panią Joubert, co przecie nie będzie ci tak bardzo nieprzyjemnem, skoro serce moje przepełnione miłością, a pugilares wypchany niebieskiemi biletami... — Życie twoje nie będzie wcale przetykane cierniami... — Przekonasz się o tem, skarbie marzeń moich najgorętszych.
„Potwierdzi ci to wszystko mój ojciec, który za kilka dni będzie miał zaszczyt przedstawić ci się i prosić o przyjęcie mojego nazwiska.
„Aniele mojego życia!... musiałabyś chyba mieć duszę tygrysa, abyś mnie chciała przyprowadzać na dno rozpaczy! — Twoja odmowa zadała by mi cios śmiertelny.
„Zanim będę miał szczęście poprowadzić cię do ołtarza i do notaryusza, wybacz mi Klaro, niekonsekwencyę z tym pałacykiem w Fontenay-sous-Bois, której czuję się winnym... Zbłądziłem, ciężko zbłądziłem, ale tak był ślicznie umeblowany ten pałacyk!... — Przeznaczam go na podarek ślubny!...
„W nadziei, że w przyszłości nazywać mnie będziesz Leo albo Popold — (jak to będzie pięknie — nieprawda?...) — pozwól mi, bóztwo ty moje, podpisać się jako... twój przyszły mężulek.

„Leopold Joubert.”

Młodzieniec przeczytał raz jeszcze to co napisał, uznał, że jest bardzo dobrze, zaadresował i wyszedł na pocztę.
Klara Gervais, wróciwszy wieczorem do domu, zastała list u odźwiernej, a zaintrygowana nieznanym charakterem pisma, rozpieczętowała prędko kopertę i spojrzała na podpis.
— Znowu on!... — szepnęła wzruszając ramionami. — Czyż nigdy nie zechce odczepić się odemnie?...
I nie rzuciwszy nawet okiem, na gorące wynurzenia Leopolda, zgniotła papier w ręku i przyłożyła do świecy. I przypatrywała się całopaleniu, dopóki ostatnia iskierka nie uleciała ze zczerniałego papieru.
Ale teraz, jakieś uczucie kobiece, zbudziło się w jej duszy, litość wzięła górę nad pogardą.
— Biedny chłopak szepnęła, może to natręctwo jego, jest dowodem, prawdziwej jego miłości... Jeżeli naprawdę mnie kocha, bardzo go żałuję, bo ja nie kocham go wcale i nigdy nie pokocham.
Następnie zmęczona całodzienną pracą, rozebrała się i położyła w łóżko, myśląc ciągle o młodym człowieku, spotkanym dwukrotnie, raz na ulicy Sekwany, a drugi raz na bulwarze Beaumarchais, słowem o Adryanie Couvreur.
— Waryatką jestem... doprawdy... — powtarzała sobie głośno — kto to wie, czy ja go zobaczę jeszcze kiedy?...
Widziała go jednakże przez całą noc we śnie.


∗             ∗

W trzy dni potem, uwijali się gęsto po całym Paryżu, jacyś ludzie, bardzo skromnego wyglądu, z pakami drukowanych ćwiartek prawie mokrych jeszcze, pod pachami.
Ludzie ci wywijając jedną z takich kartek trzymaną w ręku, wrzeszczeli co sił starczyło, na różne głosy:
— Jutro w dalszym ciągu ciągniecie wielkiej loteryi tunetańskiej!... Kupujcie państwo tabelkę główniejszych wygranych! Dziesięć centymów... dwa sous!
Na ulicy de Rennes, młody człowiek, dobrze nam znany, mianowicie Jakób Lavand, jeden z towarzyszy Adryana Convreur, zatrzymał przechodzącego roznosiciela, dał mu dwa sous, kupił tabelkę i przez drogę zaczął przeglądać numery wylosowane.
Nagle wydał okrzyk radosny, zawrócił się, kłusem prawie pobiegł z powrotem w ulicę de Rennes, i zatrzymał się dopiero przy ulicy Montparnasse, przed domem, gdzie się mieściła pracownia malarsko-dekoracyjna. Sadząc po cztery naraz schody, wbiegł na górę i jak kula wpadł do wielkiej sali w której Adryan Couvreur, Karol Vivier i Klaudyusz Fremy, malowali ogromne płótno, rozciągnięte na podłodze.
— Jak to... wróciłeś? — odezwał się Fremy — czułeś się taki słaby!... — Czy ci się lepiej zrobiło przez drogę?
— Marna rzecz w tej chwili, ta moja niedyspozycya, przyszedłem zabrać was wszystkich trzech...
— Toś się wcale niepotrzebnie fatygował mój stary — odrzekł Adryan Couvreur — dziś niepodobna odrywać się od roboty... Pryncypała nie ma... Musimy pozostać w pracowni i pozostaniemy... ani się na krok nie ruszymy...
— Nawet, żeby pójść odebrać pieniądze?... — zapytał Lavaud.
— Przecie to nie dziś wypłata...
— Przeciwnie moje dzieci... dziś dzień wypłaty wygranych z loteryi tunetańskiej — zawołał Jakób, machając tabelką.
— Wygraliśmy?... — zapytali na raz trzej młodzi ludzie.
— Myślę moi drodzy, żeśmy wygrali... — Wyciągnięto z koła numer dwa miliony pięćset tysięcy sześćset siedemdziesiąt i pięć!.. — Czyż to nie nasz przypadkiem numer?...
— Zdaje mi się że nasz... odrzekł Couvreur, zdejmując z gwoździa paltot, z którego kieszeni wydobył pugilares, a z tego bilet nabyty w dystrybucyi, na ulicy Sekwany. Przypatrzył mu się i przeczytał głośno:
Dwa miliony pięćset dziewięćdziesiąt tysięcy sześćset siedemdziesiąt pięć!... Oto rzetelny numer naszego biletu!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.