Wielki (Orzeszkowa, 1921)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki |
Pochodzenie | Ostatnie nowele |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lublin – Łódź – Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Jakto: kim jestem? Artystą; cały świat wie o tem. Dobrze, ale cóż dalej? Jakto: co dalej? Artystą wielkim. Naturalnie; ale co dalej? No, sławnym także, bardzo sławnym. I to wiadomo, ale: co dalej? co dalej? Nie zamierzałem wcale zadawać sobie tych pytań, ale odzywały się one zupełnie tak, jak gdyby je wyszeptywał ktoś siedzący w moim mózgu, jakaś istota odrębna od człowieka powszedniego, snującego myśli powszednie. Te płynęły swoją drogą, a tamte swoją. Takie podwójne myślenie męczyło bardzo, ale zmuszało człowieka powszedniego do ustępowania, a raczej do schodzenia na plan drugi przed tamtym, który nie przestawał się dopytywać: co dalej? cóż dalej? Jesteś artystą wielkim, sławnym, bardzo sławnym, a dalej kim? jakim? Aha, sława! Jest ona cechą moją główną, zdobyczą najdroższą, tem, czemu podporządkowuje się wszystko inne, cokolwiek jest mojem i we mnie. Trzeba mi patrzeć w głąb tej mojej cechy i zdobyczy najważniejszej i rozbierać ją po niteczce, aby dobrać się do jej wyrazu pierwiastkowego i przez obejrzenie go ze stron wszystkich uciszyć bodaj na czas jakiś gadatliwość gościa, który rozsiadł mi się w mózgu tak, że niekiedy rozsadza prawie czaszkę. Pójdź tedy, mój brylancie, pod mikroskop, który pokaże naprzód, jaką figurę przedstawiam ja, na samem dnie twoich tęczowych blasków, a potem, czem ty jesteś sam, gdy cię z pod pras drukarskich i z pod świateł gazowych usunę.
Radość z triumfu sztuki ukochanej, wynoszenie na tron rękoma własnemi tej pani i kochanki, tkliwe uczucie związku, łączącego duszę moją z duszami ludzi innych... tak, tak, wszystko to było, niezawodnie było, ale czy tylko to? i w jakiej mierze to, a w jakiej co innego? Cóż naprzykład? A no, czy mozoliłbym się tak srodze nad wygrywaniem utworów cudzych i komponowaniem swoich, gdybym wiedział, że żadne ucho ludzkie nie usłyszy jak wykonywam pierwsze i jak brzmią drugie? Uczciwie tylko, kochanku, uczciwie i głęboko patrzaj w siebie, nie jednem okiem i od niechcenia, ale tak, do samego dna, obydwoma oczyma... Cóż, czy pracowałbyś z równą gorliwością nad doskonaleniem się w sztuce, gdybyś wiedział, że popisywać się nią będzie przed światem, zamiast ciebie, najlepszy z twoich przyjaciół? A utwory twoje czy obudzałyby w tobie taką macierzyńską pieczołowitość, zapał tak gorączkowy, gdybyś je miał na morzu bezludnem wygrywać — rekinom?
Nie trzeba znowu obgadywać się i czernić. Prawdy tylko szukasz, szukaj jej dobrze i z każdej strony, aż do końca. U dobrego końca znajduję tę prawdę zupełnie szczerą, że swoich drogich sam na sam ze skrzypcami nie oddałbym za wszystkie wrzawy i purpury, tyle sprawiały mi rozkoszy, choć przyświecały im tylko lampy blade lub gwiazdy milczące. »Tyle sprawiały mi rozkoszy« gość mój podkreśla mi w mózgu te cztery wyrazy i każe iść znowu na drugi koniec prawdy. Grałbym zapewne dla swojej rozkoszy nawet w pustce i głuszy, — może też potrzeba tworzenia wypierałaby ze mnie pieśni i wtedy także, gdyby ich słuchać miała tylko pustka i głusza. Ale co żadnej wątpliwości nie ulega, to, że nad udoskonaleniem się i wzbogacaniem w tym kierunku nie zadawałbym sobie na rzecz pustki i głuszy aż tyle fatygi. To potrzebuje porządnego wysuszenia mózgu, aby zostać zrozumianem i odgadniętem, tamto wymaga utrudzenia ręki aż do kurczu nerwów i bólu muskułów, owo jest zawikłanem, nużącem, nawet nudnem; przeskoczmy więc trudność, oszczędźmy sobie znużenia, znudzenia, ruszajmy dalej ku błoniom gładszym, gdzie zrywać będziemy róże bez cierni. Wszystko jedno: pustka i głusza nie skrytykują, nie wygwiżdżą, nie umniejszą nawet oklasków, bo nie dają żadnych... Niezawodnie, pragnąłbym oglądać dzieło swoje doskonałem nawet na pustyni, ale po obejrzeniu powtórnem, trzeciem, dziesiątem ręce opadłyby w zniechęceniu, wola omdlałaby bez podniety i potem grałbym już tylko tak... sobie! Oto i cała prawda, z której wynika, że, gdym zawzięcie pracował dla sztuki, bodźcem mi były myśli: »oto będą chwalić! oto będą klaskać! To ich z krzeseł chyba pozrywa! Tamto przerobi ich na łez fontanny! Za to, za tamto, za owo dzienniki zagrają mi cztery hymny na czterdziestu trąbach!« Aha! Cóż tu ja więcej kochałem? Sztukę, czy siebie? Nad czem pracowałem: nad sztuką samą, czy nad narzędziem swojego zadowolenia? Kogo wynosiłem na tron rękoma własnymi? boską panią i kochankę? No tak, po części i ją także, tylko, że koniecznie chciałem z nią razem na tronie zasiadać i nawet, kto wie, czy nie więcej miejsca od niej zajmować, bo gdyby naprzykład ktokolwiek powiedział, że muzyka jest sztuką brzydką, a ktoś drugi, że ja jestem muzykiem złym, pierwszego poczytałbym tylko za głupca, do drugiego czułbym urazę dogrobową. Ot, co jest. Tedy: Geldhab. Co? ja Geldhab. Tak, tak. Forma i źródło zupełnie odmienne, ale istota mniej więcej ta sama. Naturalnie, po jednej stronie pękaty bankier z zakrzywionym nosem i pieniądze, po drugiej wysmukły artysta z profilem greckim i — sztuka. Nikomu porównanie przez głowę nawet nie przejdzie. Jednak podobieństwo jest, nawet wielkie. Na bliźnięta nie wyglądamy, ale na bliskich krewnych. Oprócz wzrostów i nosów, które niczego nie dowodzą, różnicę dwu pych stwarza ich pochodzenie. Jedna: materja czysta i gruba; druga, cząstki ideału płonące iskrą bożą. Ta różnica sprawia, że pierwsza pycha leży na wierzchu; a druga tai się na spodzie, że z pierwszej ludzie kładą się od śmiechu, a przed drugą padają na klęczki. Nie chcę tego porównania, wstrętem przejmuje mię ono, ale czynić je muszę, bo co prawda, to prawda. »Hej, moja liberja!« »Hej moja publiczność!« »Niech świat widzi, że mam służbę w liberji!« »Niech świat wie, że mam salę po brzegi napełnioną«. »Kochany malarzu, wyrysuj mi drzewo genealogiczne!« »Drogi dziennikarzu, napisz tam o mnie artykulik!« Nie prosiłem nigdy dziennikarzy o artykuły, ale chciałem, aby je pisali i w pewnej części dlatego grałem. Różnica formy. Forma Geldhaba brzydka, forma moja piękna, ale co na spodzie jednej i drugiej? Na spodzie obydwóch kot wypasiony wyciąga się na poduszce z grzbietem drgającym od rozkoszy, którą sprawia mu głaszcząca go ręka. Sztuka, to poduszka, a grzbiet koci — próżność moja rozkosznie łaskotana przez sławę. Gdyby tak wetknąć do poduszki trochę szpilek z ostrzami do góry... tobym zmykał! Bywają zapoznani, niepojęci, albo i niezdolni, którzy spędzają życie na poduszkach szpilkami zjeżonych, pracują dla sztuki czy nad sztuką w samotności, opuszczeniu, udręczeniach rozmaitych. Skłaniałbym przed nimi głowę, gdyby wieści nie upewniały, że bardziej zgorzkniałych, skwaśniałych, nieznośnych istot nad takich zapoznanych niema na ziemi. Widać nie wystarczają im same wdzięki boskiej kochanki i, jeżeli się z nią nie rozstają, to może z powodu tej najprzedziwniej wytrwałej zwodnicy, którą jest nadzieja. Grzbiet, nie głaskany przez sławę, garbi się i najeża, lecz poduszki ze szpilkami nie opuszcza, bo, nuż, nuż nadejdzie błogi moment, jeżeli nie dla niego, za życia, to choć po śmierci dla imienia i pamięci jego! Zresztą, może tam niekiedy w sytuacjach podobnych jest jaka bohaterska bezinteresowność. Sądzić o tem nie mogę, bo... bo... do sytości i aż do przesytu sztuka zadawalniała wszystkie moje interesy.
Ale przecież przynajmniej były to interesy — duchowe, z rzędu tedy wyższych, eterycznych, idealnych. Naturalnie! A jakże! Bo można sobie co chcąc wygadywać na sławę, nie przeszkodzi to temu, że jest ona wcale czemś innem, niż zrazy zawijane. To, bądź co bądź, figura wysmuklejsza i bardziej napowietrzna niż pękate i ciężkie sakwy geldhabowe! to nie gruba materja... Materja!... Zaraz, zaraz, wyraz ten zatrzymuje mię jak haczyk, który zaczepił o suknię. Chciałbym przeskoczyć go i z triumfem pomknąć dalej, ale muszę zatrzymać się i przypomnieć sobie... jak to tam było z tą materją i jakim był naprawdę stosunek mój do niej? Może wrogi? Może przynajmniej obojętny? Może byłem anachoretą, gryzącym na obiad surową marchewkę i popijającym ją wodą źródlaną? Cha, cha, cha, cha! Jeszcze jedna bańka mydlana zaraz pęknie. Okropnie wiele mię kosztuje, że muszę przekłuć ją na wylot, ale muszę. Nie kocham pieniędzy samych w sobie, ale kocham się w mnóstwie rzeczy, których one dostarczają. Rozrzucam je pełnemi garściami na przyjemności swoje i cudze, ale właśnie ta możność rozrzucania i te przyjemności czynią mię zadowolonym, ale zadowolonym czy tylko na duchu? Ej, nie, i na ciele także, nawet bardzo. Wcale nie jestem amatorem surowych marchewek i, nie będąc pijakiem, bardzo lubię dobre likiery. Zrazy zawijane są dla mnie potrawą zbyt prostą i ciężką, ale przepadam za ostrygami, zwierzyną i sosami, do których wchodzą madera i trufle. Gdy sam siedzę u stołu, mam zły apetyt; lubię jadać w towarzystwie licznem i wesołem. Wtedy i podniebienie staje się wrażliwszem i humor lepszym, i widok ludzi nasycających się moim kosztem raduje coś tam we mnie, nie wiem co: serce czy próżność, najpewniej oboje razem. To kosztuje wiele. Trzeba na to mieć wiele tej materji, której na imię pieniądz. Jednak jedzenie rzecz pomniejsza, choć w takich warunkach bardzo kosztowna; są inne subtelniejsze... no, no, dajmy pokój subtelności! Po co to przed samym sobą w bawełnę owijać? Materjalne także i dobrze materjalne, choć tak chyże, jak stopki baletnic, albo tak lotne, jak perfumy cenione na wagę złota. Zmysł smaku, czy dotykania i powonienia, to wszystko jedno, tylko że jedzenie nazywa się zawsze jedzeniem, a inne rzeczy poprzezywano imionami świętych lub niewiniątek, jak np. miłości lub kwiatów. I mnóstwo zresztą innych narzędzi używania, których wyliczenie zmęczyłoby pamięć, tak ich było wiele, dawał mi pieniądz sypany przez sławę. Była to strona jej nie najpowabniejsza dla mnie, jednak bardzo powabna. Z powiększaniem się mojej ceny rynkowej, powiększała mi się przed oczyma miara mego wzrostu i suma moich przyjemności, co sprawiało dwie uciechy trochę różnej natury lecz prawie jednostajnej mocy. Rozumiem, rozumiem, że gdybym był niewiedzieć jakim idealistą, musiałbym za swoją zdolność, umiejętność, pracę, otrzymywać zapłatę od tych, którzy z niej korzystają, bo inaczej umarłbym z głodu i nie byłoby na świecie ani mojej pracy, ani wynikających z niej korzyści. Pracować na kawałek chleba, rzecz prawa i prosta jak dzień dobry. Ale kawałek chleba, choćby nawet z serem i ze szklaneczką porteru, to co innego, niż sos z truflami i szparagi w styczniu. W tem sęk... I tu pęka mydlana bańka subtelności, eteryczności, duchowości interesów, które zadawalniała mi sztuka i sława. Jestem sławnym, więc mogę używać; mogę używać, bo jestem wielkim. Co jest we mnie uszczęśliwionem przez te dwie pewności: rozum? serce? to, co się nazywa duchem? Wcale nie. Naprzód pycha, potem materja, wysuwająca słodki smak życia — z materji. Geldhab i kot, chłepcący na miękkiej poduszce słodkie mleczko. Pyszałek i zwierzątko. Taką jest figura, którą w całej prawdzie i szczerości przedstawiam na samem dnie tęczowych blasków sławy. Smutno, smutno i — straszno! Sam nie wiem czego się lękam, ale trwoga drży mi po skórze i wnika do wnętrza, budząc tam szepty wyraźnie rozmawiające: »czy to już wszystko? czy to już cała twoja istota i jej szczyt ostateczny? Nic więcej nie posiadasz? Nikim innym nie byłeś?« »Nie. Nikim. Może... ale nie... prawie nie, prawie nikim!« »Cóż tedy znaczysz w szeregu wszechrzeczy? Jaki twój wzrost rzetelny? Jaka rola w niezmiernym, przeraźliwym dramacie wszechżycia?« Tak mię ta szeptana rozmowa trwoży, jak gdybym siedział na ławie obwinionych. Wiem dobrze, że nikt mię nie sądzi i żaden wyrok mi nie grozi, jednak lękam się sądu i wyroku, nie wiem czyjego, nie wiem jakiego, lecz który mię na proch zgniecie, mnie sławnego, mnie, ulubieńca wielkiego świata, na proch zgniecie. Przed czem, w imię czego, mam być na proch zgniecionym? Nie wiem, może nie pamiętam, może pojęcie czy poczucie jakiejś wielkości czystej, bezwzględnej, oswobodzonej od wszystkiego co jest kociem i geldhabowem, istnieje we mnie głucho, ciemno, pod świadomością, która je przygniata i z pod której odzywa się ono tylko językiem wstydu, trwogi, smutku. Olbrzym dla świata, wziąłem samego siebie jak liliputa na jeden palec i, przypatrując się temu maleństwu, czuję wstyd, trwogę i smutek. Ostatni wzrasta coraz, przemaga tamte, opanowuje mię tak, że jestem pełen łez, przez które jednak zaczyna przedzierać się promyk... Z twarzą w dłoniach i pochyloną głową zaczynam mówić, nie wiem do kogo, może do tej wielkości czystej i bezwzględnej, której pojęcie i upragnienie, leżąc pod świadomością moją, czuwa samo i budzi ze snów, za jawę poczytywanych: »Byłem tłumaczem jednego z wyrazów twoich, którym jest piękno! Usiłowałem wzbić się ku najwyższym jego szczytom i przebić zasłonę, ukrywającą je przed resztą ludzi. W pocie czoła wynajdowałem śród rozterki tonów te, które niosły nad światem harmonję. Na ich skrzydłach rwałem się w górę i podnosiłem innych trochę, choć trochę... Po moich strunach biegał i z nich na świat wylatywał promień ideału, w nim dostrzegałem i ukazywałem innym to, co prawdziwie wielkie! Oto wszystko! Nie oklaski, nie kwiaty, nie wesołe kompanje i nie szparagi w styczniu, tylko to, to jedno...
Jak nurek z morza, wynosiłem z przepaścistych rozmyślań tę jedną perłę i nią przez czas pewien, jak tarczą, zasłaniałem się przed czemś do określenia jasnego bardzo trudnem. Było to jakieś zrozpaczenie o wszystkiem, najbardziej o sobie, objawiające się czasem drwiną, mającą pozór wesołości, czasem żalem milczącym, bez słów i bez łez, nakształt kamienia głęboko we mnie osiadłym. Zdarzać się zaczęło coraz częściej, że pochwały zamiast uciechy budziły we mnie taką ckliwość, jaką u człowieka zamyślonego budzą prawione mu nad uchem głupstwa. Uczucie to miewałem wtedy zwłaszcza, gdy pochwały tyczyły się nie artysty, ale człowieka. Charakter wzniosły! Serce złote! Dajcież pokój! Czy dlatego, że nikogo nie okradłem i niczyjego podpisu nie sfałszowałem? Może dlatego, że chętnie funduję uczty, na których jecie smaczno i bawicie się wesoło? albo, że na prawo i lewo rozrzucam w formie darów i pożyczek pieniądze, których mam zawsze pełno? albo jeszcze, że na prośby różnych delegacji i różnych instytucji filantropijnych grywam ku pożytkowi biednych, których nie znam, o których sam przez się anibym pomyślał, któremi, po zagraniu i otrzymaniu wzamian należnej dozy owacji, zajmuję się tyle, co przeszłorocznem latem? Głupstwo, głupstwo i kłamstwo! Kłamstwo takie samo, jak w bezinteresowności moich zapałów dla sztuki i w duchowości moich interesów, jak w miłości kobiet i w miłości świata dla mnie i mojej dla świata.
Jedno tylko źdźbło prawdy, jedna gwiazda czysta: to, co ze skrzypiec swoich wydobywam, wtedy, gdy zapominam o triumfach i zdobyczach i z jedynym pragnieniem przetłomaczenia na język ziemski wyrazu piękności nieziemskiej i nieśmiertelnej. Lecz chwile takie zdarzają się nieczęsto.