Widnokręgi (Napierski)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Napierski
Tytuł Widnokręgi
Pochodzenie Obrazy z podróży
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WIDNOKRĘGI
„Je deviens un opéra fabuleux.”
(A. RIMBAUD)
I

Niegdyś szło się ciemniejącą miedzą przez rudziejące rżyska; u boku starszy towarzysz z rozwianą czupryną; u nóg plątały się pojedyńcze źdźbła. Wyżeł naszczekiwał i migał, jak cień, w fioletowej kapuście.
Potem stawało się w wielkiem oknie bawialni i o pierwszej gwieździe mówiło się w park rozlany, gdzie półokrągłe bielały koleiny pojazdów i breków, o spojeniu się niebios i ziemi, o ich uścisku bezmiernym, o całości.
Podpatrywały nas krzewy leszczyn, gęste i szeleszczące.
Nie będzie już takich zachodów, kiedy na złocistym skraju horyzontu spłonął siwy samolot, jak bomba, nadziana słomą, jak chochoł, rozdarty wiosną przez karminowe róże.



II

W tem czarującem zdeprawowaniu pochylasz się nad filiżanką i, jak w gęstem jeziorze pozłocistej smoły, widzisz krągłe kolce gwiazd: to źrenice odbite w herbacie. Wyglądają z dna, niby pyszczki rybie, łowiące wietrzyk wieczorowy, pełen aromatu wschodów, i przez czerniejące zmarszczki w mocnym wywarze ledwo chwytają palce, drgające, jak grzbiet konia na pustyni. Rozwiany burnus drży i trzepota na tle różowo-pustem, śpiewa napięta cięciwa, wsparłeś się w bok, jak emir, i zawodzisz gorzką, hulaszczą, natchnioną piosenkę. Wory pereł dźwięczą po brukach Bagdadu, rumaki tanecznie stąpają po różach, baseny zielonkawe chluszczą, dotknięte przez stopy smagłe, zmąca się młodość.
Na bardzo mrocznem suknie szukasz dłonią, drżącą niecierpliwie, łańcuszka filigranowej roboty; ale to już jest w szwajcarskiem sanatorjum i czas biały kitel nasunął na patrzące oczy.


III

Wzdłuż rzeki iść, która zwie się... która zwie się... niechaj będzie: Narew. Aż do mostku, omszałego zielono, rzezanego biało; belki brzozowe próchnieją z roku na rok, co raz szybciej przechodzisz po nich aż pomiędzy rdzą rumianą zarosłe sadzawki, pachnące świeżą zgnilizną, jak rozpłatany karp. „Pan Aleksander spóźnił się! — To dobrze. — Ale już przedziera się przez krzaki, w kaszkiecie, jak dwurogi faun. — O, uciekajmy!“
Niezabudki rozkwitły chabrowo, kryją się drobne olśnione oczy. Olcha dygoce, nad strumykiem dzikie i cierpkie konwalje; nie puszczasz nas, mostku, i tu siądziemy nad strugą, łoziny pleść, jak w staroświeckiej piosence:

„Siądziemy, prości, dłonią w dłoń
i gwarzyć będziem o przyszłości..“

Aż wygoni nas, zarosłych wonną macierzanką i chmielem u płota, gong, bijący miarowo, jak w skroniach krew. I pójdziemy przez te drzwi, które otworzą się w nigdzie..


IV

Duszo miasta!.. Wstanę z ponad listów, przesypywanych piaskiem, z pomiędzy płonących kandelabrów. Straszy w chłodnej sieni, gdy zstępuję po stopniach stalowych i kruchych. Tam, do szyby, przylgnął jeden listek, deszczem zielony, drobny, jak ciepłe wnętrze zamkniętej dłoni. Przejrzałem najskrytsze tajemnice prostych słów! a tyle pięter przede mną, tyle pięter.. Niematerjalny, jak człowiek ze szkła, szaleniec, nad którym trzepoce czarny sztandar anarchji, wyciągniętym palcem, poomacku, dotykam zimnych tabliczek. O, żałobna czułości, rozdarta przez szyby dzwonne, czekasz zgłoski, która zapłodni łono puste w wilgotnych ścianach, ociekających od łez stuleci; czekasz poronienia cudu. A na ramionach czujesz migający cień; ściga, jak płomyk gazu; jak pisk myszy; jak pajęczynowy dotyk niebytu; jak jęk i śmiech szatana.


V

W najwcześniejszych latach demon podszepnął ci: życie wolą do obłędu; było to w pół-ciemnej mansardzie, przez okno promień ukośny załamywał się w lustrze, przed którem stała dziewczyna — Klotylda, Pamela, czy Sylwja? — w perukę wpinając różę. Nad pochyłym dachem, gdzie działa się ta miłość, wirowały gołębie, i w aureoli tej prędko twą zmęczoną od ironji twarz ukoiła ciepła kobiecość.
Panie Sylwestrze! przez śnieg, gdzie ciemniały i jarzyły się ślady stóp, jak stygmaty, wracałeś do huty szklanej, gdzie czarni i piękni w bluzach niebieskich robotnicy żonglowali bąblami płynnej materji. Była to forma ostateczna, lotna, jak dyliżans, z którego wychylała się Elwira ku ludziom zmierzchu; jej to — złotej wagi sztuki — szukałeś, patrząc wieczorami przez księgi, jak przez panoramy. Lecz aleksandryny wyrastały, jak sztywne sztachety oleandrów; powracał smutek nicości, niepoprawny i bezpłodny, jak Eros; krzyczące żelazo maszyn zabijało uśmiech i zamieniało go w chemję; a nad umarłemi horyzontami zapadało słońce, czarne i groźne, jak wielki cham.



VI

Na powietrzu czuję zapach krwi: niebiosa dżdżą ołowiem i siarką, taplą się czarne dziury gleby, jak wtedy, gdy przeora je wichr wiosenny. Wargi Oceanu podpływają, jak rosnąca przepaść, i toczą głazy krągłe i złowrogie, jak słowa: to kule, nalane ołowiem, w pulsie ironicznym przestrzeni, w hymnie, w śpiewie żywiołów. Myśli, spętane klamrą woli, wydzierają się przez strzaskane drzwi widnokręgu i na lody, chmurne, jak zdruzgotane kolumny, między foki płaskonose dążą, jak prostacki genueńczyk, niepokalany Kolumb, admirał wielkich mórz.
W tej Apokalipsie mam otwarte serce, naprawdę dalekie oczy, jestem czujny; szarpany przez wszystkie jędze, włócząc płaszcz triumfalnie i żałobnie przez wody, jak Gog i Magog, naginam się słuchem w tę noc gwiezdną, wyjącą i podniebną. Szklana łopata blasku rozwala niebiosa, jak wniebowstępująca winda. W mdlącym zapachu skór — zwierząt, zarzynanych żywcem — w pryskających meteorach, gnuśnych i dusznych, jak poranki, w mowie aniołów, pośród trumien pływających, jak rozchylone chaty na zbełtanej zieleni: powracają słowa, przemilczane od tysiącleci, a w każdym jarzy się kropla krwi, jak w łamliwym krysztale.



VII

Miasta: te stacje męki!.. Ballady strasznych domostw; cicho cyka tam czas, serwetki strzępione we frendzle: na wilgotnych pościelach przelewają się soki z ciał do ciał. W smrodzie śledzi rodziny lęgną się, jak pluskwy; ludzie z wargą zajęczą, ludzie z wolami, tyją, jak topielcy. Puste lustra zaludniają ciemności; staruszek kędzierzawy, jak szary pudel, w zapachu farby drukarskiej, w chłodnej woni mydła i w mdląco-ciepłej skóry juchtowej, wsparty na kiju, jak Pan Bóg, oddaje się liryzmowi picia herbaty. Obok wędliniarni, pośród różowych jęzorów mięsa, drzemie w wannie nieruchoma woda z zielono-gnuśnej żelatyny; z szumiącym gazem nad głową, w zimnym korytarzu, pod oślepłą twarzą zegarów, w odorze kalafjoru i ubóstwa, stłoczeni dziecinni egzaminowani: „Zgubiłeś sprzączkę, Alfredzie?” — „Ślizgawko, ślizgawko!” — „O, sekretarzu!”
W śpiewającej na rogu kawiarence siedzi zapuchnięty Balzac nad misą owoców; gorycz orzechów pali język; na lśniącym dymniku złamany kawałek światła: to zaręczyny księżyca. Furkocą mu przez źrenice jaskółki, jak listki białodrzewu fruwające. Zatopić oczy w perspektywach dalekich, dalekich drzew..


VIII

Inne grody: jak lśniące stalowe pługi w wilgotnych, przekopanych grudach; jak plamy zieleni na czarnoziemie; jak kałuża na glebie, lustro czarno-pomarszczone; miasteczka: siwe dymy nad kościołkami, parujące nozdrza wołów, — taki był dojazd, pełen żalu, do uniwersyteckich rezydencyj!
A tam: gazony wokół budowli z brunatnej cegły i białe kwiaty azalji: najwyższe piętra w ostrołukach pod gnatem sczerniałym rozchylają się wesołemi okienkami na pstre rabaty z poza muślinowych firanek. Gdy wytężysz wzrok, dojrzysz cień halabardy. U stóp wzgórza, gęstego od dębów i buków, arkada mostu pożółkła, nad nią rycerz w zbroicy z piaskowca, i przewala się pianami wspaniała melodyjna rzeka. Noc, jak kopuła, szlifowana mieczem, księżyc — on, jedyny! — i miljon gwiazd, zatopionych w milczącej szmerem fali.
Inne, o, Byronie, wyrastające z topieli w srebremdzierganym płaszczu Inkwizycji — Cordoba, Toledo, lub Wenecja — z oślepłego lapis-lazuli, jak przygasłe klejnoty modro-malachitowe. Tu: dnie, jak tarcze zegarów bez żelaznych wskazówek; tu: godziny, jak leniwy potok, jak śmiertelny ruczaj, jak chłód eteru; tu: dziryty dźwięczą o marmury, spłókiwane, szczerbione przez deszczowe strugi; tu: chłopiec - idjota, przebierając palcami, przygrywa na flecie i umiera z grymasem pobłażania, jak w pianie łabędziej, w pościeli kochanki. Przewertowałeś te bezpłodne foljały mądrości, księgi, w żelazo zakute i szafir, beznadziejności świata; masz oczy fosforyzujące i żółte, jak u żbika, palce białe, stworzone do pieszczot i mordu.
I inne: powstające szybko, jak śliskie grzyby; płynne szare krople wiszą na drutach telegraficznych nad wapnem, zaprószenem ziemią, jak krem śmietany kasztanami; pod popielatym obłokiem lipy zielenią się majem, wschodzi jutrzenka nadziei, tramwaje ruszają same, nagle, jak anewryzm. Jesteś zwarjowany globtroter, w kraju nieosiągalnym i nowym: w kraju podsłuchanych rozmów na ulicy, na różowym, jak świeże masło, bruku kojącej pospolitości. To zakwitają kamienie, w żółtych butach świątecznie kroczą gentlemeni, staje się wszystko, co wspominasz.
I inne, jeszcze inne..


IX

W tym ciemniejącym korytarzu szumiący błękitnie jęzor gazu; z poza złoconych wypukle ram — przez wpół-rozwarte ciężko dębowe drzwi — posępne i nastroszone, niedołężnie kładzione, lśniące i kleiste portrety. Poza geridonem i konsolą igła wetknięta w krosna, w kwiaty barbarzyńsko-wschodnie, wpół-wykończone. Ten zegar ze stiuku, gdzie girlandy wieńczą dziewoje o łonach falujących, pamięta oblężenie Paryża. Rachel, w purpurowym płaszczu z włóczki, otyła i przegięta ospale, wygląda w podwórko ku drewnianemu gankowi, wijącemu się, jak zewnętrzna przybudówka, w półkole, gdzie ukazuje się wysoki lokaj o srebrniejących skroniach: na tacy w rękach, obleczonych w bawełniane rękawiczki, rozdygotanych z pośpiechu, widnieją wielkie esy-floresy. Pod kominkiem, udającym marmur, gdzie ułożono szczapy dla ozdoby, pod zwisającą kotarą bordo, w pół kunsztownie upiętą, w tym rozległym salonie o cieniach, skulonych po kątach za lustrzaną szafą, dziadek stryjeczny przykłada do ucha złoty zegarek - samograjek z Lipska; tiurli wątła melodyjka w subtelnym, w dokuczliwym zgrzycie werka; inicjały na cienkiej kopercie.

„Maurycy!“
„Izabello!“
„Wiesz Fifi..“
„Zaczekaj-no, opowiem dowcip..“
„Fi-donc!“
„Mówił-mi na giełdzie..“

Jest piękna w lokach i zbyteczna, jak spłowiała minjatura: z poza szelestu falban i odoru paczuli, słychać z kantoru, jak przekładają postawy sukna i suchy szczęk gałek rachunkowych. Jest jeszcze w głębi, za rdzawą sztachetą, zrudziały basen z odłupaną Najadą, ku któremu, gdy zapalą świece w dźwięcznych kandelabrach, wygląda FAMILJA.
... Szary uśmiech niebios, jak zasmuconej konwencjonalnie Madonny. Płaty śniegu, po brzegach siwiejące fioletem, jak zziębnięte wargi, limfatyczny krajobraz więzi. Jeden jedyny czarny przechodzień, — jak wiatrak osamotniony na widnokręgu. Roztacza się za mgłą, za mgiełką, krajaną nagiemi gałęźmi, obszar opustoszałej przestrzeni: chmury powszednie, układane w kształty przez widma, sino-ciche niebiosa, dziurawione przez wietrzyk przedwiośnia, ziębiący do kości, — gdzie, dygocący, nie wnijdziesz nigdy.



X

Ach! lata, pełne podstępnego wyboru, te pory wiosny wczesnej i przebiegłej zadumy, kiedy znużenie w usypiającej monotonji drobnych kropel deszczowych, lśniących pojedyńczo na czarno-oślizgłej szybie, za któremi latarnie, budziło rozkosz i niewiarę! Umiłowanie wątłości, skłębionych siwych mgieł w kotlinach poranku, i wichru, powstającego kolumną piasku w brutalnej otchłani, która nas śni! Scenerjo! pod zawartą przyłbicą, nasuniętą na lice, szparki źrenic; godziny, drążone kule szklane, grzechocące po polanie, wibrującej ziołami i próżnią; ostokrzewy zdmuchnięte i kłójące, jak żądło losu, nieśmiertelniki; biały krzak cierniowy, rozdygotany przez furkot ptaka, kiwający się, jak buddyjski bożek. Dnie fanatyczne, pełne szczęku przyszłości, jak zawierających się żuchw; „wiszące ogrody“; ulica, przy końcu której — szarej i gładkiej — zduszony okrzyk Apostaty: chargocące a — aa!
Spokój. Dobroć zakwefiona przechodzi przez pokoje, ociera się o ludzi, którzy są bliscy, rozwiera okno i chce dyszeć nocą. Tam jest pełnia, olbrzymie powrotne koło horyzontu, słońce wschodzi jednocześnie i zachodzi, nad żelazno - popielatym wiaduktem, po którym oddala się gryzący pióropusz dymu. Pachną bezwonne jesienią fiołki, posągi budzą się do życia, drzewa opadają piórami i gwiazdami, raz jeszcze patrzysz z czujną trwogą w puste oczodoły cudu. Dzwonią pory poetom w świecie struchlałym! Blady, triumfalny, z ściętym grymasem szczęścia na wargach, wkraczasz, ginący w bezechu, w maki niepamięci, na akwedukty..



XI

Powracasz, śmiejąc się; nie szlocha nikt, nawet nadzieja. Nie nęcą narkotyki, wyraźne, jak wyrazy, podróże, jak wypukłe sarkofagi. Już książek nie czytujesz w ukryciu, nie smakujesz owoców, ociekających o świcie. Gdzież serce serc, z którem spoić się miałeś, tętniąc? gdzie trwożliwy sekret twego lotu? Przepastne milczenie, jak głaz; pochód codzienności; gałęzie zakwefione, druty zardzewiałe, w kałużach majowych odbicie dawno zgasłych gwiazd.. Winda zamyślenia, żelazna febra, ścinająca głowę, krwawą na białych goździkach.. Smutne zwycięstwo, śmiech, tyran w liberji, samotność, piastunka przy kołowrotku..
Mały opętany idjota pęta się po zamglonych gościńcach, do sinych dziąseł przykładając fujarkę; oddycha druh twój podczas snu w nocy bezdomnej, jak w opustoszałem domostwie, nocy bezpańskiej, która nie zbudzi cię nigdy; włóczy się tam koźlarek z kąta w kąt i nurza ręce w dymiącej krwi; jesteś skazańcem niewiedzy, wstydliwej dobroci, bezsilnej wierności; szepcesz za tych, w których rękach drzemie czyjś bóg.
Gwiżdżesz, gwiżdżesz w pusty orzech wyrzeczenia, dumając przy oknie. W pogardzie masz mądrość bezwiedną stuleci, sen święty, ląd wygnańców, mosty ze stężałego srebra, dygoty ptaków. Skrzepłe skały, o, tajemnicze głębie powszedniości; prostoto, surowa i szorstka, jak nocleg! I w słońcu gotyckiem twój uśmiech zgrzybiały, a gwiazdy czarne; w narożnym pokoju czy umiesz płakać, może tylko usnąć?



XII

Wszystko ci jedno.. Kułakami nie z tego świata zamordowałeś piękno bezbronne. Za sobą pozostawiłeś: młodość, bladą, jak tafla lodu, kiedy o zmierzchu powleka ją szron; mądrość, tę bulgocącą flachę z tykwy; żagwie, rozgrabiające noc, jak demony; horyzonty, spalane na żużel czarnym wrzaskiem grozy; demokratyczny optymizm: tragedje bezimiennych ludzi; „chińskie piosenki o niebieskiem serduszku z porcelany“; modre rumaki w śnieżnej zawiei; miesiące, jak drążone gongi, o które biją szpony rąk; nawet szorstki szloch oceanów; zachody barbarzyńskie i krew kozła; zabójstwo Prometeja!
Oto błądzą znów pasma reflektorów po domach milczących: samochody dychawiczne łączą się z sunącym cieniem; na podwórzu z dachu rośnie drzewo, jak duch; dym gryzie powieki, a w chodakach chlupoce woda; cierpko pachną październikowe liście, gdy, w tumanach piachu, nadchodzi Ghibli, wicher pustyni, miecąc przed sobą wielbłądy i poganiaczy. Za chwilę: na spalonych przęsłach wklęsłych mostów powstanie Rzeczywistość i na palce — jak na postrzelone ptaki — zwali się młot, który rozstrzaskał czarny kryształ widnokręgów.


XIII

Oto pokonałeś w sobie realność cudu. Powiedziałeś z pokorą — znużony śmiertelnie — niechaj umarli grzebią swoich umarłych: świat jest nowy. Przestałeś tęsknić cynicznie za spokojem minerału, za przeźroczą błogością. Wiarołomny, poznałeś iluzoryczność celów; złudę dróg, zarośniętych macierzanką i szałwią. Zabity przez miłość; szczęście — to katastrofa.
Przestałeś czekać Czarta, wzywać Anioła, dotykalnego, jak ogień. Runęły arkady w zaświat śpiewnego obłąkania. Nie chwieje się ołowiana aureola wokół czoła, georginje już nie są krwawemi nimbami męczenników. Nie wcielisz się — rozdwojony na karmień i roślinę — gdy spłoniesz na stosie, jak Shelley.
Patrzysz na sykomory, które zwarzył pomór i żar, rozkładasz dłonie, jakby przebił je sztylet rozkoszy ponad siły, przesłaniasz oczy powiekami zsiniałemi od czuwania. Oczekujesz — zawsze jeszcze — znaku w tym nadmiarze. Wznosisz pomnik na chwałę istnienia, cokół z mgieł, szemrzący, jak nurt, z którego wyłania się Danae, rozkładająca nogi w oczekiwaniu na złoty siew. Nadziemski, bardzo ziemski! sławisz powtarzalność, powstanie z martwych rzeczy, wiatrak sekund; w tobie, wielkim nieznajomym, otulonym złowróżbnie w płaszcz, dzieje planety od nowa biorą początek. Jesteś samotny i silny ponad mleczną kosmogonją, śmierci kradniesz jej kłamstwo. Drapieżnie spragniony wiosny, uśmiechasz się ku szaremu szałowi form!
I w ogromnej kopule ciszy ramieniem smagłem i potężnem chwytasz już dreszcz słów.



XIV

Pośród lila glicynij, za zielonemi żaluzjami, gdzie wyrzezane jest serce, mieszka się dobrze. Poranki delikatne, ogrody świetliste, w brzęku i blasku zachwycające łatwo, jak romantyczne nowele. Dnie milczące z wianuszkiem margerytek na zadumanem czole. Spokój mogiłek śródleśnych między krzewami głogu i berberysu. Thanatos łagodny o zachodzie, jak aktor z prowincji. Winne grona, triumfalnie obrzmiałe, za leszczyną widne dróżki wśród ciemniejących chwastami trawników, za białym węgłem muru listonosz pośród jodeł, jak duchów, zstępujących do Erebu.
Róże, których nie zerwie nikt; malutki cmentarzyk, przycupnięty, jak wioska, pod murem, z którego w słońcu oblatuje tynk; na widnokręgach omglonych: sine śmigi, powolne i uroczyste; czarna śniedź porasta kłosy; rozkosz kąpieli źródlanej; logika gwiazd.
Och, gdzież jest oddźwięk nasz w ranek jesienny? Czy na błękicie, w rozdygotanem widzialnie powietrzu, ponad starą strzechą słomianą? Na dolnych piętrach życia pod wartą nieruchomą studziennego żórawia, na pastwiskach, gdzie poprzestaje się na małem w syku pieczonych kartofli, w czułej i obłudnej mądrości sygnaturek w odwieczerz, w skrzypie szprych na rozpalonem wrzosowisku?
Wyszedłeś z podziemi, egzaltowany i smutny, w balladową białość, w dwoistość dni, w tuman zmysłowy, gdzie cisza ścina się w kryształowe strugi. O, przyjacielu umarły, w duszącym dymie, spłókiwanym przez deszcze, w słodkich i słonych woniach huczą nam nad głową magnetyczne burze! Nasze oczy, jasne, jak lustrzany ruczaj, czytają, czytają księgę przyszłości; opadają powieki ciężkie, jak obłoki, i gwarzymy o rzeczach miłowanych jawnie, bez lęku. Wskrzesiliśmy słowa stare, muskamy je palcami ślepemi, jak tulipany. Och, samotność bezczynna, samotność dionizyjska!


XV

Haarlem, o, moja miła: krokusy, gencjany, tulipany! Przenikamy w przestwór, jak do niebiosów, otwartych poza obłokami, w tę drobną przystań, gdzie kołyszą się żagle, śnieżne i rude, jak na talerzach, lśniących niebieską polewą. Idziemy, we dwoje idziemy, w zawrotną bezcelowość, fantazmaty, zaplątane między ręce drzew, zalęknieni, jak dusze książek, zbuntowani zachwytem, z wierszem zamarłym na wargach, jak zmierzchowy motyl. Upał wypija oczy, olbrzymi prąd natchnienia płynie przez palce, usta rozdziera słodki spazm.
Ludzie uskrzydleni, samotni, jak gwiazda. Przez bezwonne fiołki, liście jesienne koloru słońca, przez żywe cienie i myślące rośliny, — przystajemy na progu nocy. Anioły, które mieszkają na innych globach, strącają jabłka Hesperyd. Spływa ciemny sok muzyki wieczornej. O, pięć złotych zmysłów, rozpostartych, jak struny; o, napięte włókna tajemnicy w szklanej atmosferze snu!
Widzisz, moja miła: niebo pęka gwiazdami, jak rozdęty strąk; okna są od zmierzchu błękitno-okie. Im bliżej ziemi, tem ciemniejszy, tem dziwniejszy sen..



XVI

Oto zasztyletowałeś noc, zdusiłeś ją w dłoniach żylastych, jak kardynał przebiegłe swe kochanki. Przytakujesz rewolucji, która, w blasku pochodni i srebrnym gwałcie puzonów, plądruje bezcenne puzdra, kruszy marmury, spleśniałe od ciemno-malachitowych wód. Złupiłeś świat, jak Ermitaż, dystychami, grzechocącemi, jak po posadzkach kule! Splotłeś wrzynające się w palce sznury okrętowe, napiąłeś liny stalowych wiązadeł, przerzuciłeś pomosty nadziemskich konstrukcyj zasznurowałeś usta, warg dotyk, płaskich i ołowianych, jak polerowany nóż, jadem bladym powleczony, — ty, embrio, skulone w olbrzymio opuchniętem niebie, ty, człowiek-gramofon, ty, krzywo-przysięgający nad wodą księżycową grabieżca!
Warkocą tryby werku, jak zardzewiałe zęby stuleci; usypiający szum gazu koloru ćmy wtóruje rozpalonym do biała elektrycznym żarom. W posusze słońca bieleją święte góry przyszłości; o, stożki ośnieżone! Wszelkie substraty istnienia zrzucają skórę, jak chytrze liniejące węże. Pękają blagi z sykiem, jak nakłóte balony! Tęsknota martwa jest, jak gasnący klejnot: wystrzela z niej strzałą złoconą i bielejącą ostra iglica wieżycy, dzwoniąc drapieżnie na alarm! Na zdartych gałęziach rodzą się bolesne ciernie, o które wargi kłuje wiatr, kapryśny wiatr.
Oto rzeczy odwrócone w wklęsłych, pękniętych zwierciadłach z gładzonego żelaza, kwadryga wstrzymana ironicznie w rozpędzie, martwota mechanizmów, elektryczny zegar, bezustanny, jak mózg! Jeszcze wczoraj były tu amfory, toczone krągło, dzisiaj — tylko koło olbrzymie, ślepa bazylika dna bez szyb, legenda o Europie, jutro śmierci. Wchodzisz w oślepłą uliczkę, o, Narcyzie, otruty własnem odbiciem. Tyś machina elegijna, spragniona sobowtóra! Tyś pochylony nad niezabudką wybraniec losu, kamieniejący w głowę Meduzy. Tyś kolumna stężałego płomienia, jak cyprys rozsadzający mozajki.
Tak cię urzekł strach szklanooki, Faryzeuszu! Tak zbuntowałeś się przeciwko kształtom widzialności, daguerotypie wyblakłych wód. Spiskowałeś poezją w zadżumionych miastach, jak Giorgione w agonji. Jesteś — jak Aldebaran, poczwarne zwierzę kosmosu. Uderzcie młotem w czerep! Niech się sypią gwiazdy.


XVII

Raz jeszcze — ostatni — suma, zwarta, jak kosmogonja. Żegnajcie! Wiotkie mgły na jesiennem pastwisku, babuleńka w białej płachcie. Mruczący zielono piecyk fajansowy, pokryty nalotem czadu. Pobladłe elegijnie śniegi nad blaszanemi dachami. Okna otwarte, przymknięte, rozwarte na Ren i jego gwiazdy spadające. Niebo czernieje, rdzawe po bokach, jak mokra stal. Złamano consecutio temporum; żegnajcie! Pręgowane szlabany rogatek. Żałobne ostrołukowe spichrze Gandawy. Dziecko suchotnicze umierające nieporadnie wśród zabawek. Operlone hamaki chmur, jak pętlice tęcz, i kruszce gorące, żyły ziemi. Chłopcy, ziębnąc, przeciągają się z trzaskaniem stawów, niechętnie wstający z łóżek. Człowiek, krzyczący w epilepsji, jak bawół. Szare wróble dziobią nadobnie parujące końskie łajno. Fale nad umarłym okrętem, obrastającym mchem, jak wino w powieści. Mroźny horyzont zimy, zorany gwiazdami. Ciała zroszone potem popielatym o brzasku szarym, podrzucane dygotem drgawek, jak przed skonaniem, źrenice, przełamane konwulsyjnem zachwyceniem; rozłąko! Serca ubogich; płochość słów, skąpstwo wielkoduszności. Smutek pism humorystycznych, tragiczna katharsis. Różowe dziąsła smagłych kreolek, pochylające się nad brzuchami, z pomarańczowym kwiatem w oliwkowoczarnych włosach. Wielki pejzaż falującego stepu, zieleń bezsenna. Rozszerzone nozdrza topielców, ich twarz granatowa i pełna krwi. Czytelnicy gazet, z papierosem w rozchylonych wargach, przegięci anewryzmem. Lustro wieczoru w topieli zgniłej zieleni.. Żegnajcie!
Na skroniach szron męki, złocona blacha tortury. Pęka głowa, jak spieniona butelka miłej udręki, jak orzech, rozłupany z hukiem. Biało i czarno.
Już pod niebem nieubłaganem, przez widne dni, przez jasny wschód, przez skłon, czerwony od łun i sadzy, kroczą — w bluzach, z kaszkietami nasuniętemi na oczy — tytani nowych, prostych ras.

Achillesowi i Tadeuszowi Brezom.
1922 — 32


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Marek Eiger.