Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

— Pani Ligier? — zapytał Joubert.
— Ja sama, proszę pana... — odpowiedziała praczka, zbliżając się ze drżeniem.
— Prosiłbym panią o chwilkę rozmowy, — rzekł Placyd, a mówiąc to obmacał ciekawie wzrokiem wszystkie młode pracownice i myślał sobie:
— Jest zapewne pomiędzy niemi i moja Marya-Joanna.
— Co pan sobie życzy?.. — pytała praczka.
— Chciałem pomówić z panią — na osobności.
Wzruszenie i obawa pani Ligier, wzmagały się coraz bardziej.
Czyżby inspektor złożył już raport?..
Może to jaki wyższy znowu urzędnik, przybyły napominać ją za niedbałość?..
— Proszę, niech pan wejdzie... — wyszeptała, otwierając drzwi do pokoiku, w którym wczorajszego wieczora przyjmowała Bonichona.
— Przystąpię od razu do rzeczy — zaczął Joubert. Dziecko, dziewczynka, przygarnięte przez zakład Opieki publicznej w r. 1871, zostało pani powierzone...
— Więc to znowu o tej Maryi-Joannie?... westchnęła pani Ligier i pobladła.
Placyd mówił dalej:
— Dziecko to, wyrosło na młodą dziewczynę — a w położeniu jej ma zajść wielka zmiana obecnie. Nie tylko że odnajdzie matkę, ale jednocześnie wejdzie w posiadanie ogromnego majątku, który da jej możność odwdzięczenia się pani za jej staranną opiekę... Jestem właśnie przysłany tu przez dyrektora instytucyi, ażeby się porozumieć z tą panienką.
Za całą odpowiedź praczka zaczęła głośno szlochać, co wielce zdziwiło Jouberta.
Przyczyna płaczu była bardzo naturalna.
Marya-Joanna odzyska matkę... Marya-Joanna odziedziczy znaczny majątek!...
Nietylko jednak tej Maryi-Joanny nie było już u p. Ligier — ale co gorsza nie mogła nawet wskazać co się z nią zrobiło i gdzieby jej poszukiwać należało.
Pani Ligier, zrozumiała w jakiem fatalnem położeniu, znajduje się wobec Opieki publicznej, od której wzięła na swoję odpowiedzialność dziewczynkę, a teraz oddać jej nie jest w stanie.
— Czego pani płaczesz? — Czy Marya-Joanna nie żyje może?...
— Żyje proszę pana... żyje...
— No więc! cóż takiego?
— Byłoby lepiej, żeby nie żyła! — jęknęła zrozpaczona praczka. Czyż nie widział się pan z panem inspektorem, który był tutaj wczoraj?
Joubert zadrżał.
— A! — więc inspektor nasz, był już u pani wczoraj?
— Tak panie...
— O której godzinie?
— Wieczór... pomiędzy siódmą a ósmą.
— Zatem po mojem wyjściu z biura... pomyślał Joubert, chciał się zapewne przekonać, czy rozpocząłem już jakie kroki... Oho! kontrolują moje czynności... niedowierzają mi... To mi może wypaść wcale nie na rękę...
A głośno dodał:
— Nie, nie widziałem inspektora...
— Ja mu już proszę pana opowiedziałam wszystko...
— Wszystko, ale cóż takiego?...
— O! wiem dobrze, żem zbłądziła!... — Powinnam była dawać lepsze na małą baczenie... — Ale cóż pan chcesz?... — Napracują się przez cały tydzień te biedne dzieci, tak, że nie podobna im przecie zabronić przechadzki w niedzielę... — Mała zresztą taka była zawsze spokojna, taka rozsądna!... — Jakże mogłam przypuszczać, że nadużyje mojego zaufania?...
— Nadużyje zaufania?... — powtórzył Joubert. — No powiedzże pani nareszcie co się stało?...
— O! panie, stało się coś okropnego, nie pocieszę się chyba nigdy!... — Marya-Joanna uciekła z kochankiem!...
Z kolei Joubert pobladł.
— Kiedyż ta ucieczka miała miejsce?...
— W przeszłą sobotę — czyli dziesięć dni temu...
— I pani nie uprzedziłaś nikogo?...
— Niestety! panie, myślałam, że się upamięta... zatęschni... i powróci... Nędzna ze mnie istota!... i potrzeba, żeby mi się to wszystko stało, właśnie w chwili gdy wychowanka moja miała odnaleźć rodzinę i posiąść znaczny majątek!!
Pani Ligier rozpłakała się na nowo.
— Nie ma co beczyć! — zawołał Joubert szorstko, — łzy na nic się tu nie zdadzą... Otrzyj je pani i odpowiadaj... Czyś pani wypytywała się kiedy Maryi-Joanny w jaki sposób znaleziono ją w Paryżu?
— Alboż raz proszę pana.
— I cóż opowiadała?
— Zdawało jej się, iż przypomina sobie ciągłe przez kilka dni ognie bengalskie i ciągłe bum! bum... a potem: piw! paw! co pozwala się domyślać, że mówi o wystrzałach z armat i z ręcznej broni...
— To jasne... a co do imion osobistych, jakże powiada... czy jest Maryą-Joanną, czy też Joanną-Maryą?..
— To przecie wszystko jedno, proszę pana.
— Zapewne, ale i ta bagatela, mogłaby spowodować niektóre trudności w poznaniu jej przez matkę... Czy pamięta nazwisko ludzi, u których się chowała?
— Wcale a wcale.
— Czy nie pamięta czem się trudnili?..
— Pracowali — powiada, ale nie wie jak — Gdzie mieszkała?
— Nie ma o tem pojęcia.
— Na szyi nosiła mały medalik, nieprawdaż?
— Tak jest proszę pana; kiedy mi ją powierzono wzięłam go od niej, ażeby go nie zgubiła, bo myślałam, że to kiedyś przydać się może.
— Więc pani masz ten medalik? — zapytał żywo Joubert.
— Mam szanowny panie...
Twarz Placyda rozpłomieniła się nagle.
— Pokaż mi pani...
— W tej chwili służę panu...
Pani Ligier otworzyła wielką szafę i wyjęła małą szkatułkę.
Nastąpiła chwila stanowcza.
Joubert dowie się na pewno, czy się znajduje na dobrym tropie, czy Marya-Joanna jest rzeczywistą Joanną-Marią?..
Praczka wyjęła ze szkatułki, medalik uwiązany na jedwabnym sznureczku.
— Oto jest... — rzekła podając.
— Nieszczęście!.. — wykrzyknął Joubert, rzuciwszy okiem!.. — To nie ona...
— Marya-Joanna nie jest dzieckiem, którego pan poszukuje?..
— Nie...
— A po czem pan to poznaje?
— Medalik Joanny-Maryi był srebrny, a ten jest mosiężny... Były w nim nadto wybite trzy dziurki w formie trójkąta, a ten jest zupełnie cały... Nie może tu być żadnej omyłki... Marya-Joanna nie może mieć nie wspólnego z Joanną-Maryą...
Pani Ligier pomimo swego pomieszania, słyszała dobrze co jej rozpowiadał Joubert, ale słów jego nic a nic nie zrozumiała.
Jednę tylko rzecz pojęła, to mianowicie, że odpowiedzialność za ucieczkę Maryi-Joanny, zmniejsza się znacznie, bo nie była ona dzieckiem, którego poszukiwano.
Joubert oddał jej medalik i przez chwilę siedział zamyślony.
— Jeżeli nie odnajdę prawdziwej Joanny-Maryi — to ta w ostateczności będzie ją może mogła zastąpić... Podobieństwo imion bardzo się nada... Co do medaliku, to każe takowy zrobić grawerowi mojemu z ulicy des Soisson. To bardzo łatwe... Potrzeba koniecznie odnaleźć zbiegłą dziewczynę...
— A więc to Marya-Joanna uciekła od pani, odezwał się znowu Placyd...
— Niestety! tak jest panie.
— I jakże to się stało?...
Pani Ligier opowiedziała Joubertowi to wszystko, co wczoraj opowiadała Bonichonowi.
Szczegóły zapisywał sobie w pamięci. Miał już wychodzić, gdy w tem wpadła do pokoju młoda dziewczyna cała zdyszana wołając:
— Pani!... pani!...
— Cóż tam takiego Róziu? — spytała praczka.
— Marya-Joanna.
Joubert zadrżał.
— Marya-Joanna... powtórzyła pani Ligier, cała drżąca!... Czy powróciła?
— Nie proszę pani, ale ją widziano...
— Gdzie?
— W Champignolles, u Bordiera.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Kto ją widział?
— Pani Hamel, której odnosiłam bieliznę.
— Była z jakimś panem, tak pięknie ubrana, że wyglądała na kokietkę paryzką... jadła obiad w restauracji i piła szampańskie wino. — Pani Hamel wiedziała, że od nas uciekła, chciała jej zwrócić uwagę, ale niech też pani zgadnie co jej odpowiedziała?
— Co takiego?
— Że kpi sobie z pani i z nas wszystkich.
— A to szołdra! krzyknęła pani Ligier.
— Obiecująca! — pomyślał Joubert. Takiej mi właśnie potrzeba... No, nie mam tu już nic do roboty, więc odchodzę...
I wyszedł od praczki, aby się udać do oberży, gdzie czekał na niego powóz.
— Zaprzęgaj co tchu — zawołał na stangreta i zawieź mnie do Champignolles, do restauracyi Bordier.


∗             ∗

Panna de Rhodé, i wierna jej służąca cały wieczór przepędziły nad rachunkami, układając projekt wyjścia nazajutrz. Z pieniędzy Jouberta, miały porobić sprawunki, dla pani kupić suknię jedwabną i kapelusz, dla Teresy suknię wełnianą i ciepły płaszczyk... Zamówić świeży zapas węgli kamiennych i drzewa. — Zregulować rachuneczki z dostawcami.
— Pójdziemy do tego magazynu, gdzie przed dwoma laty kupiłam kapelusz dla pani — mówiła Teresa.
— Kiedy tam bardzo wysokie ceny.. — zauważyła Paulina.
— To prawda, ale kapelusze są bardzo ładne i można je nosić strasznie długo.. — To na jedno wychodzi...
Nazajutrz po śniadaniu, obie kobiety opuściły mieszkanie, a że miały dużo kursów, więc wynajęły fiakra...
— Od czego zaczniemy proszę pani... — spytała Teresa.
— Od magazynu.
Teresa woźnicy wskazała adres magazynu, który już znamy, przy ulicy Caumartin, gdzie teraz zaprowadzimy naszych czytelników.
Klara Gervais, tak jak dnia poprzedniego przybyła wcześnie i po ustawieniu kapeluszy w oknie, zabrała się do roboty.
Pani Thouret, coraz bardziej się zachwycała swoją nową pracownicą.
Jednego dnia starczyło Klarze, ażeby się zapoznała ze wszystkiem, co zawierało każde pudło.
Kilka klijentek przyszło za sprawunkami. Młoda, zręczna dziewczyna, uprzedzająca a nie natrętna, tak je ująć umiała, że sprzedała bardzo dużo. Była też robotnicą pilną i posiadała gust niezwykły.

To też pani Thouret, pochwaliwszy ją napisała do Lucyny Bernier te oto słów kilka:
„Kochana pani!

„Przyjęłam pani protegowaną i jestem zachwyconą...
„To wieszczka. „Po tysiąc razy dziękuję!!” Młoda dziewczyna sama była w magazynie, gdy zajechał fiakr i wysiadły z niego panna de Rhodé i Teresa.
Służąca otworzyła drzwi i wprowadziła swoję panią. Klara od razu poznała niewidomą.
— To pani!.. — zawołała, biorąc ją za rękę, żeby poprowadzić do krzesła — o, jakże jestem szczęśliwą, że panią widzę... nie spodziewałam się tego nigdy!... A tak często doprawdy myślałam o pani!... Zawsze mi przychodziły na pamięć jej słowa takie uprzejme i takie serdeczne...
Paulina z przyjemnością wsłuchiwała się w głos, który tak samo jak za pierwszą razą, trafiał jej do głębi duszy.
— Przypominam sobie, żem już raz słyszała panienkę. — Ale kiedy? gdzie?
— Kilka tygodni temu dopiero — odpowiedziała Klara — u notaryusza przy ulicy de Condé, gdzie i pani, i ja, byłyśmy wezwane do wysłuchania testamentu pana Estivala.
— A... pamiętam... pamiętam... — odrzekła żywo niewidoma ściskając ręce Klary. — Tylko co panienka wyszła była ze szpitala?...
— Tak proszę pani.
— Biedna dziecino!... — stawiłaś się pomimo ogromnego zimna, a twój zapis był tak małej wartości...
— Dostałam bilet na loteryę, proszę pani...
— Czy przynajmniej wygrałaś nań cokolwiek?
— Nie było jeszcze ciągnienia.
— Pozostaje zatem nadzieja... — A teraz cóż porabiasz moje dziecko?
— Pan Bóg mi dopomógł i znalazłam miejsce... — Jestem od wczoraj panną sklepową w magazynie... u pani Thouret.
— I jesteś zadowoloną?
— Bardziej nie zadowoloną — szczęśliwą jestem! — Nie śmiałam marzyć o niczem podobnem. — Zawszem była sama jedna w domu, więc mi było bardzo smutno. Zarabiałam daleko mniej i nudziłam się śmiertelnie. — Bo niech no pani tylko pomyśli... sama jedna, bez rodziny, bez przyjaciół... Sama!... i zawsze sama!...
— O, rozumiem kochane dziecko, że to bardzo smutno... nie mieć wcale rodziny!... Nikt nawet lepiej tego nie rozumie odemnie, bo ja od lat szesnastu opłakuję moję córkę...
— Pani?...
— Tak, porwano mi córkę... dzieckiem maleńkiem... i może tak samo jak panienka jest ona dzisiaj opuszczoną, jest cierpiącą!... — Zdaje mi się, że panience Klara na imię. Tak cię nazywał notaryusz.
— Jestem Klara Gervais, proszę pani...
— Ma panienka lat szesnaście?...
— Tak proszę pani!...
— To wiek mojej córki!... O! gdyby Pan Bóg pozwolił mi ją odzyskać, co za szczęście!... co za rozkosz byłaby prawdziwa dla mnie!
— Zabrano pani dziecko?.. Ależ to zbrodnia?
— Ohydna zbrodnia!...
— I przez szesnaście lat nic nie słyszała pani o niej?...
— Tak moje dziecko!...
— Czy jest pani pewną przynajmniej, że żyje jeszcze?...
— Niestety nie! — Mam nadzieję, ale nie mam pewności... Szukają jej... Zdaje się, że istnieje, ale nie ma żadnych na to dowodów... — Jeżeli zawód mnie spotka, będzie to cios okrutny... Gdybym się dowiedziała, że moja córka nie żyje, umarłabym zaraz z pewnością.
— Serdecznie pani żałuję... z całej duszy odczuwam cierpienie pani!... — Taka niepewność, musi być okropną!... Niech pani jednakże nie upada na duchu... Dziecko pani zostanie jej zwrócone... Nie wiem dla czego, ale pewną tego jestem!... Chciałabym bardzo widzieć panią szczęśliwą! — Nie rozumiem zkąd się to wzięło, ale wiem, że od pierwszej chwili ujrzenia pani... poczułam jaki szczególny pociąg do pani... pokochałam panią całem sercem...
— Ja to samo mogę ci o sobie powiedzieć, pieszczotko moja... — odparła wzruszona Paulina. — Nie mogę cię widzieć niestety, ale twój głos trafia mi do głębi duszy... — Jeżeli odnajdę córkę, będzie ona twoją przyjaciołką... powiem jej, aby cię kochała, a ty ją także pokochać musisz.
— Jak własną siostrę, skoro pani pozwala...
— Będzie to dla mnie radość prawdziwa...
— Pozwolisz, żebym cię pocałowała Klaro? — spytała panna de Rhodé ze łzami w głosie. — Wyobrażę sobie, że pocałunek ten składam na czole mojej dzieweczki i wierzę, że on mi szczęście przyniesie...
— O! pocałuj mnie pani!... — odrzekła sierota ze łzami w oczach — i pozwól oddać sobie pocałunek... Będzie mi się zdawać, że całuję utraconą matkę moję.
Panna de Rhodé ściskała Klarę w swoich objęciach i dwie biedne wydziedziczone kobiety, zmięszały łzy i pocałunki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.