Widzenie (Prus)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Widzenie
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Do gabinetu wszedł człowiek stary, z długiemi włosami, z nieporządnie utrzymaną brodą. Miał na sobie wytarty paltot, popstrzony płatkami śniegu.
Na jego widok doktór cofnął się i zapytał tonem, w którym czuć było gniew i zdziwienie:
— Cóż sprowadziło do mnie... pana... i jeszcze o tej porze?...
— Krup... — szepnął starzec. — Mój wnuczek ma krup... dusi się!...
Doktór wzruszył ramionami. Starzec, widząc to, załamał ręce i począł mówić chrapliwym głosem:
— Panie, miej miłosierdzie!... Prawda... obdarłem was... Jeżeli zechcesz, wyznam to przed sądem... Ale i cóż mam z tego?... Nędzę... Moja córka, wdowa, utrzymuje się z szycia i w dodatku nie ma ani zdrowia, ani roboty... Jestem wobec ciebie zbrodniarzem, ale... co winno dziecko?... Ma dopiero sześć lat, panie... I czy może tak strasznie cierpieć za to, że dziadek zbrodniarz?... Uderz mnie... oddaj do więzienia, ale zlituj się nad niewinnymi... Wszakże Chrystus nawet na krzyżu przebaczył swoim katom...
— Posłuchaj mnie pan — rzekł doktór. — Jako lekarz nie mam prawa nikomu odmawiać pomocy, ale jako człowiek...
Zatchnął się i ciągnął dalej:
— Czy mógłbyś pan nawlec w tej chwili igłę?...
— Widzi pan, jak drżę... — szepnął starzec, patrząc mu w oczy z trwogą psa, którego mają obić.
— Zrozumiej mnie pan — mówił doktór. — Każdemu innemu dziecku zrobiłbym operację, wyjąwszy... memu własnemu i — pańskiemu... Przy pańskiem dziecku nie byłbym pewny mojej ręki, bo zdaje mi się, że zamiast jednej trumny, mego ojca, między mną a panem znalazłaby się druga trumna, pańskiego wnuka... Czy pan to rozumie?...
— Rozumiem, że Bóg mnie przeklął!...
— Niech więc pan szuka innego doktora... Honorarjum ja... mogę zapłacić...
— Czasu niema! — mówił starzec, składając ręce. — Mieszkamy tu, w drugim domu... Już nie jestem w stanie iść dalej... U tylu byłem napróżno...
— Idź pan jeszcze do jednego... — odparł zimno doktór.
Starzec jak obłąkany zaczął trząść w powietrzu rękoma i bić się w głowę.
— Pójdę — rzekł — pójdę do mojego konającego wnuka i modlić się będę, ażeby za grzechy starców nie karano dzieci... Boże, zmiłuj się... Boże... Boże, zmiłuj się! — krzyknął.
Zataczając się, wyszedł z pokoju, a po chwili ciężkim krokiem zbiegał ze schodów.
— Wyborny sobie! — zawołał lekarz. — Przed laty ograbił nas i zamordował mi ojca, a dziś chce zabić mi reputację... Tego pacjenta nie dotknąłbym za żadne skarby... On przyniósłby mi nieszczęście jak jego zacny dziadek... Basta!... Basta!...
Znakomity chirurg był tak wzburzony, że drżał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.