Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

— O! Tereso, Tereso! — zawołała panna de Rhodé, puszczając z objęć młodą dziewczynę — po szczęściu, jakiego doznaję, ściskając to dziecko, czuję, iż odżyję na nowo, gdy odnajdę córkę!
— Znajdzie ją pani — odpowiedziała służąca — znajdzie ją pani, bo Pan Bóg jest miłosierny! Ale niech pani nie zapomina, że mamy jeszcze kilka kursów, a teraz dzień taki krótki i w dodatku powóz najęty oczekuje.
— Prawda — odrzekła niewidoma z melancholicznym uśmiechem — dla mnie nie ma różnicy pomiędzy dniem a nocą, ale fiakr dużo kosztuje, a dochody nasze bardzo skromne... — Moje dziecko, przyszłyśmy tutaj, za kupnem kapelusza, w miejsce tego, co mam na głowie, bo już jest bardzo zniszczony jak utrzymuje Teresa...
— Prosimy o ładny jaki kapelusz — dodała wierna służąca — ale nie bardzo drogi...
— Jeżeli pani kupowała już u pani Thouret — to pani wie zapewne, że ceny tu są bardzo wysokie...
— Wiemy o tem — ale moja pani życzy sobie coś bardzo skromnego...
— Zrobię co będę mogła, żeby zadość uczynić.
I młoda dziewczyna wybrała kapelusz ciemny, którego poważna elegancya nadawała się doskonale do siwiejących włosów i dystyngowanych rysów panny de Rhodé.
Nie można było wynaleźć nic stosowniejszego.
Cena nie nazbyt wygórowana, niewidoma zgodziła się na nią chętnie.
Umówiono się, że tego samego wieczora, Klara po wyjściu z magazynu, odniesie kapelusz pod wskazany jej adres przez Teresę.
Paulina raz jeszcze ucałowała Klarę i wyszła z Teresą do czekającego fiakra, a sierota z sercem wezbranem dziwnem nieznanem uczuciem, patrzyła za odjeżdżającemi, dopóki je tylko widzieć mogła.


∗             ∗

Jak już wiedzą o tem czytelnicy nasi, Bonichon udał się do Varenne-Saint-Hilaire, ażeby rozpocząć śledztwo, które jak się spodziewał, miało go naprowadzić na ślad wioślarza, zdobywcy Maryi-Joanny.
Miesiąc luty, nie jest bynajmniej miesiącem wodnych spacerów.
Pamięć na ręce, wystawione na zmarznięcie, przy temperaturze poniżej zera, odejmuje wszelką ku podobnym przyjemnościom ochotę
Kilku jednakże „marynarzy wód słodkich” zapaleńców czy też waryatów tylko, korzystało chętnie z pięknych dni zimowych, ażeby nie pozwolić, jak powiadali, na zardzewienie palców i przypływali do Varenne na potrawkę z królika.
Czasami, w dzień słoneczny niedzielny, zbierała się dosyć nawet liczna kompania.
Na to właśnie liczył Bonichon. Dostawszy się do Varenne, udał się najpierw do restauracyi, aby zjeść śniadanie, a potem zaraz puścić się na zwiady.
Właśnie siadał do stołu, gdy trzech młodych ludzi w paltotach futrzanych zarzuconych na bluzy wioślarskie, weszło z hałasem do sali, a musieli bywać tutaj często, bo gospodarz wybiegł w ten moment na ich spotkanie i to z najuprzejmiejszym na ustach uśmiechem.
— Jakto.. i pan tutaj panie de Saint-Gérin i wy również panowie, bez względu na takie zimno!... No, doprawdy wcale się nie spodziewałem dziś panów...
— Ostatni to raz tej zimy!.. odpowiedział ten z młodych ludzi, którego nazwano Saint-Gérin. Nie damy się już więcej złapać! Pomarzliśmy jak nie bozkie stworzenia... Zresztą jesteśmy dziś i to tak rano, dla tego tylko, żeśmy jedli wczoraj obiad u Bordiera w Champignolle z de Quercy. Obiadek ślubny, morganatyczny. Przespaliśmy się tam i ażeby trochę kości wyprostować, dalej do wioseł i marsz!... Każ nam pan dać jaką przekąskę i zadysponuj porządne, jak się należy, śniadanie... Umieramy z głodu!..
Gospodarz wydał rozkazy i powrócił zaraz do swoich trzech gości.
— Pan de Quercy nie towarzyszył panom? — zapytał.
— Wyjechał do Paryża wczoraj wieczorem jeszcze. Zresztą nie zobaczysz go pan już nawet i w lecie... Przenosi penaty swoje do Charenton... Opuszcza Marnę...
— A to dla czego?...
— Aby bujać po wodach Sekwany, jak powiada... a właściwie dla tego, że się zakochał...
— Zakochał!... Pan de Quecry!.. On zakochany?... Udaje, tak jak zawsze udawał...
— Na seryo jest zakochany!... Dał się złapać głupiec, jakiejś młodej indyczce, która bardzo prędko się spanoszy, i za jakie pół roku każe mu skakać jak jej się będzie podobać. Z tego, przynajmniej cośmy widzieli wczoraj przy obiedzie, sądzić tak można napewno.
— Zkądże wykręcił tego ptaszka?
— W jednej z wiosek sąsiednich. Mała była pracownicą u praczki, ma lat szesnaście czy siedmnaście, dosyć ładna i bardzo źle wychowana. Wykradł ją z pralni... więc panienka, nie chce powracać tutaj, gdzie ją wszyscy znają, a de Quercy, ulega jej kaprysowi i przeprowadza swoję flotę...
Bonichon zajadając śniadanie, nie stracił ani jednego słowa z całej tej rozmowy tak dlań ciekawej.
Bo praczka szesnasto-letnia, porwana z pralni, zmuszająca swojego kochanka do opuszczenia brzegów Marny, gdzie ją wszyscy znali, nie mogła być nikiem innym jak tylko Joanną-Maryą. Tak się przynajmniej wydawało. Upewnić się pod tym względem, było rzeczą konieczną.
Agent Jacquiera, ani pomyślał nawet o tem aby rozpytywać młodych ludzi, boć naturalnie przyjęliby bardzo źle taką ciekawość.
Spiesznie zatem ukończył śniadanie, zapłacił co się należało i puścił brzegiem rzeki do mostu Champigny.
Podążał do Champignolles do Bordiera, licząc na to, że tam dowie się czegoś pewnego.
Do tego samego miejsca i o tej samej porze, jechał także i Placyd Joubert
Restauracya Bordiera znaną jest nietylko wszystkim wioślarzom, ale i wszystkim spacerowiczom, którzy w piękne dni letnie i jesienne uczęszczają chętnie nad brzegi Marny, zielone i malownicze.
Tego poranku, ponieważ było bardzo zimno, w sali restauracyjnej płonął suty ogień na kominku.
Powóz zatrzymał się przed zakładem.
Wysiadł z niego Joubert i wszedł do sali.
— Chciałbym zjeść śniadanie... — Odezwał się do gospodarza. — Co mi pan możesz ofiarować?
— Zimą nie jesteśmy dobrze przygotowani, chyba że mamy obstalowaną biesiadę... — odpowiedział restaurator. Nie mogę niczem więcej panu służyć, jak tylko kotletem lub befsztykiem i potrawką. Czy to wystarczy?...
— Z kawałkiem sera na deser, będzie zupełnie dosyć.
— Będzie pan łaskaw zatrzymać się atoli trochę na potrawkę...
— Nie spieszy mi się... Każ mi pan tylko podać dla zabicia czasu absyntu.
— Wiktoryo!.. — zawołał restaurator — podaj panu absyntu i nakryj na małym stoliku koło pieca...
— Natychmiast proszę pana...
I niebawem Wiktorya, tęga rumiana dziewczyna, postawiła przed gościem zielonawy likier, karafkę z wodą i szklankę.
— Ta tedy dziewczyna będzie mi usługiwać.. pomyślał Joubert — to dobrze! — od niej dowiem się wszystkiego.
Kiedy prawnik z ulicy Geoffroy-Marie, pociągał absynt, szybkie kroki dały się słyszeć ze dworu, jakoż drzwi się otworzyły i nowa osobistość weszła trzęsąc się od zimna.
— Proszę... niech mi panna poda dużą szklankę gorącego wina... odezwał się do Wiktoryi, bo jestem okrutnie zmarznięty...
— Zaraz proszę pana... odpowiedziała służąca, niech pan siada przed kominkiem, to się pan rozgrzeje zewnątrz, zanim wino wewnątrz go rozgrzeje. Nowo przybyły, którym był nie kto inny jak pan Bonichon, aż zadrżał spostrzegłszy siedzącego Jouberta.
— Do dyabła! — mruknął — ten intrygant mnie uprzedził... To jego powóz stoi przed drzwiami... Z pewnością powraca od praczki z Bonneuil, dowiedział się o ucieczce Maryi-Joanny i tak jak ja przychodzi zasięgnąć tutaj języka! Żeby go wszyscy dyabli wzięli!
Bonichon znał Jouberta, ale mu nie był znanym.
— Czy dopiero co przybył? — Czy się już o co rozpytywał?.. Zaraz się dowiem wszystkiego... Bonichon nie czekał długo.
— W lecie musi tu bywać sporo wioślarzy — odezwał się Placyd Joubert do nakrywającej stół dziewczyny.
— O! tak panie... bywa ich pełno odpowiedziała z uśmiechem zapytana.
— A w zimę?...
— W zimie nie... lubo korzystając z pięknej pogody jaką mamy, od dni kilku, trafiają się niektórzy... prawdziwi szaleńcy...
Słysząc w ten sposób rozpoczęta rozmowę, Bonichon pomyślał sobie...
Widocznie Placyd dopiero co przybył... nie wie nic, że mnie wyręcza...
Joubert ciągnął dalej:
— Musicie mieć w pośród nich stałych swoich gości?...
— Tak proszę pana. Jest dość takich co mają tutaj swoje czółna, których nasz pan pilnuje. — Ci zawsze się u nas zabawiają z przyjaciołkami swojemi...
— Które przywożą z Paryża?... nalegał Joubert...
— Są i takie co przychodzą nie z tak daleka... dodała figlarnie służąca.
— To prawda... Przed chwilą mówiono mi w Bonneuil, o młodej dziewczynie, która porzuciła żelazko od prasowania, ażeby się zapisać w szeregi wioślarzy... Nie takie to męczące, a daleko weselsze...
— A! młodziutka praczka od pani Ligier... Ta może się pochwalić swojem szczęściem. Wczoraj właśnie obiadowała tutaj z czterema naszemi klijentami... z czterema młodemi ludźmi szykownymi co się nazywa... Obiad był bardzo wystawny. Pewna starsza już, jejmość, chciała jej, jako, znajomej prawić morały, ale nie dała sobie nic mówić...
— A wiesz panna jak się nazywa ta... nowa debiutantka, poróżniona z żelazkiem?
— Jakżebym nie wiedziała! — Nazywa się Marya-Joanna, ale ma zmienić imię, tak przynajmniej mówiła wczoraj do tych panów, bo je znajduje tak pospolite jak chleb razowy.
— Marya-Joanna, powtórzyli na raz po cichu Joubert i Bonichon.
— I każdy powiedział sobie.
— To ta, której szukam.
Placyd pytał znowu.
— Młodzieniec co ją zabrał od balii i prasowania, jest także z tej okolicy?
— On! wcale nie... To paryżanin... Bardzo bogaty i bardzo przystojny...
— Może ja go znam... jak on się nazywa?
Służąca miała już odpowiedzieć, kiedy z kuchni, w której przez otwarte drzwi wszystko było słychać co się mówiło w sali, restaurator zawołał donośnym głosem: Wiktorya!
Poleciała natychmiast.
— Jak ty możesz, krzyczał zaczerwieniony od złości Bernier, rozpowiadać pierwszemu lepszemu historyę naszych klientów! Do czego to podobne! A cóż temu straszydłu do tego, co się u nas dzieje?... Po co ma wiedzieć nazwisko pana Quercy. Jużem ci dwadzieścia razy zakazywał tego, a tyś niepoprawna!... Nic przecie łatwiejszego jak odpowiedzieć gdy ci się kto zapytuje... nie wiem... Jeżeli się nie nauczysz trzymać język za zębami, to cię wyrzucę!... Teraz idź usługuj... Oto gorące wino dla jednego, a kotlet dla drugiego.
Wiktorya odeszła ze spuszczoną głową.
— Żeby tylko nie powiedziała mu nazwiska tego Quercy, a szczególnie nie dała adresu... myślał Bonichon, popijając ożywczy napój. Jak to się stało, że ten potwór, zaczął śledzić za Maryą-Joanną, zanim uprzedził instytucyę Opieki publicznej? — Jest w tem coś, czego odgadnąć nie mogę...
— Jakie wino pan pije? — zapytała służąca, stawiając kotlet przed Joubertem.
— Chables.
Przyniosła butelkę, a kiedy ją odkorkowywała, Placyd chciał na nowo zawiązać rozmowę, Wiktorya jednak nie dała się już pociągnąć i nic nie odpowiadała. Placyd zrozumiał, że więcej się niczego nie dowie.
Bonichon tryumfował, dokończył wina, zapłacił należność, poszedł do kuchni, gdzie znajdował się gospodarz i odezwał się do niego.
— Pan de Saint-Gérin, którego znam doskonale, a z którym widziałem się dziś rano w Varennes, zapewnił mnie, że przyjaciel jego pan Quercy, porzuca Marnę i przenosi swoję flotyllę w górę Sekwany. Czy to rzeczywiście?
— Rzeczywiste łaskawy panie, a najlepszy tego dowód, że zaraz jutro przeprowadzić mam jego statki do Charantonu... Dla czego pan się oto pyta?
— Bo jestem sekretarzem klubu rzecznego w górze Sekwany. Komitet bardzo będzie szczęśliwy posiadłszy pana de Quercy na członka, a że wczoraj obiadował u pana i zapewne nocował, prosiłbym pana, jeżeli znajduje się jeszcze o zapoznanie mnie z nim. Miałbym mu parę szczegółów do powiedzenia.
— Pan Quercy odjechał wczoraj jeszcze ostatnim pociągiem ze swoją małą... ale może go pan znaleźć w Paryżu...
— Ulica Uniwersytecka o ile mi się zdaje.
— A nie... nie... Bourbon Nr. 22 na wyspie św. Ludwika...
Bonichon dowiedział się zręcznie adresu, o który tak mu chodziło. — Nic go już nie zatrzymywało w Champignolles — pożegnał więc restauratora i wyszedł.
— Doskonale pokierowałem statkiem myślał zdążając na stacyę kolejowę, ażeby powrócić do Paryża. — Teraz nie pozostaje mi nic, jak tylko dowiedzieć się czy Marya-Joanna mieszka razem ze swoim wielbicielem. Reszta należy już do Jacquiera, działalność moja skończona...
Joubert w godzinę później powracał również do Paryża, ale daleko mniej zadowolony od Bonichona. — Nie wiedział on gdzie szukać prawdziwej córki panny de Rhodé, a zgubił ślad tej, która w razie potrzeby, mogłaby ją zapewne zastąpić.


∗             ∗

Po takiej zupełnej porażce przy ulicy Saint-Paul, Leopold Joubert stracił kompletnie głowę, która, jak wiemy, i tak nie była zbyt mocną. Pomimo upokorzenia jakiego doznał, nie mógł się wyrzec Klary Gervais... owszem teraz jeszcze bardziej czuł się zakochanym. Gdyby był w tej chwili panem swojej osoby i czynności, dałby wszystko na świecie, ażeby zostać mężem sieroty.
— Muszę ją mieć! — powtarzał. — Ja bez niej żyć nie mogę! ona musi do mnie należeć... musi być i moją będzie. Ale jaki jest na to sposób?
Na tak stawiane pytanie nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Stangret czekający przed domem, otrzymał rozkaz odwiezienia go do notaryusza na ulicę Dauphine, gdzie przyjęto go naturalnie bardzo zimno, i zapytano co myśli zrobić teraz z domem nabytym na imię panny Klary Gervais.
Leopold bardzo skompromitowany, prosił aby przygotowano nowy akt, na jego własne nazwisko i zaraz zapłacił koszta. Tego samego wieczora powrócił do Lucyny Bernier i zaczął się bawić. Rozrzucał pieniądze na wszystkie strony, wyprawiał kolacye, grał po całych nocach w karty, nie ażeby zapomnieć Klary, ale żeby się ogłuszyć.
Nabawił się dokuczliwej migreny, narażał coraz bardziej wątłe już i tak zdrowie. A tu co raz natarczywiej stawał przed nim obraz sieroty biednej i pozbawionej wszystkiego, a mimo to wypędzającej go z taką szlachetną dumą, ze swojej ubożuchnej stancyjki, razem z dostatkiem jaki jej przynosił.
Z listu pani Aleksandryny Thouret, Lucyna dowiedziała się o przyjęciu Klary Gervais do magazynu.
Uważała za konieczne powiadomić o tem Placyda Joubert, ale jak się wziąść do tego.
O pisaniu, nie było co myśleć.
Nic bardziej nie kompromituje nad listy.
Iść samej na ulicę Geoffroy-Marie, było daleko lepiej.
Placyd zajmował się interesami, mogła więc śmiało udać się doń pod pozorem jakiego interesu, albo porady.
To też nazajutrz, w toalecie ciemnej bardzo eleganckiej, przysłoniwszy twarz gęstym koronkowym woalem, udała się do ojca Leopolda.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.