Przejdź do zawartości

Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XLVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLVI.
JAKĄ RÓŻNICĘ ZNALAZŁ D‘ARTAGNAN POMIĘDZY INTENDENTEM A PANEM MINISTREM SKARBU.

Pan Colbert zajmował dom przy ulicy Małych-Pól, który należał przedtem do Bautru.
W kwadrans niespełna d‘Artagnan był już u nowego faworyta.
Podwórze zalegały tłumy łuczników i policjantów, przybyłych złożyć powinszowania lub usprawiedliwić swe postępowanie, stosownie do tego, co lepiej przypadać będzie do gustu panu intendentowi.
Pochlebstwo leży w charakterze ludzi niskiego stanowiska; jest ono ich zmysłem wrodzonym.
Pojęli oni odrazu, iż zrobią przyjemność panu Colbertowi, zdając mu sprawę, w jaki sposób imię jego powtarzane było podczas zaburzeń na placu Greve.
D‘Artagnan ukazał się właśnie w chwili, gdy dowódca straży zdawał raport i stanął przy drzwiach poza łucznikami.
— Jeżeli życzeniem pańskiem było — mówił — aby lud sam wymierzył sprawiedliwość dwom zdrajcom, najstosowniej byłoby zawiadomić nas o tem, albowiem, pomimo obawy nagany, lub pokrzyżowania zamiarów jego, musieliśmy wykonać dany rozkaz.
— Głupcze jakiś!... — odparł Colbert, wstrząsając gęstą czuprynę — co ty mi opowiadasz? — Jakto! ja miałbym zamiar wywołać zaburzenie? Czyś zwarjował, alboś się upił?
— Proszę pana... wszak wołano: „Niech żyje Colbert!..“ — odpowiedział zmieszany oficer.
— Cóż to znaczy, jakaś garstka spiskowców...
— Nie, nie, lud, cała masa!
— Doprawdy!... — rzekł Colbert rozjaśniony — lud cały wołał: „Niech żyje Colbert!“ Czy jesteś pewnym tego, co mówisz, mój panie?...
— A jakże, potrzeba było tylko słuchać a raczej zatkać uszy, tak straszliwie wrzeszczano.
— I to był lud... prawdziwy lud?...
— Tak jest, proszę pana; tylko, że ten lud rozbił nas zupełnie.
— O! to doskonale — ciągnął Colbert, odpowiadając swoim myślom. — Przypuszczam zatem, że to lud sam z siebie chciał spalić skazanych?
— Ależ tak, panie.
— To co innego... Spodziewam się, stawialiście dzielny opór?
— Trzech mamy zabitych, proszę pana.
— Lecz wy przynajmniej nie zabiliście nikogo?
— Zostało tam na placu kilku buntowników, a miedzy innymi jeden jakiś porządniejszy człowiek.
— Któż taki?
— Niejaki Menneville, na którego policja oddawna już miała zwrócone oczy.
— Menneville!... — zawołał Colbert — ten co na ulicy Hachette zabił porządnego obywatela, domagającego się tłustego kurczęcia?
— Ten sam, panie.
— I Menneville krzyczał także: „Niech żyje Colbert“.
— Głośniej jak wszyscy!... jak wściekły...
Zachmurzył się Colbert. Blask dumy, oświecający jego twarz, zagasł jak światełko robaczka świętojańskiego, zdeptanego w trawie.
— Cóż opowiadałeś zatem — zaczął Colbert rozczarowany — że inicjatywa od ludu wyszła? Menneville był moim wrogiem, gdybym go był dostał w ręce, byłby wisiał z pewnością; wiedział on o tem doskonale; Menneville oddany był opatowi Fouquet... Wszystko to jest, dziełem ministra skarbu; wiadomo przecie, że skazani byli jego przyjaciółmi z lat dziecięcych?
— To prawda — pomyślał d‘Artagnan — teraz zaczynam rozumieć... Niech co chcą mówią, ja swoje powiem, że pan Fouquet jest zacnym człowiekiem.
— Czy pewni jesteście, że Menneville nie żyje?.. — mówił Colbert.
D‘Artagnan osądził, że przyszła pora odezwać się.
— Jak najpewniejsi, panie — odpowiedział, podchodząc.
— O! to pan?... — rzekł Colbert.
— We własnej osobie — odpowiedział muszkieter zwykłym swobodnym tonem — pokazuje się, że miałeś pan w Mennevillu wroga, co się nazywa.
— Mylisz się, mój panie, to nie ja, lecz król miał w nim wroga — odpowiedział Colbert.
— Bydlę!... pomyślał d‘Artagnan — bawi się w hypokryzję ze mną... Otóż — dodał głośno — cieszę się bardzo, żem oddał prawdziwą usługę królowi: czy będziesz pan łaskaw zawiadomić o tem Najjaśniejszego Pana, mości intendencie?
— Cóż to za polecenie mi dajesz? uważaj pan na to, co mówisz — odparł Colbert głosem cierpkim i nieprzychylnym.
— Żadnego polecenia nie daję i o nic nie proszę — mówił d‘Artagnan ze spokojem prawdziwego szydercy. — Sądziłem, iż nic łatwiejszego, jak powiedzieć królowi, że to ja, znalazłszy się trafem, wymierzyłem sprawiedliwość Mennevillowi i doprowadziłem wszystko do porządku.
Colbert spojrzał pytająco na dowódcę straży.
— O! to najprawdziwsza prawda — rzekł tenże — ten pan był naszym wybawcą.
— Czemużeś pan od razu nie powiedział z czem przychodzisz? — mówił Colbert z ironją — wszystkoby się było wyjaśniło, z korzyścią dla pana więcej, niż dla kogo innego.
— Jesteś w błędzie, panie intendencie, nie przyszedłem wcale, aby ci cośkolwiek opowiadać.
— Zawsze to czyn waleczny, mój panie.
— O!... rzekł muszkieter niedbale, — zanadto jestem przyzwyczajony do tego, aby miało to na mnie robić wrażenie.
— Czemuż mam zawdzięczać zaszczyt pańskich odwiedzin?
— Najprostsza rzecz w świecie: rozkaz królewski.
— A!... — rzekł Colbert, odzyskując pewność siebie, ponieważ zobaczył, że d‘Artagnan wyjmuje papier z kieszeni — zapewne z żądaniem pieniędzy?
— Tak właśnie, panie intendencie.
— Chciej pan zaczekać, proszę cię: w tej chwili zajęty jestem raportem dowódcy straży.
D‘Artagnan wykręcił się impertynencko, potem stanął wprost Colberta i oddał ukłon, jakiegoby mu arlekin pozazdrościł; następnie powtórzył ruch pierwszy i zmierzał ku drzwiom krokiem elastycznym.
Colbert nie mógł pojąć takiego zuchwalstwa i lekceważenia, przyzwyczajony był bowiem, że panowie wojskowi tak zawsze potrzebowali pieniędzy, iż gdy przyszli po pensje, choćby im nogi wrosły w marmur posadzki, stali i czekali cierpliwie.
Czyżby d‘Artagnan poszedł stąd prosto do króla?.. miałżeby skarżyć się na złe przyjęcie, lub opowiedzieć o dokonanych czynach?... Było nad czem pomyśleć...
W każdym razie złą wybrał chwilę do odprawienia z niczem d‘Artagnana, czy to przychodził on z polecenia monarchy, czy z własnego natchnienia. Za wiele zasług położył waleczny muszkieter i zanadto świeże były te zasługi, aby mogły zostać puszczone w niepamięć.
To też Colbert osądził, iż stosowniej uczyni, gdy spuści z tonu i przywoła napowrót d‘Artagnana.
— Hola!... panie d‘Artagnanie — zawołał — jakto!.. w taki sposób ze mną się rozstajesz?...
— Czemu nie?... — rzekł spokojnie; — nie mamy już sobie nic do powiedzenia, wszak prawda?...
— Masz pan przecie odebrać pieniądze, ponieważ posiadasz polecenie królewskie na wypłatę.
— Ja, wcale nie, kochany panie Colbert.
— Masz podobno kwit?... Tak samo, jak pan oddajesz szpadę swoją na usługi monarchy, gdy tego od ciebie zażąda, tak ja też wypłacam, za okazaniem mi rozkazu królewskiego. Proszę mi go pokazać...
— Niema potrzeby, kochany panie Colbert, — rzekł d‘Artagnan, rad w duszy, że pomieszał szyki Colbertowi; — ten czek już zapłacony.
— Zapłacony!... — przez kogo?...
— Przez pana ministra skarbu.
Colbert zbladł widocznie.
— Proszę się wytłomaczyć — odezwał się stłumionym głosem — jeżeliś pan odebrał należność, pocóż mi kwit pokazujesz?...
— W następstwie rozkazu królewskiego, o jakim przed chwilą tak szeroko rozprawiałeś, kochany panie Colbert; król polecił mi, abym odebrał czwartą cześć pensji, którą mi łaskawie wyznaczył.
— Ode mnie?... rzekł Colbert.
— Niekoniecznie. Oto są słowa królewskie: „Udaj się do pana Fouquet; może minister skarbu nie będzie miał pieniędzy, wtedy idź do Colberta“.
Rozjaśniła się na chwilę twarz Colberta; taką już miał nieszczęśliwą fizjognomję, jak niebo przed burzą, to jasna, to zachmurzoną, stosownie do tego, czy błyskawica zajaśniała, czy obłok ją zasłonił.
— Więc... pan minister skarbu posiadał pieniądze?... — zapytał.
— Naturalnie, i to dużo pieniędzy — odrzekł d‘Artagnan; — a najlepszym tego dowodem, iż zamiast dać mi pięć tysięcy liwrów, jako czwartą część rocznej pensji...
— Czwartą część!... pięć tysięcy!... — zawołał Colbert, zdziwiony równie jak i Fouquet wielkością sumy, przeznaczonej na opłacenie służby żołnierza — to znaczy, że pan pobierasz dwadzieścia tysięcy pensji?...
— Rzeczywiście panie Colbert, do licha!... rachujesz pan, jak Pitagores; tak, tak, dwadzieścia tysięcy.
— Dziesięć razy tyle, ile wynosi pensja intendenta skarbu; można panu powinszować — rzekł Colbert z gorzkim uśmiechem.
O!... — rzekł d‘Artagnan, — król przepraszał mnie, że daje tak mało; to też obiecał dodać, jak będzie bogatszy; lecz muszę dokończyć, bo mi pilno...
— I pomimo wątpliwości króla, minister skarbu wypłacił?
— Tak samo, jak pomimo zapewnienia monarchy, pan odmówiłeś wypłaty.
— Nie odmówiłem przecie, prosiłem tylko, żebyś pan zaczekał... Powiadasz zatem, że pan Fouquet dał ci pięć tysięcy liwrów?...
— Tak samo, jakbyś pan był zrobił... Tylko że on trochę lepiej postąpił, kochany panie.
— Cóż on zrobił?...
— Wyliczył mi bardzo grzecznie okrągłą sumę, dodając, że dla króla skarb jest zawsze pełny.
— Okrągłą sumę!... Pan Fouquet wyliczył panu dwadzieścia tysięcy, zamiast pięciu?...
— Tak, panie.
— Z jakiego powodu?...
— Aby mi oszczędzić odwiedzin w kasie intendentury; to też mam tu w kieszeni dwadzieścia tysięcy nowiuteńkiem złotem, widzisz pan zatem, że mogę odejść, że nie potrzebuje pańskiej łaski i że wstąpiłem dla formy jedynie.
D‘artagnan, śmiejąc się, uderzał po kieszeni, pokazując Colbertowi trzydzieści dwa pyszne zęby, olśniewającej białości, które zdawały się wyrażać: „Dajcie nam trzydziestu dwóch intendentów, schrupiemy ich z ochotą“.
Colbert nie przeląkł się trzydziestu dwóch ostrych zębów; wyprostował się i zaczął:
— Pan minister skarbu nie miał prawa tak uczynić.
— Co pan mówisz?... — zapytał d‘Artagnan.
— Mówię, że pański czek... Czy zechcesz mi go pan pokazać?
— Z ochotą... oto jest.
Colbert porwał tak śpiesznie podany papier, że muszkieter zaniepokoił się, a przedewszystkiem żałował, że go oddał.
— Otóż, mój panie, zlecenie królewskie zawiera, co następuje:
„Na okaziciela; rozkazuję wypłacić panu d‘Artagnanowi sumę pięć tysięcy liwrów, stanowiącą czwartą część pensji, jaką mu przeznaczyłem“.
— Tak jest napisane — rzekł d‘Artagnan, udając spokój.
— Zatem król winien był panu tylko pięć tysięcy liwrów; dlaczegóż dano panu więcej?...
— Dlatego, że posiadano więcej i że chciano dać mi więcej; nikomu nic do tego.
— Bardzo naturalnie — rzekł Colbert z dumą — że pan nie masz pojęcia o rachunkowości, lecz, mój panie, jak postępujesz, gdy masz tysiąc liwrów do zapłacenia?...
— Nigdy jeszcze nie byłem w takiem położeniu — odparł d‘Artagnan.
— Dajmy na to... — zawołał Colbert, unosząc się — dajmy na to, mówię, że pan masz dług, wszak płacisz jedynie tyle, coś winien?...
— Dowodzi to jednej tylko rzeczy — rzekł d‘Artagnan — że pan masz swoje osobiste przekonania o rachunkowości, a pan Fouquet znów swoje...
— Moje przekonania są właściwe.
— Nie przeczę...
— A pan otrzymałeś to, co ci się nie należało.
Błyskawica zaświeciła w oczach d‘Artagnana.
— Co mi się jeszcze nie należało, chciałeś pan powiedzieć, bo gdybym był wziął, co mi się nie należy, równałoby się to kradzieży.
Colbert puścił te słowa mimo uszu.
— Zatem piętnaście tysięcy liwrów winien pan jesteś do kasy — powiedział, uniesiony chciwością.
— To mi pan zakredytujesz w takim razie — odpowiedział d‘Artagnan, z niezamąconą ironją.
— Wcale nie, mój panie.
— Dobryś!... jakżeż to będzie?... Odbierasz moje trzy rulony?... pan mi je odbierzesz?...
— Zwrócisz je pan do mojej kasy.
— Ja?... o!... panie Colbert, nie licz na to.
— Król potrzebuje swoich, pieniędzy, mój panie.
— A ja potrzebuje pieniędzy królewskich.
— Wierzę, lecz pan je zwrócisz...
— Ani myślę. Słyszałem zawsze, że, co się tyczy rachunkowości, jak pan powiadasz, dobry kasjer nie odbiera nigdy tego, co daje.
— Kiedy tak, mój panie, zobaczymy, co o tem powie król, któremu pokażę czek, na dowód, że Fouquet nietylko płaci, co się nie należy, lecz nawet nie odbiera kwitów.
— Rozumiem teraz — zawołał d‘Artagnan — dlaczegoś pan tak chciwie porwał ten papier!...
— Zobaczysz później, jaki on będzie użyteczny — odpowiedział Colbert, podnosząc papier do góry.
— O!... — krzyknął d‘Artagnan, chwytając zręcznie czek — rozumiem doskonale, panie Colbert, nie potrzebuję wcale na to czekać...
Schował do kieszeni papier, w locie złapany.
— Panie, panie!... — wołał Colbert — dopuszczasz się gwałtu...
— Daj pan spokój!... czyż warto zważać na maniery żołnierza?... — odparł muszkieter — żegnam pana i całuję serdecznie, najdroższy panie Colbert.
Wykręcił się na pięcie i wyszedł, śmiejąc się w nos przyszłemu ministrowi.
— Ten człowiek będzie mnie uwielbiał, — mruczał do siebie — szkoda wielka, że muszę mu trochę krwi napsuć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.