Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rodzina nazywała Folwarkiem. Rano i wieczorem chodził ulicą pastuch gminny i, dmąc w róg pasterski, zbierał krowy na pastwisko lub też odprowadzał je. Pamiętam dobrze, jak na dźwięk jego rogu ktoś ze służby czem prędzej pędził, aby otworzyć bramę, przez którą powoli wchodziły ociężałe krowy. Wszędzie tam pełno było rozległych ogrodów i sadów, w których jesienią zupełnie spokojnie w wielkich kotłach, wiszących na trójnogach, smażono powidła. Trzeba tylko było wprzód zawiadomić o tem straż ogniową, bo inaczej strażak, czuwający na wieży Marjackiej, zauważywszy dym, mógł straż zaalarmować, a wówczas natychmiast z wielkiem trąbieniem, tętentem kopyt końskich i hurkotem beczkowozów zjawiłby się pluton strażaków, aby ugasić pożar pod kotłem z powidłami. Prócz tego płaciło się za takie żarty karę. Istniała jedna tylko linja tramwajowa, naturalnie konna. Nigdy nie zapomnę żałosnego widoku truchtem biegnącej szkapy, chudej i zaniedbanej, znudzonego woźnicy z krótkim batem i jeszcze więcej znudzonego gwizdu konduktora, dającego znak, że można jechać dalej. Nigdy też nie zapomnę widoku tych tandetnych, otwartych wozów, nawalonych czarnym szwargocącym tłumem żydowskim. Po dwóch stronach Rynku rzędem stały fiakry. Konie machały ogonami, strzygły uszami, pod-