Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIX.
JAKO ANNA AUSTRIACKA DAŁA LUDWIKOWI XIV PEWNĄ RADĘ, A PAN FOUQUET WYSTĄPIŁ Z INNĄ ZUPEŁNIE.

Wieść o beznadziejnym stanie kardynała już się rozpowszechniła, przyciągała więc do Luwru tyluż prawie ludzi, co i wiadomość o małżeństwie brata królewskiego, które już ogłoszone zostało jako fakt urzędowy.
Zaledwie powrócił do siebie Ludwik XIV oszołomiony jeszcze tem wszystkiem, co widział i słyszał tego wieczoru, kiedy woźny mu oznajmił, iż te same tłumy dworzan, cisnących się rankiem podczas przebudzenia jego, śpieszą, być obecnemi udaniu się króla na spoczynek, co było wymowną oznaką, gdyż od czasów panowania kardynała, jemu tylko oddawano tę część, nie troszcząc się bynajmniej o niezadowolenie króla.
Lecz pan minister, jak wiemy, cierpiał na poważny atak podagry, zatem przypływ morza pochlebstw do stóp tronu wznosić się poczynał.
Ludwik XIV-ty zrozumiał, iż Jego eminencja kardynał Mazarini chorym jest niebezpiecznie.
Skoro tylko Anna Austrjacka odprowadziła młodą królowę do jej apartamentów, powróciła natychmiast do gabinetu syna, który ze smutnem i zranionem sercem, jakgdyby dla wyćwiczenia swej woli, sam na sobie gniew swój wywierał, gniew głuchy i okrutny, gniew królewski, co, gdy wybuchnie, wywołuje gwałtowne starcia i zmiany, a który u Ludwika XIV-go, dzięki jego niesłychanej władzy nad sobą samym, rozpływał się szybko.
Młody król przeglądając się w lustrze, mówił do siebie:
— O królu!... królu z imienia, nie z czynu;... widmo, widmo znikome!... posągu martwy, nieposiadający innej władzy nad tę, aby wywołać pokłon ze strony dworaków, kiedyż będzie ci dane podnieść to ramię aksamitne, zacisnąć tę dłoń z jedwabiu?.. kiedyż otworzysz usta do czego innego, niż do westchnień i słodkich uśmiechów, gdyż dotąd one skazane są na bezrozumny spokój marmurów zapełniających twoją galerję!...
I, przesunąwszy ręką po czole podszedł ku oknu i ujrzał na dole kilku jeźdźców, prowadzących ze sobą rozmowę, i nieliczne gromadki ludzi, zatrzymanych nieśmiałą ciekawością.
Jeźdźcami tymi był oddział warty, a gromadki stanowili życzliwi z ludu, ci dla których król jest zawsze rzeczą mocno ciekawą, czemś nakształt nosorożca, krokodyla lub jakiego węża.
Uderzył z okrzykiem ręką po czole:
— Król Francji!... jakaż to godność!... Naród francuski!... jakiż to ogrom istot żyjących!... A oto ja powracam do Luwru; konie moje wyprzężone zaledwie, pot na nich jeszcze nie osechł, i obudziłem zajęcie takie tylko, że dwadzieścia osób zaledwie patrzyło, jak przechodziłem... Dwadzieścia... co mówię!... nie nie znajdzie się tylu nawet ciekawych ujrzenia króla Francji. Niema nawet dziesięciu łuczników, aby domu mojego strzegli; łucznicy, lud, straż, wszystko to w Palais-Royale.
Czemuż to, mój Boże?... czyż nie mam prawa żądać tego od Ciebie?...
— Dlatego, — ozwał się w odpowiedzi na te słowa głos z poza portjery gabinetu; — dlatego, że wszystko złoto jest w Palais-Royale, czyli cała władza tego, który chce rządzić.
Ludwik obrócił się. Był to głos Anny Austriackiej. Król zadrżał, a podchodząc do matki:
— Spodziewam się, — rzekł, — że Wasza wysokość nie zwróciła uwagi na deklamacje bez związku, które samotność i zniechęcenie, tak zwykłe u królów, napędzają do głowy najszczęśliwszym nawet usposobieniom.
— Na nic innego nie zwracam uwagi, mój synu, prócz tego, że skarżysz się boleśnie.
— Ja?... wcale nie, — odparł Ludwik XIV — doprawdy nie, mylisz się, pani.
— Cóż to więc było Najjaśniejszy Panie?...
— Zdawało mi się, że jestem trzymany w rygorze profesorskim i rozwijam ćwiczenie szkolne.
— Synu mój, — rzekła Anna Austrjacka, kiwając przecząco głową, — źle czynisz, nie darząc mnie swojem zaufaniem. Nadejdzie dzień, a kto wie, czy on nie bliski, kiedy z potrzeby przypomnisz sobie pewnik: „Złoto jest wszechpotęgą, a ci tylko prawdziwymi są władcami, którzy są wszechpotężni...“
— Mówiąc to, matko, nie miałaś zamiaru potępienia bogaczów naszego czasu?..
— Nie — z żywością odparła Anna, — nie, Najjaśniejszy Panie; ci, co są bogaczami pod twemi rządami, są nimi, bo ty tego chciałeś, i ani urazy, ani zawiści dla nich nie czuję; dobrze służyli widocznie Waszej wysokości, skoro zezwoliłeś, aby sami się za to wynagradzali. Takie znaczenie nadaję moim słowom, które zdajesz się mi wyrzucać.
— Uchowaj Boże, pani, abym kiedykolwiek matce mojej wyrzut miał jaki uczynić!..
— Zresztą, — mówiła dalej Anna Austrjacka, — dobra tego świata chwilowo tylko dane nam są na ziemi; Bóg daje, jako środek, neutralizujący zaszczyty i bogactwa, cierpienia, choroby i śmierć; i, — dodała Anna z bolesnym uśmiechem, dowodzącym, że to ponure prawidło do siebie stosuje, — nikt wielkości swojej i bogactw nie zabiera do grobu. Z tego wynika, iż młodzi zbierają owoce z obfitych zasiewów, jakie starzy im pozostawią.
Ze wzrastającem zajęciem słuchał Ludwik słów, pełnych nacisku, wypowiedzianych przez Annę Austrjacką z widocznym zamiarem przyniesienia mu pociechy.
— Pani, — odezwał się Ludwik XIV-ty, badawczo wpatrując się w matkę — rzecby można, że masz mi coś ważniejszego do zwiastowania?...
— Nie, mój synu; to tylko powiedzieć ci chciałam, że zauważyłeś zapewne dzisiejszego wieczoru, iż pan kardynał jest bardzo chory.
Ludwik patrzył na matkę, szukając w jej głosie wzruszenia, lub oznaki bólu na obliczu... Twarz Anny Austrjackiej lekko była zmieniona, cierpienie to jednak czysto osobistą nosiło cechę.
Kto wie, czy przyczyna tej zmiany nie był rak, co jej łono poczynał toczyć.
— Tak, pani, — odpowiedział król, — tak, pan Mazarini bardzo jest chory.
— A byłaby to wielka strata dla królestwa, gdyby Jego eminencje Bóg miał powołać do siebie. Wszak zgadzasz się ze mną w tym względzie, mój synu?..
— Tak, pani, z pewnością byłaby to ogromna strata dla królestwa, — odparł, czerwieniąc się Ludwik; — lecz, o ile mi się zdaje, niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie, a wreszcie pan Mazarini nie jest jeszcze tak stary.
Zaledwie Ludwik słów tych dokończył, gdy woźny, uniósłszy portjerę, stanął z papierem jakimś w ręku, czekając, aby król go pierwszy zapytał.
— Co to takiego?... — przemówił do niego król.
— Pismo od pana kardynała — odparł woźny.
— Daj je — rzekł król.
I, wziąwszy do ręki papier, miał go już otworzyć, gdy naraz w galerii, w przedpokojach i w dziedzińcu powstał szmer i hałas niezwykły.
— O!... o!... — odezwał się Ludwik XIV, który zrozumiał widocznie, skąd to pochodzi — jak mogłem mówić, iż jeden jest tylko król we Francji. Omyliłem się, dwóch ich jest przecie.
— Nie jest on, jak sądzisz mój synu, właściwie królem, — rzekła Anna Austrjacka, — jest tylko człowiekiem zanadto bogatym, nic więcej.
A słowom tym towarzyszył wyraz najwyższej nienawiści; gdy przeciwnie czoło Ludwika, umiejącego panować nad sobą, pozostało pogodne, i nie było na niem ani jednej zmarszczki, którąby zarysowała niechęć.
W tejże chwili drzwi się rozwarły, i minister skarbu, Foquet, stanął przed Ludwikiem XIV-tym.
Jego to przybycie wywołało szmery wśród galerji; jego to służba sprawiła w przedpokojach ten ruch niezwykły, a cugi i powozy ten hałas w dziedzińcu.
Król z całą swobodą powitał Fouqueta skinieniem głowy, rozwijając jednocześnie pismo, doręczone mu przez woźnego.
Dostrzegł Fouquet ten ruch, a z ugrzecznieniem, pełnem swobody i szacunku zarazem, zbliżył się do Anny Austriackiej, ażeby nie przeszkadzać królowi.
Ludwik rozwinął pismo, nie czytał go jednakże. Przysłuchiwał się Fouquetowi, jak zręcznemi słowami wychwalał piękne ramiona i ręce królowej matki. Oblicze Anny wypogodziło się i prawie uśmiech na niem zajaśniał. Minister spostrzegł, że, zamiast czytać, król patrzy na niego i słucha; odwrócił się więc nawpół i, nie przerywając rozmowy z Anną Austrjacką, stanął twarzą do króla.
— Czy wiesz, panie Fouquet, — odezwał się Ludwik — że Jego eminencja jest bardzo chory?..
— Wiem o tem, Najjaśniejszy Panie — rzekł Fouquet; — rzeczywiście, jest bardzo niedobrze. Byłem właśnie w majątku moim de Vaux, gdy wieść ta do mnie dobiegła, i dlatego przybyłem, porzuciwszy tam wszystko.
— Dziś wieczorem wyjechałeś z Vaux, panie Fouquet?...
— Półtorej godziny temu, tak, Najjaśniejszy Panie, — odparł Fouquet, spoglądając na zegarek, diamentami wysadzony.
— Półtorej godziny!... — powtórzył król, siłą powstrzymując gniew, lecz nie będąc już w stanie zapanować nad zdziwieniem.
— Pojmuję zdziwienie twoje, Najjaśniejszy Panie. Wasza wysokość nie daje wiary moim słowom, i słusznie, lecz cudem prawdziwym przybyłem tutaj. Przysłano mi z Anglji trzy pary koni nadzwyczaj rączych, jak mnie zapewniono; rozstawione zostały one co cztery mile, i wypróbowałem ich właśnie dzisiejszego wieczoru. Przestrzeń, dzielącą Vaux od Luwru, przebyły w półtorej godziny, zatem jak się okazuje, nie oszukano mnie bynajmniej.
Królowa matka uśmiechnęła się ze źle tajoną zazdrością.
Fouquet pośpieszył zapobiec nieprzychylnemu wrażeniu, jakie na niej sprawił.
— Właśnie też, pani, konie podobne nie przystoją poddanym, lecz królom jedynie, królowie bowiem nigdy nie powinni nikomu w niczem ustępować.
Król podniósł głowę.
— Jednakże — przerwała mu Anna Austrjacka, — o ile wiem, pan królem nie jesteś, panie Fouquet?...
— Dlatego też konie oczekują tylko skinienia Jego Królewskiej Mości, aby przejść do stajen Luwru; i jeżeli zdobyłem się na śmiałość wypróbowania ich, to jedynie z obawy, aby nie ofiarować królowi czegoś, co nie jest rzeczywiście cudownem.
Twarz królewska krwią nabiegła.
— Wiesz przecie, panie Fouquet, — odezwała się królowa, — że na dworze francuskim niema zwyczaju, aby poddany ofiarowywał cokolwiek bądź swojemu królowi?...
Ludwik poruszył się niecierpliwie.
— Miałem nadzieję, pani — rzekł mocno wzruszony Fouquet — że miłość moja dla Jego Królewskiej Mości, nieustanne pragnienie przypodobania się jemu, posłużą za przeciwwagę tej zasadzie etykiety. Nie jest to zresztą podarkiem, z jakim ośmielam się wystąpić, lecz poprostu daniną, którą składam z pokorą.
— Dziękuję ci, panie Fouquet — rzekł z ugrzecznieniem król — chęci twoje przejmują mnie wdzięcznością, gdyż rzeczywiście lubię dobre konie; ale wiesz o tem, że wcale bogaty nie jestem, wiesz o tem lepiej, niż ktokolwiekbądź, jako mój minister skarbu. Nie mogę więc mieć tych koni, gdybym nawet chciał kupić tak kosztowny zaprzęg.
Fouquet rzucił wyniosłe spojrzenie królowej matce, która cieszyła się widocznie z fałszywej pozycji ministra, odrzekł:
— Przepych jest cnotą królów, Najjaśniejszy Panie; on czyni ich podobnymi Bogu. Król otaczający się blaskiem, żywi i dumą napełnia swoich poddanych. Ożywcze ciepło świetności królów wytwarza dobrobyt jednostek, stający się źródłem bogactwa narodu. Przyjmując dar sześciu niezrównanych koni, Wasza Królewska Mość stałby się bodźcem dla hodowców krajowych z Limoussen, Perch i Normandji; współzawodnictwo takie wszystkimby wyszło na korzyść... Ale król milczy, a zatem jestem potępiony.
W ciągu tej przemowy, Ludwik XIV-ty, dla nadania sobie pewności, składał i rozkładał pismo Mazariniego, na które okiem nawet nie rzucił.
Nakoniec wzrok na niem zatrzymał i przebiegłszy okiem pierwszy wiersz, wydał lekki okrzyk zdziwienia.
— Co tam znowu, mój synu?... — zapytała Anna Austriacka, żywo podchodząc do króla.
— Czyż to od kardynała?... — mówił król, czytając dalej. — Tak, tak, to od niego.
— Miałożby być gorzej?...
— Przeczytaj, matko, — rzekł król, oddając Annie pergamin, jakgdyby w przeświadczeniu, iż tego tylko potrzeba, aby ją przekonać o rzeczy tak zadziwiającej, jak to, co zawierało pismo.
Anna Austriacka poczęła czytać.
Im bliżej była końca, oczy jej promieniały radością, i daremnie usiłowała ją ukryć przed spojrzeniem Fouqueta.
— O!.... darowizna według wszelkich prawideł — rzekła.
— Darowizna?... — powtórzył Fouquet.
— Tak — rzekł król, zwracając się z odpowiedzią do ministra skarbu wyłącznie: — tak, czując się bliskim śmierci, pan kardynał zostawia mi cały swój majątek.
— Czterdzieści miljonów!... — wykrzyknęła królowa. — A!... mój synu, piękny to postępek ze strony pana kardynała, który zaprzeczy wielu nieprzychylnym pogłoskom; czterdzieści miljonów, potrochu składanych, które w całości odrazu powracają do skarbca królewskiego!... tylko wierny poddany i prawdziwy chrześcijanin na coś podobnego zdobyć się może.
I, raz jeszcze zatrzymawszy wzrok na dokumencie, zwróciła go Ludwikowi XIV-mu, w którym wszystkie tętna biły gorączkowo na wieść o przyznaniu mu tak olbrzymiej sumy.
Fouquet cofnął się kilka kroków i milczał.
— Zdaje mi się, mój synu — odezwała się królowa — że w każdym razie należy się spieszne podziękowanie człowiekowi, który cię tak obdarzył.
— Przyjmij więc i podziękuj — nalegała Anna Austriacka.
— A pan Fouquet co na to?... — zagadnął Ludwik XIV-ty.
— Wasza Królewska Mość chce wiedzieć, co o tem myślę?...
— Tak?
— Podziękuj, Najjaśniejszy Panie.
— A!... — wykrzyknęła Anna.
— Ale nie przyjmij — dokończył Fouquet.
— A to dlaczego?... zapytała Anna.
— Własne słowa twoje, Najjaśniejsza Pani, — odparł Fouquet — dlatego, że królowie nie mogą i nie powinni przyjmować darów od swoich poddanych.
Król, wobec tych dwóch przeciwnych sobie poglądów, zachowywał milczenie.
— Lecz to czterdzieści miljonów!... — przeciągle wymówiła Anna.
— Wiem o tem — śmiejąc się, rzekł Fouquet — czterdzieści miljonów to piękna suma, mogłaby nawet królewskie sumienie skusić.
— Słuchaj, mój synu, namyśl się i przyjmij — odezwała się Anna — wyższym jesteś nad plotki i wszelkie niskie pojęcia.
— Nie przyjmuj, Najjaśniejszy Panie — rzekł Fouquet. — Król, dopóki żyje, nie ma innych praw nad sumienie swoje, innego sędziego nad żądzę; lecz po śmierci jego pozostaje potomność, co wielbi go, lub potępia.
— Dziękuję, matko — odezwał się Ludwik, żegnając królowę pełnym szacunku ukłonem. — Dziękuję ci, panie Fouquet — odezwał się uprzejmie do ministra, dając mu poznać, że może się oddalić.
— Przyjmujesz?... — jeszcze raz zapytała Anna.
— Pomyślę nad tem — odparł król, spoglądając na Fouqueta.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.