Widzenie (Prus)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Widzenie
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WIDZENIE.

I.

W zimowy wieczór, około dziewiątej, doktór Czerski, pochylony nad stołem, siedzi w swoim gabinecie. Jest to pokój wysoki, o dwu oknach. Całą podłogę okrywa gruby dywan. Wzdłuż jednej ściany stoi potrójna szafa bibljoteczna, pod drugą — szafa z chirurgicznemi narzędziami. W jednem oknie dębowe biuro, lewą stroną zwrócone do światła, w drugiem stalugi, a na nich kosztowny atlas anatomiczny. Na środku gabinetu, pod wiszącą lampą, znajduje się stół, przy którym pracuje doktór. Resztę pokoju zajmują ciężkie fotele i krzesła, obite skórą.
Doktór jest chirurgiem. Jutro ma operować złośliwy guz na szyi, więc dziś, dla wprawy, przerysowuje z atlasu tę niebezpieczną dla lekarzy i chorych część ciała, z jej powikłaną siecią nerwów i naczyń krwionośnych.
Doktór jest średniego wzrostu, odznacza się zimnym spokojem. Znajomi mówią o nim, że ma kamienną fizjognomję i stalowe spojrzenie. Należy do najzdolniejszych chirurgów. Zdaje się widzieć wnętrze ciała chorego, a jego skalpele prawie posiadają czucie, dzięki czemu podobno nigdy jeszcze nie popełnił ważniejszego błędu w operacji.
Zasadniczym rysem jego charakteru jest nieugięta wola. Był synem niegdyś zamożnej rodziny, ale gdy ojciec stracił majątek i umarł, chłopiec od piątej klasy zaczął pracować na chleb i utrzymywał nietylko siebie, lecz i matkę. Pomimo ciężkich przeszkód, ukończył uniwersytet, był kilka lat zagranicą, po powrocie do kraju szybko zdobył sławę i praktykę i ożenił się z panną, którą pokochał jeszcze jako student i już wówczas postanowił, że ona będzie jego żoną.
Drugą cechę znakomitego doktora stanowił głęboki pesymizm, którego źródeł należało szukać prawie w dziecinnych latach. Wspólnik ojca wydarł mu majątek i samego wpędził do grobu, a gdy matka poszła do obdziercy, ażeby wybłagać chociaż cząstkę pieniędzy na wychowanie syna, rabuś dał jej taką odpowiedź:
— Kto nie ma na ukończenie szkół, niech idzie do rzemiosła... Społeczeństwo nie potrzebuje pretensjonalnych niedouczków, lecz dobrych robotników.
Po tej odprawie biedna matka zwracała się z prośbą o pomoc jużto do swojej rodziny, jużto do dawniejszych przyjaciół. Ale wszyscy zgodnie odpowiadali, że Karolek nie powinien myśleć o nauce, lecz o popłatnej pracy.
Takie zachowanie się osób najbliższych, niegdyś życzliwych, krwawemi śladami zapisało się w duszy lekarza i odbiło na dalszem życiu. Niechętni mówili, że doktór Czerski jest znakomitym chirurgiem, ponieważ ze swego słownika wykreślił wyraz: „współczucie,“ co w pewnym stopniu potwierdzał on sam, odzywając się niejednokrotnie:
— Gdybym rozczulał się nad każdą łzą, jaką widzę, nie mógłbym być nietylko chirurgiem, ale nawet siostrą miłosierdzia...
Mimo to był człowiekiem uczciwym i nietylko leczył darmo ubogich, lecz jego dom słynął jako ognisko, w którem znajdowało pomoc bardzo wiele jednostek, rodzin i instytucyj. Sprawczynią tego była żona.
Gdy kto z bliższych znajomych zapytał doktora, w jaki sposób można pogodzić jego wielką ofiarność z szorstkiemi aforyzmami — odpowiadał:
— Filantropja jest wydziałem mojej żony. Niech się bawi kobieta, jeżeli robi jej to przyjemność!...
— Nie oczerniajże doktór samego siebie...
— Wcale nie oczerniam. W dobroczynnych dziełach mojej małżonki ja nie odgrywam żadnej roli. Tyle tylko, że staram się nie robić źle: nie kradnę, nie zabijam, nie jeżdżę kolejami bez biletów... Takie mam upodobania...
Doktór harmonizował ze swoim gabinetem, który wyglądał prawie ponuro, jakby każdy z badanych pacjentów zostawiał tutaj cząstkę smutku i niepokoju.


II.

W tej chwili skrzypnęły drzwi, i na dywanie rozległ się szelest jedwabnej sukni.
— To ty, Zosiu?... — spytał doktór, podnosząc głowę od swego rysunku.
— Już jadę do mamy — mówiła pani zniżonym głosem — a z nią pojedziemy do Wiktorów. Przeszkodziłam ci?... Przepraszam...
Objęła go za szyję i okryła twarz pocałunkami. W jasnej sukni wyglądała przy nim jak kwiat, tulący się do posągu. Była to kobieta wysoka, szykowna, z grubemi, ale ładnemi rysami, które upiękniał wyraz słodyczy. Mąż, którego ubóstwiała, synek, za którego w każdej chwili gotowa była oddać życie, i rozmaita cierpiąca i wydziedziczona biedota — oto królestwo, gdzie rozwijała się jej działalność.
— Kiedy przyjedziesz po mnie?... — mówiła. — A może wcale nie przyjedziesz, bo widzę, że jesteś bardzo zajęty?... Do Wiktorów wybiera się dziś kilka osób, w tym jedynie celu, ażeby ciebie poznać...
— Czy myślą, że gdy się z nimi poznam, to lepiej i taniej będę im robił operacje?...
— Nie mów tak, bo to brzydko, Karolu!... A może chcesz, ażebym została w domu, aż będziesz wolny?...
— Jedź, moje dziecko, i baw się wesoło. Jeżeli nic się nie zdarzy, przyjadę po ciebie około dwunastej.
— Dobrze. Więc tylko ucałuj Kazia, bo on chce tatusiowi powiedzieć dobranoc.
— O tej porze chłopak nie śpi?... — zadziwił się doktór. — Zaraz tam pójdę.
Żona znowu uściskała go, mówiąc:
— Do prędkiego widzenia... Polecam was Bogu...
— I to niezła protekcja... — mruknął doktór.
Żona zasłoniła mu usta ręką.
— Jeżeli choć trochę mnie kochasz, nigdy nie mów nic podobnego, Karolu!... — zawołała strwożona. — Niekiedy odzywasz się tak, jakbyś wątpił...
— A wcale nie trudno byłoby usunąć wszelkie wątpliwości ze świata!... — uśmiechnął się doktór. — Jeden znak, jeden mały dowód istnienia... Coby to szkodziło Panu Bogu?...
— O nie mów tak!... — znowu przerwała mu żona z rosnącą trwogą. — Znaki Boże są straszne, więc nie trzeba ich wywoływać...
— Idź, duszo moja! — przerwał jej doktór. — Idź i baw się dobrze po naszych klasztornych nudach...
Uściskał ją, odprowadził do drzwi, a potem wrócił do swego stołu. Znowu schylił głowę nad rysunkiem, ale wnet podniósł ją, zbudzony jakimś szelestem.
To na dworze padał suchy śnieg i bił w okna. Niekiedy zdawało się, że figlarne dzieci sypią piasek na szyby, to znowu, że ktoś cicho puka do okien, jakby chciał wywołać doktora, albo zawiadomić, że sam do niego przyjdzie...
Doktorowi zdawało się, że poza tym szelestem śniegu widzi drobne różowe paluszki, które bębnią w szyby. Wspomniał o synu, uśmiechnął się i opuścił gabinet.
W dużym pokoju, przy świetle blado-niebieskiej lampy, spał Kazio w białem łóżeczku, pod opieką bony freblówki.
— Kazio tak czekał na tatusia, tak czekał... wcale nie chciał się rozbierać i jeszcze nakazywał mi, żebym go zbudziła, gdyby zasnął... — szeptała bona z uśmiechem. — Chciał tatusiowi powiedzieć dobranoc i pokazać nowego pajacyka, którego dziś przysłała mu babcia... I jeszcze mówił, że jeżeli tatuś zechce, to on tatusiowi podaruje pajacyka, bo to jest najpiękniejsza zabawka, jaką Kazio dostał... U niego każda nowa zabawka jest najpiękniejsza!...
Po tem sprawozdaniu bona wyszła, a doktór wpatrywał się w śpiącego syna.
„Co się dzieje z temi dziećmi! — myślał doktór. — Kiedy to biedactwo przyszło na świat, było zupełnie brzydkie, tak, że wątpiłem, czy będę go kiedy mógł pokochać... Potem trochę wyładniał i zaczął mnie interesować, a dziś jest piękny jak cherubin, mój ten skarb najmilszy... Nic dziwnego... ma ciemne oczy matki i jej uśmiech...“
Przyszło doktorowi na myśl, że to dziecko jest jedyną istotą, która kocha go bez cienia egoizmu. Jak on się żegna z wychodzącym tatusiem!... Jak on każe sadzać się na oknie, ażeby prędzej zobaczyć powracającego tatusia!... Jak on strasznie tęsknił, kiedy raz tatuś musiał na kilka dni wyjechać!...
— Nigdy nie myślałem, że dziecko może dać tyle szczęścia... — szepnął głęboko wzruszony doktór.
Wtem spojrzenie jego padło na obraz, wiszący nad łóżeczkiem Kazia.
Był to dar babki, pyszny angielski miedzioryt, wyobrażający Chrystusa. Odkupiciel siedział na skale, zarosłej kwiatami; za nim, zdaleka ciągnęło się pasmo gór i droga, której początek zasłaniała szata Zbawcy.
Twarz Chrystusa była niezwykle piękna; miała wyraz smutny i nakazujący, który dziwnie dobrze harmonizował z podpisem, położonym na obrazie ręką babki:
„Miłujcie nieprzyjacioły wasze... czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą i prześladują...“
„Szczególne słowa!... — mówił do siebie doktór. — Mógł je wypowiedzieć tylko ten oto mędrzec, którego oczy widzą jakiś inny świat, nie nasz świat...
„Bo na tym naszym świecie pięknie wyglądałby człowiek, o którym dowiedzianoby się, że „miłuje nieprzyjacioły!...“ — rozmyślał dalej doktór. — Do jutra zostałby tylko w jednej koszuli, a za tydzień wytoczonoby z niego wszystką krew...“
— Nie, synusiu!... — szepnął, nachylając się nad łóżeczkiem — nie miłuj nieprzyjaciół i nie czyń dobrze tym, którzy cię będą nienawidzili. Inaczej zabraknie ci sił i serca dla tych, którzy cię kochają...
Nie rób tego, syneczku, nie, nie!...
W tej chwili elektryczny dzwonek w przedpokoju odezwał się w tak szczególny sposób, że zdziwiony doktór opuścił sypialnię dziecka i wrócił do gabinetu.
„Blisko dziesiąta... Cóż się tam komu stało?...“ — rzekł do siebie.


III.

Do gabinetu wszedł człowiek stary, z długiemi włosami, z nieporządnie utrzymaną brodą. Miał na sobie wytarty paltot, popstrzony płatkami śniegu.
Na jego widok doktór cofnął się i zapytał tonem, w którym czuć było gniew i zdziwienie:
— Cóż sprowadziło do mnie... pana... i jeszcze o tej porze?...
— Krup... — szepnął starzec. — Mój wnuczek ma krup... dusi się!...
Doktór wzruszył ramionami. Starzec, widząc to, załamał ręce i począł mówić chrapliwym głosem:
— Panie, miej miłosierdzie!... Prawda... obdarłem was... Jeżeli zechcesz, wyznam to przed sądem... Ale i cóż mam z tego?... Nędzę... Moja córka, wdowa, utrzymuje się z szycia i w dodatku nie ma ani zdrowia, ani roboty... Jestem wobec ciebie zbrodniarzem, ale... co winno dziecko?... Ma dopiero sześć lat, panie... I czy może tak strasznie cierpieć za to, że dziadek zbrodniarz?... Uderz mnie... oddaj do więzienia, ale zlituj się nad niewinnymi... Wszakże Chrystus nawet na krzyżu przebaczył swoim katom...
— Posłuchaj mnie pan — rzekł doktór. — Jako lekarz nie mam prawa nikomu odmawiać pomocy, ale jako człowiek...
Zatchnął się i ciągnął dalej:
— Czy mógłbyś pan nawlec w tej chwili igłę?...
— Widzi pan, jak drżę... — szepnął starzec, patrząc mu w oczy z trwogą psa, którego mają obić.
— Zrozumiej mnie pan — mówił doktór. — Każdemu innemu dziecku zrobiłbym operację, wyjąwszy... memu własnemu i — pańskiemu... Przy pańskiem dziecku nie byłbym pewny mojej ręki, bo zdaje mi się, że zamiast jednej trumny, mego ojca, między mną a panem znalazłaby się druga trumna, pańskiego wnuka... Czy pan to rozumie?...
— Rozumiem, że Bóg mnie przeklął!...
— Niech więc pan szuka innego doktora... Honorarjum ja... mogę zapłacić...
— Czasu niema! — mówił starzec, składając ręce. — Mieszkamy tu, w drugim domu... Już nie jestem w stanie iść dalej... U tylu byłem napróżno...
— Idź pan jeszcze do jednego... — odparł zimno doktór.
Starzec jak obłąkany zaczął trząść w powietrzu rękoma i bić się w głowę.
— Pójdę — rzekł — pójdę do mojego konającego wnuka i modlić się będę, ażeby za grzechy starców nie karano dzieci... Boże, zmiłuj się... Boże... Boże, zmiłuj się! — krzyknął.
Zataczając się, wyszedł z pokoju, a po chwili ciężkim krokiem zbiegał ze schodów.
— Wyborny sobie! — zawołał lekarz. — Przed laty ograbił nas i zamordował mi ojca, a dziś chce zabić mi reputację... Tego pacjenta nie dotknąłbym za żadne skarby... On przyniósłby mi nieszczęście jak jego zacny dziadek... Basta!... Basta!...
Znakomity chirurg był tak wzburzony, że drżał.


IV.

Doktór zaczął chodzić po gabinecie i szeptać:
— Krup!... Głupia historja... I poco ten stary tu przyszedł?... Jestem pewny, że całą jego brudną odzież przenika zaraza... Oto jest porządek na świecie!... Zbrodniarz, gdy miał siły, wydarł mi ojca i majątek, a dziś, gdy się zestarzał, zaraża się i napada mój dom...
Doktór zbliżył się do umywalni i umył ręce w słabym roztworze sublimatu. Potem wziął rozpryskiwacz, napełnił go mocno pachnącym płynem i zawoławszy lokaja, kazał pokropić się od stóp do głów.
Wyraz „krup“ tak go zaniepokoił, że chciał koniecznie spojrzeć na Kazia, a jednocześnie lękał się, ażeby zaraza nie przeniosła się na jego syna...
Jeszcze raz umył ręce, zmienił surdut i szepnąwszy: „Głupstwo!...“, poszedł do sypialni dziecka. Dziwiło go to, że choć dawniej setki razy bezpośrednio stykał się z chorymi na zaraźliwe choroby, dopiero dziś przyszła mu obawa, że syn jego może się zarazić!
Dziecko spokojnie spało, ale w podrażnionej imaginacji doktora zaczęły budzić się nieokreślone podejrzenia. Czy Kazio nie że prędko oddycha?... Niebardzo, ale cokolwieczek za prędko... Czy jego buzia nie jest zbytecznie zaczerwieniona?... Czy w fizjognomji niema tego przykrego wyrazu, który zapowiada chorobę?...
Nie. Dziecko cicho śpi i nawet zdaje się uśmiechać...
Mimowoli doktór podniósł głowę i spojrzał na miedzioryt, wyobrażający Chrystusa... Nagle zachwiał się... Przetarł oczy i przeczytał napis:
„Miłujcie nieprzyjacioły wasze... Czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą i prześladują...“
Skała, porośnięta kwiatami... jest... W głębi pasmo wzgórz... jest... I widać drogę, całą drogę... Nawet tę jej część, którą zasłaniała szata Chrystusa... Nawet widać ten krzak na skale, którego dotychczas nikt, nikt z żyjących nie widział i nie mógł widzieć, ponieważ ten krzak na miedziorycie także był zasłonięty rękawem Zbawiciela...
Ale teraz widać i całą drogę i ów krzak, których już nic nie zasłania, ponieważ Chrystus... zniknął!...
W pierwszej chwili doktór nie czuł nawet zdziwienia. Zdawało mu się, że właśnie tak być powinno, że Chrystus był tu niepotrzebny. Ale znowu przeczytał podpis: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze...“ — co przecież nie mogło stosować się do samego krajobrazu... A nareszcie i ten krajobraz bez człowieka, krajobraz, który doktór oglądał codzień od sześciu lat, i na którym zawsze był Chrystus, z fizjognomją nakazującą i smutną i z oczyma zapatrzonemi w inne światy...
Teraz doktór uczuł się w takim nastroju, jaki dotychczas nawet mu do myśli nie przychodził. Rodziło się w nim nowe, nietylko nieznane, ale nawet nieprzeczuwane uczucie. Zdjął miedzioryt ze ściany, dotykał jego ram, szkła... Przeniósł go do gabinetu i tam, przy silnem świetle lampy, wpatrywał się...
Ale wszystko napróżno: Chrystusa nie było!...
Nagle błysnęła mu myśl okropna, że jest obłąkany... Chciał rzucić obraz na ziemię, zwołać służbę, posyłać po doktorów, a nawet wybiec na ulicę i wołać:
— Patrzcie, co się ze mną stało!... Przecież ja tracę rozum!...
Ale przypomniał sobie żonę, i to go oprzytomniło. Odzyskał, przynajmniej w części, panowanie nad sobą i postanowił hamować się w szaleństwie, ażeby żona nie spostrzegła tego odrazu i stopniowo przygotowała się do nieszczęścia.
Żona!... Czyliż nie żona przed pół godziną gromiła go za niedowiarstwo, a gdy on wspomniał o potrzebie jakiegoś znaku ze strony Boga, czyliż nie ona powiedziała, że znaki Boże są straszne i — nie trzeba ich wywoływać?
— Znaki?... Więc to może być znakiem? — powtórzył.
Strach jego powiększył się, choć już nie miał tej upadlającej cechy, jaką posiada obawa możliwego szaleństwa.
— Znak Boży?... Znak Boży?... — szeptał zbielałemi ustami. — Czego znak?... Że trzeba miłować nieprzyjacioły?... Że trzeba czynić dobrze tym, którzy nas pokrzywdzili?... Że... trzeba iść nawet do tego starca i ratować mu wnuka?...
Położył miedzioryt na stole, przykrył go papierami i pobiegłszy do szafy, zaczął prędko wydobywać narzędzia i opatrunki, powtarzając machinalnie: „Sublimat... wata... igły... rurka... tasiemka... tak, tasiemka...“
— Muszę ratować to nieszczęśliwe dziecko, a może razem z niem ocalę i własny rozum!...
Było dopiero kwadrans po dziesiątej, kiedy doktór zadzwonił do najbliższego znajomego sobie felczera.
— Czy może pan asystować mi przy tracheotomji?... — zapytał felczera.
— Choćby pan doktór chciał komu głowę uciąć, a potem ją przyszyć, także będę asystował! — zawołał felczer, odurzony rolą, do której powoływał go znakomity chirurg.


V.

Doktór i felczer łatwo znaleźli mieszkanie starca i jego córki, a zarazem dowiedzieli się, że poszukiwani przez nich lokatorowie są bardzo ubodzy. Stróż domu, otrzymawszy od doktora kilka złotych, otworzył upusty wymowy i objaśnił, że ci państwo zadłużyli się za węgle, za mąkę, za chleb... A ponieważ w dodatku nie płacą nawet za mieszkanie, więc od najbliższego ósmego gospodarz wyrzuci ich z lokalu.
— Powiedz gospodarzowi i sklepikarzowi, że ci państwo wszystko zapłacą — rzekł doktór.
— A wiesz, kto poręcza? — zawołał do stróża felczer. — Największy doktór w Warszawie, któremu tacy jak twój gospodarz nie warci butów czyścić!...
— Niech-no kolega nie będzie taki gorliwy... — upomniał go cierpkim tonem lekarz. — Jutro — zwrócił się do stróża — rachunki tych państwa będą zaspokojone, a tymczasem i wy służcie im, a będziecie wynagrodzeni...
Mówiąc tak, doktór przysłuchiwał się własnym zdaniom, ażeby sprawdzić, o ile są logiczne... Musiał przyznać, że jakkolwiek ich treść jest nowa, jednak niema w niej ani śladu szaleństwa.
Starzec i jego córka zajmowali jeden szczupły pokój na trzeciem piętrze. Wszedłszy tam, doktór spostrzegł, że w mieszkaniu jest zimno, i że ani na kominku, ani na stole nie było widać nawet resztek jakiejkolwiek żywności.
Na jednem łóżku leżał starzec, zasłoniwszy głowę rękoma; na drugim siedziała niegdyś elegancka, dziś zmizerowana kobieta, z sześcioletnim chłopczykiem na ręku. Dziecko miało twarz silnie zaczerwienioną, obrzękłą szyję, trudny oddech i kaszel, przypominający szczekanie. Niekiedy oddech zupełnie ustawał, a wówczas dziecko gwałtownemi ruchami wyciągało ręce do zrozpaczonej matki, lub szarpało na sobie stare ubranko. Można było myśleć, że już kona.
Kiedy doktór, a za nim felczer ukazali się w pokoju, kobieta krzyknęła z radości, a starzec zerwał się, usiadł na łóżku i osłupiałym wzrokiem spoglądał na przybyłych.
— Ojcze... Boże miłosierny... Jaś będzie uratowany!... — mówiła kobieta.
Ale po chwili nowa opanowała ją trwoga:
— Proszę pana, czy koniecznie potrzebna jest operacja?... Bo...
— Leosiu — odezwał się starzec — przecież sama wiesz... sama żądałaś operacji... Widzisz, co się z nim dzieje...
— W takim razie ja będę przy tem... Ja muszę być przy tem... Ja będę go trzymała!... — zawołała z mocą.
— Za pozwoleniem — przerwał doktór, odzyskawszy właściwy mu spokój, który z taką niepokonaną siłą narzucał się chorym i ich otoczeniu. — Czy potrzebna będzie i jaka operacja, o tem dopiero dowiemy się. Tymczasem pani będzie łaskawa dostarczyć nam... gorącego rumianku...
— Nie mam wody gorącej, ani rumianku... —szepnęła kobieta.
— W takim razie uda się pani do stróża, i on tę sprawę ułatwi, a ja przez ten czas zbadam malca.
— Okropny stan!... Prawda, panie?...
— Dla matki — tak, dla lekarza — nie. Przypominam o gorącym rumianku...
Kobieta wybiegła z pokoju, a w tej chwili felczer otworzył wielkie pudło, które z sobą przyniósł, i zaczął z niego wydobywać narzędzia, opatrunki, a nawet butlę wody.
— Panie — rzekł doktór do starca — operacja jest konieczna, i zaraz ją zrobimy...
— Nie zaczeka pan na córkę?...
— Nie sądzę, ażeby nam jej obecność pomogła.
Felczer rozpalił lampkę, zaopatrzoną w reflektor i refraktor, rzucił na stolik kołdrę, złożoną w kilkoro, na to poduszkę, a na nich ostrożnie położył ledwie dyszące dziecko. Widząc to, starzec upadł na swoją nędzną pościel i szlochając, okręcił głowę paltotem.
Tymczasem jego córka zbiegła nadół do stróża, błagając nieśmiało, czy nie mógłby pożyczyć gorącego rumianku — i ręcząc słowem, że gdy jej synek wyzdrowieje, ona zaraz weźmie się do roboty i spłaci wszystkie długi, a najpierwej to, co winna jemu, stróżowi.
Jakież jednak było jej zdziwienie, gdy stróż zdjął przed nią czapkę, poprosił, ażeby z łaski swojej usiadła, i oświadczył, że wszystko zrobi dla niej bezinteresownie, ponieważ pan doktór powiedział, że ich długi w sklepiku i należność za mieszkanie już jutro będą zapłacone.
Mówiąc to, stróż rozdmuchał ogień w kuchence angielskiej i zagotował wodę pierwej, nim jego żona przyniosła z apteki rumianku.
Otrzymawszy gorący rumianek, biedna matka niosła go na górę. Lecz serce zamierało w niej na myśl, że teraz właśnie czeka ją najcięższa próba. Niby to już była zdecydowana na operację, ale w stanowczej chwili uczuła, że opuszcza ją odwaga...
Co pocznie, jeżeli doktór powie, że operacja jest potrzebna?... Dziecko będą zarzynali w jej oczach... Boże litościwy!...
Stanęła na progu i przerażonym wzrokiem obrzuciła pokój. Felczer przy kominku mył ręce, doktór coś oglądał przy bardzo jasnej lampie, jej ojciec, siedząc na łóżku, uśmiechał się bezmyślnie...
A na drugiem łóżku leżał Jaś. Zamiast czerwonej, miał twarz bledziutką i obandażowaną szyję, ale nie rzucał się, wyglądał spokojniej, a nadewszystko — nie dyszał tak strasznie, jak przed jej wyjściem.
— Już żadnej operacji nie będzie potrzeba — odezwał się doktór. — Niewielkie nacięcie zostało zrobione, i prawie mam pewność, że dziecko będzie zdrowe.
Kobieta słuchała odurzona, nie wierząc własnym uszom.
— Mój pomocnik — ciągnął doktór — zostanie tu na noc i on będzie robił opatrunki, nie zaś pani. A gdyby się zdarzyło coś ważnego, o czem wątpię, da mi znać. Jutro zaś pani z ojcem i z dzieckiem przeniesiecie się do lecznicy. Wszyscy potrzebujecie wygód i odpoczynku, jakich w tem mieszkaniu mieć nie można.
— My nie mamy na lecznicę!... — szepnęła kobieta z trwogą, na palcach zbliżając się do dziecka.
— Będziecie państwo mieli i — wszystko zapłacicie sami, z własnych zarobków, tak pani, jak i jej ojciec.
Powiedziawszy to, doktór włożył palto, wsunął czapkę na głowę i szybko wymknął się z pokoju. Ale na schodach ktoś zatrzymał go. Był to starzec. Ukląkł przed lekarzem i płacząc, ucałował mu rękę.


VI.

Czerski prawie wesoło wracał do domu. Nieledwie w ciągu godziny spotkało go kilka nadzwyczajnych zdarzeń, z których, o ile wolno mu sądzić, wyszedł, jeżeli nie zwycięsko, to przynajmniej nienagannie.
Jeżeli zadziwiający wypadek z miedziorytem był halucynacją, to jednak w żadnym razie doktorowi nie groziło obłąkanie. Nietylko bowiem ani na chwilę nie stracił świadomości, ani rozsądku, ale jeszcze wzniósł się na wyższy szczebel moralnego rozwoju, a to nie jest zapowiedzią obłąkania.
A jeżeli zniknięcie wizerunku Chrystusa było „znakiem,“ to i w tym razie nicby mu już grozić nie powinno. Wszakże spełnił rozkaz, czyniąc dobrze tym, którzy go pokrzywdzili...
Mimo tak słusznych rozumowań, doktór w miarę, jak zbliżał się do swego mieszkania, doznawał rosnącego niepokoju.
A jeżeli postać Chrystusa zniknęła z miedziorytu, zniknęła naprawdę, zniknęła nieodwołalnie, to... co wówczas?... Ten straszny miedzioryt musi być ukryty przed żoną, która uważała go za jedną z najdroższych relikwij, musi być ukryty przed Kaziem, który codzień, rano i w wieczór, odmawiał przed obrazem swoje krótkie paciorki. A w takim razie Chrystus zginąłby nietylko dla niego, lecz i dla tych, których najbardziej kocha!...
Doktór otworzył drzwi swego przedpokoju, oddał palto i czapkę służącemu i zebrawszy całą odwagę, stanowczym krokiem wszedł do gabinetu. W tej chwili zdawało mu się, że idzie naprzeciw czegoś, co jest okropniejsze od samej śmierci, że gra niby w cetno i licho o — zbawienie albo o potępienie. Bo czyliż, pomimo wszelkich teoryj i systemów filozoficznych, nie zasługiwałby na tytuł potępieńca człowiek, z którego domu w tak niesłychany sposób usunął się Chrystus?
Doktór zbliżył się do stołu, gorączkowym ruchem odrzucił papiery, okrywające miedzioryt, i spojrzał...
Na skale, okrytej kwiatami, siedział Chrystus i patrzył na uczciwego niedowiarka mądremi a smutnemi oczyma, w których tliły się tajemnice nieskończoności.
Więc On znowu jest tutaj, znowu patrzy, a więc nie wyrzeka się jego domu i nie przestanie zlewać rzewnych błogosławieństw na jego pracę, na jego dobrą żonę i na niewinną głowę dziecka...

22 maja 1899 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.