Wieś mojej matki/W starym Krakowie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W STARYM KRAKOWIE.

Jedynem miastem, które matka maja kochała, był Kraków, bo zresztą miast nie lubiła. W Krakowie spędziła swą młodość, wychowała się, w Krakowie miała rodzinę i krewnych, zżyła się z nim, można powiedzieć, wrosła weń. Ja o tym Krakowie z lat sześćdziesiątych wiem bardzo niewiele; wiadomo mi tylko, że było to miasto, które nie zapomniało jeszcze czasów, kiedy to było Miastem Wolnem, jedynym zakątkiem niepodległym, pozostałym na wolności po rozbiorach Polski. Mieszkańcy Krakowa wciąż jeszcze mieli przed oczami dumny napis „Senatus Populusque Cracoviensis“ — wielkie państwo od Podgórza do Chrzanowa! Wiem także, że w owych czasach bardzo wielu jeszcze mieszczan nosiło czamary i konfederatki, a w dni uroczyste kto tylko mógł, przywdziewał strój narodowy i przypasywał do boku karabelę.
Zaznaczyć także trzeba, że ówczesny Kraków bynajmniej nie myślał ugodowo. Przeciwnie, wciąż w nim wrzało. Młodzież urządzała bezustanne demonstracje i wszelkiemi sposobami szykanowała Austrjaków, których bynajmniej poważnie nie traktowano. Tuż przed 63 rokiem prawie cały Kraków był zakonspirowany. W 62 roku — opowiadała mi o tem Matka — noszono żałobę narodową, solidaryzując się w tem z Warszawą. Matka moja nosiła wtenczas białą sukienkę w czarne groszki. Kręcił się wówczas po Krakowie Grottger. Opowiadała mi też Matka o słynnym wybuchu prochów w jakiejś zakonspirowanej fabryce amunicji w jednej z kamienic śródmieścia. Podczas powstania któryś z krewnych drapnął przez Wisłę do powstańców. Ale co to byli za ludzie! Przecież ci powstańcy, jak tylko znaleźli się w szeregach danej partji, z niebezpieczeństwem życia przekradali się napowrót do Krakowa, aby się dać sfotografować. Każdy fotograf miał w swem atelier istne muzeum różnych broni i mundurów. Chłopcy, napozowawszy dowoli w dziarskich i bohaterskich pozach, wracali znowu do partji. Rozumie się, że austrjacka policja goniła za nimi. Było w tem dużo fantazji i młodzieńczej fanfaronady.
I otóż, co się zdarzyło raz w domu mego dziadka. Ów krewny, który zgłosił się do powstania, również przekradł się do Krakowa, aby się sfotografować w raz z przyjacielem. Kiedy się z tem już załatwili, nie mogli się powstrzymać od odwiedzenia dziadka. Naturalnie dano im obfitą kolację i wypytywano ciekawie o to, co się w obozie powstańców dzieje i robi. Naraz u bramy, dzięki Bogu oddalonej znacznie od domu, rozległ się dźwięk dzwonka — ten brutalny, bezceremonialny, pewny siebie, policyjny dźwięk. Wszyscy zrozumieli natychmiast, w czem rzecz, skutkiem czego obaj chłopcy porwali płaszcze i czapki i natychmiast dali przez parkan nura do sąsiednich ogrodów, w domu zaś nagwałt zaczęto przygotowywać się do przyjęcia rewizji. Dziadek przechowywał jako pamiątkę po ojcu jego mundur z pułku krakusów. Nie było w tem nic złego. Ale przerażone kobiety, bojąc się, aby ten mundur w policji nie wzbudził podejrzeń, schowały go do chlebowego pieca. Rewizja nie znalazła nic i odeszła, ale kiedy zajrzano do pieca, aby mundur wyjąć, nie znaleziono tam również nic, bo właśnie tego dnia pieczono chleb i mundur zetlał doszczętnie. Tak więc ta piękna i rzadka pamiątka przepadła, a pozostał tylko krzyż „Virtuti Militari“.
Tyle z opowiadań wiem o Krakowie z 63 roku, ale i ten stary Kraków, który już ja pamiętam, był bardzo ciekawy i zasługuje na uwagę. Było to miasto małe, w którem całe życie skupiało się w Rynku i na Plantach. Część ulicy Karmelickiej poza kościołem karmelickim była już prawie za miastem. Tam właśnie dziadek miał posiadłość, którą cała rodzina nazywała Folwarkiem. Rano i wieczorem chodził ulicą pastuch gminny i, dmąc w róg pasterski, zbierał krowy na pastwisko lub też odprowadzał je. Pamiętam dobrze, jak na dźwięk jego rogu ktoś ze służby czem prędzej pędził, aby otworzyć bramę, przez którą powoli wchodziły ociężałe krowy. Wszędzie tam pełno było rozległych ogrodów i sadów, w których jesienią zupełnie spokojnie w wielkich kotłach, wiszących na trójnogach, smażono powidła. Trzeba tylko było wprzód zawiadomić o tem straż ogniową, bo inaczej strażak, czuwający na wieży Marjackiej, zauważywszy dym, mógł straż zaalarmować, a wówczas natychmiast z wielkiem trąbieniem, tętentem kopyt końskich i hurkotem beczkowozów zjawiłby się pluton strażaków, aby ugasić pożar pod kotłem z powidłami. Prócz tego płaciło się za takie żarty karę. Istniała jedna tylko linja tramwajowa, naturalnie konna. Nigdy nie zapomnę żałosnego widoku truchtem biegnącej szkapy, chudej i zaniedbanej, znudzonego woźnicy z krótkim batem i jeszcze więcej znudzonego gwizdu konduktora, dającego znak, że można jechać dalej. Nigdy też nie zapomnę widoku tych tandetnych, otwartych wozów, nawalonych czarnym szwargocącym tłumem żydowskim. Po dwóch stronach Rynku rzędem stały fiakry. Konie machały ogonami, strzygły uszami, podczas gdy panowie ich grali w karty lub szli do najbliższego szyneczku na gwoździkówkę, do której na zakąskę wysypywano im na ladę garstkę migdałów. Pod kościołem Marjackim latem stały budki góralskie, to jest wozy, któremi się jeździło do Zakopanego. Druciarze słowaccy wykrzykiwali na podwórzach: „garki dratować“, gdy znów górale chodzili po domach z kwiczołami i sokiem jałowcowym, podobno znakomicie działającym na piersi, lub też wygrywali w podwórzach na fujarkach, zachwalając w ten sposób swe biedne wyroby z drzewa. Nigdy przeraźliwego, piskliwego tonu tych fujarek nie zapomnę. Ile razy zgadało się później o szczurłapie, który miał wabić szczury grą na flecie, zawsze przypominała mi się ta przeraźliwie, ostro gwiżdżąca fujarka górali.
W takim to Krakowie wychowała się i kształciła moja Matka, zresztą żyjąc i pracując głównie na Folwarku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.