Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.
JEZUITA JEDENASTEGO STOPNIA.

Podróżnym w płaszczu był znajomy nam Aramis, który, opuściwszy Fouqueta i wyjąwszy z walizy ubranie podróżne, wyszedł z zamku i udał się do zajazdu pod „Pięknym Pawiem“, gdzie zamówił listownie przed tygodniem u gospodarza pokój i większe mieszkanie. Zaraz po usunięciu Malicorna i Manicampa, Aramis zbliżył się do franciszkanina, pytając go, co woli: pokój czy większe mieszkanie. Franciszkanin spytał, gdzie są położone te mieszkania. Odpowiedziano mu, że pokój jest na pierwszem piętrze, a mieszkanie na drugiem.
— Wolę pokój — odpowiedział.
Aramis nie nalegał, ale zgodził się z zupełną uległością. Franciszkanina natychmiast wniesiono do pokoju. Zniósł on wnoszenie po schodach, najmniejszej nie wydając skargi, chociaż widocznem było, że wiele cierpiał i że doznawał silnego wstrząśnienia za każdem uderzeniem noszy o mur, lub schody.
— Pomóżcie mi usiąść na krześle — rzekł do niosących go.
Niosący postawili nosze na podłodze i, uniósłszy, jak tylko można najdelikatniej chorego, złożyli na krześle, które wskazał, stojące w głowach łóżka.
— Teraz — dodał z największą łagodnością w słowach i poruszeniu — przywołać mi gospodarza.
Wykonano rozkaz. W pięć minut potem ukazał się gospodarz zajazdu pod Pięknym Pawiem we drzwiach.
— Mój przyjacielu — rzekł do niego franciszkanin — odpraw tych poczciwych ludzi, którzy są poddanymi wicehrabiego de Melun. Znaleźli mnie omdlałego od upału na drodze i, nie pytając, czy wynagrodzę ich trudy, chcieli mnie wziąć do siebie. Ale wiem, co to znaczy dla biedaków gościnność, udzielona choremu, wolałem wiec, aby mnie zaniesiono do zajazdu, gdzie mnie zresztą oczekiwano.
Gospodarz z podziwem spojrzał na franciszkanina. Franciszkanin, wielkim palcem, w sposób sobie właściwy, uczynił znak krzyża na piersiach. Gospodarz taki sam znak uczynił na lewem ramieniu.
— Tak, prawda — rzekł — czekano na ciebie, mój ojcze; ale sądziliśmy, że przybędziesz w lepszym stanie zdrowia.
Wieśniacy z podziwem patrzyli na gospodarza; który, dumny przed chwilą, tak spokorniał wobec biednego mnicha, a franciszkanin wydobył z długiej kieszeni dwie, czy trzy sztuki złota.
— Oto, moi przyjaciele, nagroda za wasze trudy. Uspokójcie się i nie lękajcie się o mnie, mój zakon, dla którego podróżuję, nie chce abym żebrał, i dlatego nie życzę sobie, aby wasze starania były bez nagrody; weźcie te pieniądze i oddalcie się w pokoju.
Wieśniacy nie śmieli przyjąć; gospodarz odebrał pieniądze z rąk mnicha i oddał je wieśniakom. Oddalili się, okropnie wytrzeszczając oczy. Kiedy zamknięto drzwi i kiedy gospodarz z uszanowaniem przy nich stanął, franciszkanin przez chwile zbierał myśli. Następnie obtarł pożółkłe czoło chudą ręką i sztywnemi palcami rozczesał kręcącą się siwą brodę. Wielkie i zapadłe z choroby i konania oczy zdawały się ścigać smutną i bolesną myśl.
— Jakich doktorów macie w Fontainebleau? — zapytał.
— Mamy trzech, mój ojcze.
— Jak się nazywają?
— Najprzód Signet.
— Dalej.
— Dalej, braciszek karmelicki imieniem Hubert.
— Dalej.
— Dalej świecki, nazwiskiem Grisart.
— A! Grisart! — pomruknął mnich — prędzej przywołać pana Grisart.
Gospodarz zamierzał spiesznie wykonać rozkaz, gdy mnich jeszcze zapytał:
— A jakich księży macie najbliżej?
— Jakto, jakich księży?
— Jakiego zakonu, pytam?
— Są jezuici, augustjanie i reformaci; jednak jezuici są najbliżej, może przywołać od nich spowiednika?
— Dobrze, przywołać.
Gospodarz wyszedł. Łatwo zrozumieć, że po wymianie znaków krzyża, gospodarz i chory poznali się jako członkowie zgromadzenia Jezusowego. Franciszkanin wyjął, skoro tylko pozostał sam, plikę papierów z kieszeni i przeglądał je z natężoną uwagą. Jednakże siła choroby pokonała wolę; oczy stanęły mu słupem, zimny pot wystąpił na czoło; mnich przechylił się prawie omdlały, zwieszając głowę i opuszczając ręce. Przez pięć minut nie dawał znaku życia; w tym czasie przyprowadził gospodarz doktora, któremu ledwie pozwolił się ubrać.
Hałas sprawiony ich wejściem, oraz przewiew powietrza, wywołany otwarciem drzwi, ocuciły chorego. Pochwycił spiesznie porozrzucane papiery i chudą a długą ręką ukrył je pod poduszkę krzesła. Gospodarz wyszedł, zostawiając chorego z doktorem.
— Dobrze, dobrze, panie Grisart, żeś przybył — odezwał się franciszkanin do doktora — zbliż się, bo niema czasu do stracenia, macaj, oglądaj, sądź i wydaj wyrok.
— Twój gospodarz — odpowiedział lekarz — mówił mi, że mam szczęście leczyć członka zgromadzenia.
— Tak jest — odparł franciszkanin — powiedz mi zatem prawdę, bo czuję się bardzo chory i widzę, że trzeba umierać.
Doktór wziął mnicha za rękę i odszukał puls.
— O! o! — rzekł — niebezpieczna gorączka.
— Co nazywasz niebezpieczną gorączką? — zapytał chory
— Pierwszego lub drugiego stopnia członkowi nie powiedziałbym tego — rzekł lekarz, wpatrując się w oczy chorego — i owszem powiedziałbym mu, że jest do uleczenia.
— A mnie? — zapytał franciszkanin.
Doktór się zawahał.
— Patrz na ten siwy włos i czoło, poorane myślami — rzekł mnich — patrz na te zmarszczki, któremi liczy się doświadczenie; jestem jezuitą jedenastego stopnia, panie Grisart.
Dreszcz przeszedł doktora.
Jezuita w jedenastym stopniu należał do ludzi wtajemniczonych we wszystkie sprawy zakonu, do ludzi, dla których nauka nie ma już sekretu, towarzystwo żadnych zapór, a posłuszeństwo świeckie żadnych więzów.
— Tak jest, a więc niczego przede mną nie taj.
— I chcesz wiedzieć, ojcze?...
— Jakim jest mój stan zdrowia?
— A więc jest to zapalenie mózgu, które doszło do najwyższego stopnia.
— Zatem niema nadziei? — zapytał krótko franciszkanin.
— Tego nie mówię — odpowiedział lekarz — jednakże, sądząc z zaburzeń w organizmie, z krótkości oddechu i przyśpieszonego pulsu, z postępu gorączki, która cię trapi, ojcze...
— I która mnie po trzykroć od rana powala — dodał jezuita.
— Dlatego też mówię, że jest niebezpieczna. Ale dlaczego, ojcze, nie zatrzymałeś się w drodze?
— Czekano na mnie tutaj, musiałem pośpieszać.
— Chociażbyś się na śmierć miał narazić?
— Chociażby na śmierć.
— A więc, powiem otwarcie, że, jak wskazują symptomaty choroby, niema żadnej nadziei.
Franciszkanin uśmiechnął się dziwnie.
— To, co mi powiadasz, panie Grisart, może jest wystarczające dla człowieka zgromadzenia nawet jedenastego stopnia; lecz dla mnie jest to za mało, ja wymagam więcej. Nic nie miejmy dla siebie skrytego, bądźmy szczerymi, jakbyśmy mówili przed Bogiem; zresztą kazałem już przywołać spowiednika.
— Zapewne, ale...
— Odpowiedz krótko! — rozkazał chory, wskazując z powagą zloty pierścień, na którym wyobrażony był symbol zgromadzenia Jezusowego. Grisart wydał okrzyk.
— Generał! — zawołał.
— Ciszej — rzekł franciszkanin — teraz wiesz, że chodzi tu o szczerą prawdę.
— Panie — odrzekł Grisart — przywołaj spowiednika, bo za dwie godziny, przy pierwszym ataku, stracisz przytomność.
— To szczęście — wyrzekł chory, a powieki na chwilę mu się zawarły — mam wiec jeszcze dwie godziny.
— Tak, jeżeli weźmiesz napój, jaki ci przygotuje.
— I on mi zapewni dwie godziny życia?
— Tak jest.
— Wezmę go, chociażby to była trucizna; albowiem te dwie godziny nie dla mnie, ale dla dobra zakonu są potrzebne.
— A! jaka strata! — rzekł doktór — jaki smutny dla nas wypadek!
— Strata człowieka, oto i wszystko — odpowiedział franciszkanin — Bóg sprawi, że po biednym zakonniku, który was opuszcza, znajdzie się godny zastępca. Żegnam cie, panie Grisart, a! jakie szczęście, że cię znalazłem. Doktór, któryby nie należał do naszego świętego zgromadzenia, nie dałby mi poznać prawdziwego stanu mojego zdrowia, i obiecując kilka dni życia, spowodowałby zaniedbanie potrzebnych ostrożności. Jesteś uczonym, panie Grisart, i to czyni wszystkim nam zaszczyt; zgon byłby dla mnie przykrym, gdybym jednego z naszych widział miernego w swoim zawodzie. Żegnam cie, panie Grisart, a przysyłaj prędko lekarstwo!...
— Panie, pobłogosław mnie przynajmniej.
— W duchu... tak, bo mi sił braknie... Animo (w duszy) panie Grisart... viribus impossibille (siłami niepodobna).
I upadł na krzesło, prawie omdlały.
Pan Grisart zawahał się, czy ma ratować chorego, czy biegnąć, aby przyrządzić przyobiecany kordjał; zapewne ostatnia myśl przeważyła, bo wybiegł z pokoju i zniknął na schodach.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.