Wieś mojej matki/Mama

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MAMA.

Matka moja urodziła się na wsi, w miejscowości, leżącej niedaleko Krakowa, wysuniętej w kierunku Kieleckiego, a zwanej Baran. Znajdowała się tam wówczas austrjacka komora celna, której kierownikiem był mój dziadek, wtenczas urzędnik skarbowy. Nigdy tam nie byłem, nietrudno jednak domyślić się, iż okolica, w której Baran leży, niczem się nie różni od okolic Krakowa. Te same wzgórza nadobne, o łagodnych zboczach, te same gaiki cieniste, szerokie łany zbóż, strumyki, rozlewające się czasem w szerokie błotka, pagórki zielone, schludne chaty o ścianach natartych siną farbką i z wzorzyście malowanemi ramami okien, te same za chatami sady, tu i owdzie stare, piękne drzewa, wszędzie stary obyczaj i ten sam przecudowny stary polski język, pełen powagi, dostojeństwa i godności — słowem — wszystko jak z „Wiesława“ Brodzińskiego. Kraj żyzny, otwarty, pogodny i wesoły, ludność pracowita i kulturalna.
Matka niejednokrotnie mi o tym kraju opowiadała z rozrzewnieniem, a nieraz i ze łzami, wspominając szczęśliwe czasy dzieciństwa, które w tam tych stronach spędziła. Niewiele mi z tych opowiadań w pamięci zostało, przypominam sobie tylko, że stale powtarzała się w nich historja o białym domku, zacisznym i nadewszystko kochanym. Nic bliższego o tym domku nie wiem, wyobrażam sobie jednak, co mogło być w nim takiego, że Mama wciąż go wspominała. Oto jasno z samej nazwy wynika, że to był „domek“, a zatem parterowy, czyli że jeśli były w niem promienie słoneczne, to strzelały w okna tylko skośnie lub wprost w oczy, tak że cały dom i wszyscy jego mieszkańcy byli wówczas w glorji słonecznej. Wiem z zupełną pewnością, że Mama przez całe życie do tego białego domku tęskniła, tak jakgdyby zostawiła w nim duszę swego dzieciństwa. Długi czas tej tęsknoty nie rozumiałem, ale rozumiem ją dziś, albowiem z mego dzieciństwa również nie przypominam sobie nic więcej, jak tylko glorję słoneczną, a w niej białe lilje, skrzące od rosy porannej.

Z dzieciństwa zostało mi wspomnień niewiele, tych jednak, jakie mi pozostały, nie oddałbym nikomu. Nie można nazwać mnie „głupim jak noga stołowa“, ale jeśli ktoś wpadnie na ten pomysł i powie, że jestem tak mądry, jak noga fortepianowa, to nie będę miał prawa mu zaprzeczyć. Sporą część dzieciństwa spędziłem pod fortepianem, słuchając muzyki Mamy, która ślicznie grała Szopena, a także starych mistrzów. Zaczynało się od tego, że stałem za Mamą i, nie znając się na nutach, czekałem słówka „już“. Potem zaczynałem studjować wewnętrzne klawisze, uderzające w struny, i ruch pedału. Równocześnie intrygowało mnie, dlaczego to musi być tak, że jak Mama weźmie pedał, to zawsze kiwa przytem głową. Dodajmy, że Mama miała krótki wzrok i do gry na fortepianie brała okulary, i że te okulary okropnie błyskały przy świetle lampy, dygocącej nerwowo na pulcie — ponieważ pani doktorowa, jak wówczas tak i dziś, niezawsze mogła sobie pozwolić na świece. Kiedy mnie znudziło automatyczne podskakiwanie klawiszów i pedału, właziłem pod fortepian. Tam, objąwszy mego brata, to jest, chciałem powiedzieć, krzepką i grubą nogę fortepianu, słuchałem, jak mi nad głową gra harfa Eola — „Księżycową Sonatę“, „Patetyczną“, warjacje, na zimno zresztą, Haydna, sonatę „Fantaisie“ Mozarta, „Gradus ad Parnassum“ Clementiego, a jeśli idzie o Szopena, to przedewszystkiem idzie o „Nocturny“, mazurki i „Fantaisie Impromptu“. Przy tem, nie wspominając już nawet o Mozartowskiej sonacie z warjacjami i marszem „Alla Turca“, zasypiałem tak wspaniale, głęboko i treściwie, że trzeba mnie było z pod fortepianu wyciągać za nogi albo za włosy. Nie było to łatwe, bo kurczowo obejmowałem „za szyję“ swego jedynie współczującego wówczas brata, nogę od fortepianu (mój brat był wtedy w powiciu). I któż opisze smętek ubogiego „salonu“, w którym około północy było już zimno, minę Mamy samotnej i niespokojnej, ciszę, jaka zaległa w całym domu po grze, a wreszcie dreszcze rozespanego dziecka.
Kończę na tem dygresję i wracam do rzeczy.

Jak się później dowiedziałem, życie na posterunku celnym w Baranie nie było bynajmniej nudne. Dziadzio był człowiekiem towarzyskim i w pożyciu miłym. Naprzeciw austrjackiej komory celnej znajdowała się oczywiście rosyjska, której kierownikiem był również Polak, z pochodzenia szlachcic inflancki. To, co o nim tu powiem, opowiadał mi syn jego, rówieśnik Mamy i odpalony konkurent.
Otóż ojciec jego był w 31-ym roku w szkole podchorążych na niższych kursach. Nic mi o tem nie było wiadomo, że po wybuchu powstania listopadowego Moskale wywieźli z Warszawy młodsze roczniki podchorążych i zawieźli je do Petersburga, gdzie chłopców w dalszym ciągu wychowywano na rosyjskich janczarów. Ojciec mego informatora został również wywieziony, a po skończeniu szkoły oficerskiej, jako młodzian bardzo zamożny, przystojny i inteligentny, wstąpił do pułku huzarów złotych cesarskiej gwardji przybocznej, gdzie służył tak długo, póki ostatniego dukata swego i żony nie przepuścił. Wtedy, ponieważ służbę wojskową musiał porzucić, któryś z wielkich książąt wyrobił mu stanowisko komendanta komory celnej.

Służba oficerów gwardji przybocznej była przeważnie dworska. Wymagała wielkiej układności, bardzo pięknego wyglądu, sprytu i doskonałych manier. Oficerów gwardji przybocznej na bale dworskie poprostu odkomenderowywano. Słyszałem o jakimś pułku kirasjerów czeskich, którzy na bale przychodzili w złotych pancerzach. Jeśli takiego oficera któraś z wielkich księżnych zaszczyciła tańcem, to oficer tego pancerza więcej już nie używał, lecz kazawszy na nim wyryć imię i tytuł wielkiej księżny oraz datę, zawieszał go w swym salonie. Im więcej zaś wisiało w jego salonie tak zaszczyconych złotych pancerzy, tem większa miała być jego chwała.
Jeżeli sobie wyobrazimy naczelnika komory celnej, wychowanego w takiem towarzystwie, przytem nadzwyczaj przystojnego człowieka i mającego prześliczną żonę w typie Madonn Botticelliego, łatwo odgadniemy, że pożycie obu komor celnych mogło być nietylko miłe, ale nawet bardzo serdeczne, tem bardziej, że przed 63-im r. kordonów granicznych w Polsce nikt na serjo nie brał. Należałoby wziąć pod uwagę i to, że rozgałęzienia linij kolejowych były wówczas jeszcze nieliczne, skutkiem czego ludzie, a zwłaszcza ziemianie, musieli podróżować konno. Kto kiedykolwiek tak podróżował, ten wie, iż „szlagon“ konie szanuje, niszczyć ich nie chce i dlatego popasa, gdzie może. Rzecz prosta, że komory celne na kordonie dawały ku temu sposobność jak najlepszą. Zato: — A cóż tam słychać u was, panie bdzieju? Bo tu u nas przebąkują, że będzie jakaś ruchawka. A może kieliszeczek węgierskiego, panie bdzieju?
A potem „pan bdziej“ z rozpromienioną twarzą staje w progu komory celnej i huka:
— Bartek! Chodze, chodze co prędzy! Kiejże te szkapy bedom gotowe?
— Ady, prosze łaski wielmożnego pana dziedzica, ledwo im owsa podsypałem.
— Żeby cie jasne pierony, marudo jedna!
A potem dolatujący przez otwarte okno głos:
— A możebyśmy wobec tego tak na półgodzinki ucięli sobie ferbelka?
— A doskonale! Zaraz zaprosimy do partji komendanta rosyjskiej komory celnej.
Trzy głowy pochylone nad zielonym stołem, a potem głos:
— Mamo! Możebyś nam dała się czego napić?
A w dwie godziny później głos jaśnie wielmożnego pana dziedzica:
— Bartek! Masz tu szóstke na gorzałe, potem przydziesz tu do kuchni i dadzom ci kolacyję.
Tak to jakoś szło, zgodnie, spokojnie i wesoło.

Zdaje mi się, że to beztroskie życie przyczyniło się w wielkim stopniu wraz ze słońcem do wytworzenia w „białym domku“ tej jasnej i pogodnej atmosfery, do której Mama przez całe życie tęskniła. Ludzie byli wówczas prości i kochali słońce nietylko za to, że wywołuje takie lub owakie kolorystyczne efekty, ale dlatego, że grzeje. Ludzie ówcześni kochali przyrodę dlatego, że ją jedli. Wiedzieli doskonale, gdzie rośnie szczaw, z którego jest znakomita szczawiowa zupa, a na kury i koguty nie patrzyli dla barwy ich upierzenia, lecz przedstawiając sobie je pięknie upieczone na półmisku, z michą sałaty w śmietanie.
Poezja, ta najwznioślejsza poezja życia, czyli prawdy życiowej, opromieniała wszystkie uczucia mojej Matki. Była to kobieta pełna sił twórczych, energji, temperamentu, a zupełnie niezdolna do jakiejkolwiek bądź filozofji. Koncepcja jej była zawsze „poczęciem“, a nigdy teoretycznym problemem. Był to człowiek żywy, nigdy nie poddający się, bardzo silny, a liryczny tylko czasami, kiedy przychodziła wolna chwila wytchnienia lub przygnębienia, co się przecież każdemu człowiekowi w życiu zdarza.
Mama odznaczała się przedewszystkiem poza pięknością, o którą zupełnie nie dbała, niesłychaną pracowitością, werwą i humorem. Potrafiła czasem uderzyć ostro, ale myśmy się z tego śmiali, bo już sama pasja Mamy była tak komiczna, że jeden-drugi kułak znakomicie się opłacał. Wyobraź sobie, czytelniku, taką scenę: Jakichś korzeni czy konfitur w kuchni nagwałt już potrzeba. Mama zauważyła to w ostatniej chwili, bo Honorata nic jej o tem nie powiedziała. Umączona i czerwona od blachy, wpada z takim rozpędem, że mnie, który przypadkiem stałem jej na drodze, złapała za włosy (a chyrę miałem co się zowie), podniosła mnie wgórę i odstawiła na bok. Ale potem rozpęd się załamał, i stała się tragedja, która się co drugi dzień powtarzała co najmniej. Mama wciąż gubiła klucze, a mając krótki wzrok, nie mogła znaleźć kluczy bez okularów, które również wciąż gubiła. Tak tedy przeleciawszy w furji pracowitości z kuchni i przeleciawszy sześć pokoi, opadała nagle bezsilna na jakiś fotel z okrzykiem:
— Ki djabeł zasiadł mi okulary! Nie będzie konfitur do naleśników!
Otóż to była nasza Mama, człowiek tak silny, że kiedy po śmierci Tanczusia, o którym brat mój pisał, Ojciec dostał melancholji, Mama nie poddawała się i nie poddała ani chwili i za resztki włosów trzymała Ojca tak długo, póki zupełnie nie wyłysiał i nie został dyrektorem lwowskiego teatru. Potem miał już spokój.
Ojciec mój szalenie Mamę kochał na swój sposób. Mianowicie, pojęcia nie miał, że właściwie jest jej dzieckiem. Mama miała wielką skłonność do literatury i od najmłodszych lat mnóstwo czytała. Pamiętam, że w czasach, kiedy Ojciec był dyrektorem teatru, Mama namiętnie studjowała literaturę grecką, zwłaszcza dramat grecki, a ponieważ ja byłem wówczas w epoce największego rozkwitu swych studjów łacińskich, skutkiem tego musiałem Mamie referować wszystkie możliwe komedje łacińskich autorów. I tak raz roześmialiśmy się bardzo wesoło na temat Moljera. Gdyby był razem z nami, śmiałby się też niewątpliwie i może znacznie słuszniej od nas. Szło mianowicie o drobiazg. O jedną sztukę, która zrobiła Moljerowi sławę. Jest to komedja pod tytułem „Skąpiec“, napisana znacznie wcześniej przed Moljerem przez Plauta, pod tytułem „Aulularia“. W sztuce tej jest, oprócz trudnej łaciny, tak wiele słów oskijsko-umbryjskich, że nigdybym nie przypuszczał, aby Moljera było stać na tak dobry przekład. Zwłaszcza trudny wielki monolog skąpca można nazwać przekładem bliźniaczo podobnym do oryginału.
W bardzo ciężkich czasach siadywaliśmy z Mamą w stołowym pokoju, ot tak: — Lolek był matematykiem, ja czytałem po grecku Eurypidesa lub Ajschylosa, a Mama „Laokoona“ Lessinga (szanowna Minna von Barnhelm). Poco Mama to czytała? Bo Ojciec malował, a to było o malarstwie. Czytaliśmy wszystko troje na głos, zatykając sobie uszy rękami. Od czasu do czasu Mama ciągnęła mnie za pukiel włosów, żebym jej przetłumaczył jakiś grecki cytat, a potem gwałtownie ze mną się kłóciła o jego niesłuszność, jakgdybym to ja pisał tego „Laokoona“, którego i tak nigdy do końca przeczytać nie mogłem.
Dzielność Mamy przypisuję wiejskiemu wychowaniu. Może być, że mam słuszność. Mama brała rzeczy tak, jak były, a jeśli idzie o poezję, to przecie każdy dzień jest na swój sposób ziarenkiem w Różańcu, który ludziom Pan Bóg podyktował. Dla mnie garnek gotującej się w kuchni kaszy jest takim samym poematem jak butelka szampańskiego wina.
Przy całym realistycznym zmyśle i bardzo konkretnym sposobie myślenia Mamy stwierdziłem u niej pewne odchylenia. Na terenie sztuki i literatury — bardzo głębokie i silne — i na terenie mistycyzmu. Nie chcę rozwodzić się nad tem, przytoczę jednak dwa fakty, wielce charakterystyczne.
W roku swej śmierci, w dzień swych urodzin, zasadziła Mama w doniczce jakiś kwiat, a kiedy jej wzeszedł, a potem uschnął, powiedziała mi z głębokiem przekonaniem, że końca tego roku już nie doczeka. I mówiąc to, płakała, a ja nic powiedzieć nie mogłem.
Drugi fakt:
Od najwcześniejszej młodości Mama łamała się z pierwszą Balladą Szopena. W zakończeniu są tam, o ile sobie przypominam, chromatyczne „decimy“ „presto“. Mama ich nigdy wygrać nie mogła, bo miała rączki zbyt malutkie. Przed śmiercią, kiedy już była istotnie ciężko chora i nudziła się, namawiałem ją, aby zajęła się więcej muzyką i wystudjowała rzeczy, których nie wykończyła. I otóż pewnego niedzielnego przedpołudnia zaczęła Mama grać pierwszą Balladę Szopena. Deklamatorski, frazesowy początek przeszedł, jak zwykle, bardzo dobrze. Siedziałem w sąsiednim pokoju i słuchałem. W środkowej części znać było z początku pewien wysiłek, który jednak zwolna ustępował miejsca jakiemuś niezrozumiałemu rozpędowi. Byłem wówczas już „ojcem rodziny“, bo jako najstarszy syn w domu zastępowałem Ojca, nieobecnego od dłuższego czasu. „Presto“ przeszło w „prestissimo“, „decimy“ poleciały, jak burza. Wówczas wstałem i podszedłem do drzwi salonu, a tam powiedziałem Mamie:
— A mówiłem Mamie, że Mama tę Balladę zagrać potrafi!
Mama wstała, zatoczyła się, bo była bardzo słaba, objęła mnie za szyję ramieniem, przytuliła się do mojej piersi i powiedziała mi:
— Łaska Boska. Pierwszy i ostatni raz w życiu! To — na mój koniec.
Spełniło się.
Cokolwiek mówilibyśmy o Polsce, musimy przyznać wszyscy, że w gruncie rzeczy dotychczas najwięcej mocy dodaje nam wciąż odblask słońca, nieba, wody i zieleni naszej wsi. Jeżeli Mama była istotnie kobietą dzielną, która mogła zrozumieć tragików greckich, to dlatego, że przedewszystkiem kochała wieś, czyli była prawą córką swej Ziemi.
Przeto nie dziwie się, że kiedy raz w noc księżycową wówczas my trzej, Ojciec i Mama staliśmy na Kopcu Wandy, Mama była najmniej z nas wzruszona. Bo to, co my uważaliśmy za bohaterstwo, dla niej byłoby rzeczą zupełnie prostą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.