Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom VI-ty/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

— O! nietylko o nim wspomnienie zachowuję, lecz moją dla niego miłość!... — zawołała panna Verrière.
— Siłą mojej miłości zmuszę panią, iż kochać mnie będziesz... — odrzekł Desvignes.
— Tak więc, nic pana skłonić nie jest w stanie do zmienienia swego zamiaru?
— Nic w świecie!
— Lecz zkąd to uporne postanowienie zaślubienia mnie, skoro pan wiesz, że ani serce moje, ani dusza nie będą nigdy do ciebie należały?
— Staną się one mojemi... później... wbrew woli pani. Będę się je starał pozyskać... Kocham cię bowiem szalenie!
— Ha! skoro pan masz tak silną, nieprzełamaną wolę i ja zarówno mani swoją — odpowiedziała Aniela, patrząc śmiało w oczy Arnoldowi. — Posłuchaj mnie pan i chciej zrozumieć, co powiem... Jeżeli przyprowadzisz mnie do ostateczności, znajdę środek dla uchronienia się od ciebie...
Desvignes zbladł nagle.
— Nie... pani tego nie uczynisz!... — wyjąknął, składając ręce błagalnie.
— A! pan mnie zrozumiałeś nareszcie...
— Aby nie zostać mą żoną, pani chcesz umrzeć!...
— Tak! śmierć jest najpewniejszem schronieniem, jedynym środkiem, jaki mi przeciw tobie pozostaje. Użyję go... Bóg mi to przebaczy.
Arnold padł na kolana do stóp panny Verrière.
Łzy mu spływały po twarzy.
Zabójca Edmunda Béraud, ów nikczemnik, który bez wahania, bez wyrzutów sumienia popełnił tyle zbrodni, kochał i cierpiał prawdziwie.
— Nie! ja w to nie wierzę!... — wołał głosem, który głębokie łkania przerywały. — Nie! pani tego nie uczynisz. Dla czegóż byś tak okrutną być miała? Cóżem zawinił, by ściągnąć twoją nienawiść? Zachowam dla ciebie cały szacunek... najwyższą tkliwość... Będziesz dla mnie żoną tylko z nazwiska, do chwili, w której twe serce zjednać dla siebie zdołam. Nie chcę otrzymać twej ręki z woli ojca, lecz z własnej twej woli... Jedyną łaską, o jaką błagam, jest, abyś mi pozwoliła żyć obok siebie... Miałażbyś być tyle okrutną, odmawiając mi nawet i tego? Miałażbyś mnie zabić, zabijając siebie?
Siostra Mary a uczuła litość dla tego człowieka, błagającega ze łzami jak dziecię, mimo że kryła dlań wstyd instynktowny, przeciw któremu długo walczyła.
— Nie! ty nie uciekniesz się do samobójstwa, do skandalu, drogie me dziecię, by umknąć przed przeznaczeniem — rzekła do Anieli. Życie nasze składa się z walk i cierpienia, do ich podźwignięcia należy nam mieć odwagę. Podnieś się pan, panie Desvignes, — dodała, zwracając się ku nikczemnikowi. — Moja kuzynka będzie posłuszną woli ojca. Ja ręczę za nią w tym razie.
Desvignes powstał.
— W tobie tylko, siostro, mam nadzieję... — rzekł głęboko wzruszony. — Licząc na twoje słowo, odchodzę.
Tu skłoniwszy się obu kobietom, wyszedł.
Aniela drżała, płacząc rzewnemi łzami.
— Czyliż naprawdę, dziecię ukochane — mówiła siostra Marya, biorąc ją w objęcia — czyliż myślałaś o śmierci dla uniknienia tego małżeństwa?
— A! jak dobrze byłoby umrzeć mi teraz!
— Zły czyn nigdy być dobrym nie może, a samobójstwo do rzędu takich należy. Zostań męczennicą raczej, a nie bądź występną! Podtrzyma cię wtedy własne twe sumienie, a jakkolwiekbądź wielkim byłby twój obowiązek do spełnienia, zobaczysz, że nie zbraknie ci siły do niego.
— A zatem idź na śmierć, zawyrokowana! — wyrzekła głucho Aniela. — Masz słuszność, kuzynko... — dodała po. chwili. — Na co myśleć o samobójstwie? Śmierć w takiej asystencyi wkrótce nadejdzie. Dziwię się nawet, jakim cudem ja jeszcze żyję? Bóg chce snadź, ażebym żyła, skoro po tylu cierpieniach jeszcze nie umarłam!
Tu biedne dziewczę wybuchnęło płaczem.
Nazajutrz po dniu tym, Verrière przybywszy do biura na ulicę La Peletier, znalazł list od sędziego, prowadzącego śledztwo w sprawie wynikłej w Indyjskim hotelu, w którym to liście wzywał bankiera, aby przybył do pałacu Sprawiedliwości tegoż dnia o godzinie drugiej w południe.
Mimo, iż Verrière przygotowanym był na owo wezwanie do sądu, zadrżał mimowolną obawą.
Czuł, iż czynnie nie należał do zbrodni, dokonanych przez Arnolda Desvignes, niemniej jednak był jego wspólnikiem. W takich warunkach nie mógł z czystem sumieniem, swobodnie stawić się przed obliczem sprawiedliwości.
— Cóż się tu stało? — zapytał Desvignes, spostrzegłszy pomieszanie swojego wspólnika.
Verrière podał mu list, który Arnold przebiegł oczyma.
— No! to już ostatnia stacya — zawołał, usiłując się uśmiechnąć. Zostaniesz obwołany posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów, jakie przypadną w połowie tobie, a w połowie twej córce, z którą jutro podpisze kontrakt ślubny, pod regułą wspólności majątkowej. Dobiegamy celu nareszcie... Dla czegóż się niepokoisz? Wszak dobrze o tem wiedziałeś, że będziesz wezwanym. Zamkniesz listę spadkobierców.
— Lękam się...
— Lecz czego?
— Sam nie wiem. Dziwna niewytłómaczona owłada mną trwoga...
— Ależ to szaleństwo! Idź śmiało... a nadewszystko staraj się być spokojnym.
— Będę się starał...
— Pamiętaj o tem nieodwołalnie.
O naznaczonej godzinie, Verrière zaopatrzony odebranym listem, stawił się w gabinecie sędziego śledczego.
Został natychmiast wprowadzonym, a pełne uprzejmości przyjęcie ze strony sędziego, wprędce go uspokoiło.
Desvignes miał słuszność, chodziło tu tylko o dopełnienie prostej formalności.
Sędzia śledczy chciał mu odczytać testament Edmunda Bèraud, powiadomić go o śmierci wszystkich współsukcesorów, przyznać zarówno bankierowi, jak jego córce, przypadający im prawnie spadek pięćdziesięciu milionów, oraz udzielić mu pozwolenie pochowania ciała Edmunda Bèraud, wystawionego w trupiarni.
Verrière po posłuchaniu wyszedłszy z pałacu Sprawiedliwości, odetchnął, czując, jak gdyby mu ciężar spadł z piersi, i bez straty czasu udał się na ulicę Le Peletier, gdzie Desvignes oczekiwał na niego niecierpliwie i, wyznać trzeba, z niejaką obawą.
Jeden rzut oka na oblicze bankiera wystarczył, aby go uspokoić w tym względzie.
— No i cóż? — zapytał.
Verrière opowiedział wszystko szczegółowo.
— Czy mogę — dodał — powiadomić o tem Anielę?
— Tak, opowiedz jej to dziś wieczorem. Jutro będziemy mieli dzień cały zajęty. Rano pogrzeb Edmunda Bèraud, wieczorem podpisanie ślubnego kontraktu. Czy będziesz na pogrzebie? — zapytał bankier wspólnika.
— Dlaczego nie? — odrzekł Arnold z przerażającym cynizmem.
W kilka godzin później panna Verrière dowiedziała się w Malnoue z ust swego ojca, iż została spadkobierczynią połowy ogromnego majątku, oraz, iż morderca Edmunda Bèraud, po którym ów milionowy spadek pochodził, wymierzył sobie sam sprawiedliwość, oskarżywszy się poprzednio przed sądem.
Obrzęd pogrzebowy odbył się nazajutrz o rannej godzinie w obecności Verrièra, Arnolda Desvignes, Anieli i siostry Maryi, poczem wrócono do Malnoue, gdzie wspaniały obiad miał poprzedzić czytanie i podpis ślubnego kontraktu.
O dziewiątej wieczorem przybył notaryusz wraz ze swym sekretarzem.
Powstano od stołu i wszyscy obecni zebrali się w salonie.
Panna Verrière, blada jak marmurowa statua, milczącą była i obojętną na wszystko, co się wkoło niej dzieje.
Przyjęła spełnienie ofiary, gotową będąc pójść do ołtarza, jak idzie pod topór kata na śmierć skazany.
Czytanie kontraktu krótko trwało. Zastrzeżoną tu była reguła wspólności majątkowej, tak dla obojga małżonków, jako i ich następców w prostej linii aż do ostatniego z żyjących, na którego przelanem być miało prawo własności milionów, nadające mężowi nowozaślubionej bezwzględną moc rozrządzania temiż bez kontroli.
Veerière powiadomił obecnych, że zaślubiny nastąpią w sześć dni później, w Merostwie i kościele Malnoue, a zaproszeni, czując nad sobą ciążącą atmosferę smutku, wiejącego od panny Verrière, wkrótce opuścili zamek.
Aniela, pragnąc w osamotnieniu dać łzom swobodę, odeszła do swoich pokojów wraz z siostrą Maryą.
Co rano młoda zakonnica, wychodząc po mszy z parafialnego kościoła, przechodziła około domku wiejskiego posłańca, który za znacznem wynagrodzeniem zobowiązał się przechowywać u siebie listy do niej adresowane, których przyjmowania nadal, jak wiemy, odmówił proboszcz w Malnoue.
Nie odgadując przyczyny milczenia Misticota, miała nadzieję, że prędzej lub później chłopiec do niej napisze, a ów list jego, kto wie, czyli nie wpłynie na zmianę sytuacyi.
Nazajutrz po podpisaniu kontraktu siostra Marya, jak zwykle, wracając z kościoła, wstąpiła do domku wiejskiego posłańca, położonego u wzgórza wioski.
Żona owego listonosza stała na progu mieszkania.
Spstrzegłszy zakonnicę, gestem ją przywalała.
Siostra Marya, pełna radości, przybiegła.
Miałażby nadejść tak upragniona oddawna wiadomość?
— Wejdź... wejdź jak najprędzej, ma siostro... — wołała kobieta. — Mój mąż zostawił tu list dla ciebie.
I poprzedzając zakonnicę, weszła do izby, gdzie wyjąwszy list z szufladki, podała go jej.
Siostra Marya pochwyciła go drżącą ręką, a spojrzawszy na adres, wydała okrzyk radości.
Poznała pismo Misticota.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.