Widnokręgi (Napierski)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Widnokręgi |
Pochodzenie | Obrazy z podróży |
Wydawca | Dom Książki Polskiej |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały cykl Cały zbiór |
Indeks stron |
Inne grody: jak lśniące stalowe pługi w wilgotnych, przekopanych grudach; jak plamy zieleni na czarnoziemie; jak kałuża na glebie, lustro czarno-pomarszczone; miasteczka: siwe dymy nad kościołkami, parujące
nozdrza wołów, — taki był dojazd, pełen żalu, do uniwersyteckich rezydencyj!
A tam: gazony wokół budowli z brunatnej cegły i białe kwiaty azalji: najwyższe piętra w ostrołukach pod gnatem sczerniałym rozchylają się wesołemi okienkami na pstre rabaty z poza muślinowych firanek. Gdy wytężysz wzrok, dojrzysz cień halabardy. U stóp wzgórza, gęstego od dębów i buków, arkada mostu pożółkła, nad nią rycerz w zbroicy z piaskowca, i przewala się pianami wspaniała melodyjna rzeka. Noc, jak kopuła, szlifowana mieczem, księżyc — on, jedyny! — i miljon gwiazd, zatopionych w milczącej szmerem fali.
Inne, o, Byronie, wyrastające z topieli w srebremdzierganym płaszczu Inkwizycji — Cordoba, Toledo, lub Wenecja — z oślepłego lapis-lazuli, jak przygasłe klejnoty modro-malachitowe. Tu: dnie, jak tarcze zegarów bez żelaznych wskazówek; tu: godziny, jak leniwy potok, jak śmiertelny ruczaj, jak chłód eteru; tu: dziryty dźwięczą o marmury, spłókiwane, szczerbione przez deszczowe strugi; tu: chłopiec - idjota, przebierając palcami, przygrywa na flecie i umiera z grymasem pobłażania, jak w pianie łabędziej, w pościeli kochanki. Przewertowałeś te bezpłodne foljały mądrości, księgi, w żelazo zakute i szafir, beznadziejności świata; masz oczy fosforyzujące i żółte, jak u żbika, palce białe, stworzone do pieszczot i mordu.
I inne: powstające szybko, jak śliskie grzyby; płynne szare krople wiszą na drutach telegraficznych nad wapnem, zaprószenem ziemią, jak krem śmietany kasztanami; pod popielatym obłokiem lipy zielenią się majem, wschodzi jutrzenka nadziei, tramwaje ruszają same, nagle, jak anewryzm. Jesteś zwarjowany globtroter, w kraju nieosiągalnym i nowym: w kraju podsłuchanych rozmów na ulicy, na różowym, jak świeże masło, bruku kojącej pospolitości. To zakwitają kamienie, w żółtych butach świątecznie kroczą gentlemeni, staje się wszystko, co wspominasz.
I inne, jeszcze inne..