Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom VI-ty/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział VIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Nadeszła niedziela.
Zaledwie w pół do dwunastej zrana uderzyło na wieżowym zegarze, a Paweł Béraud przechadzał się już z mniemanym Burgundczykiem przed budynkiem szpitala, oczekując niecierpliwie nadejścia godziny odwiedzin.
— Jeszcze nie południe... — szeptał co chwila.
— No... no! nie niecierpliw się, czekaj spokojnie — odparł Irlandczyk; — otworzą nam drzwi we właściwym czasie.
— Chciałbym raz wiedzieć, czego się trzymać.
— Wkrótce o wszystkiem się dowiesz.
— Nie jestem pewien, czy doktór mówił z nią w tym przedmiocie, czy zdołał ją przekonać, iż w celu własnego jej dobra chcemy ją wyprowadzić ze szpitala?
— Nie obawiaj się... Doktór nam dobrze grunt przygotował. Jest to bardzo zacny człowiek, jak mówią, rad każdemu oddać przysługę. Zresztą, on silnie w to wierzy, że jedynie ludzkość i uczucia rodzinne wiodą cię do udzielenia chorej pomocy. Wszystko pójdzie dobrze. Powrócisz zdrowie Wiktorynie, a ona pomnąc, iż winna ci ocalenie, nakłoni serce ku tobie.
Uderzyła dwunasta.
— Nareszcie! — zawołał Paweł, a potem, zwracając się do towarzysza, zapytał:
— Gdzie będziesz na mnie oczekiwał?
— Na trotuarze... przechadzając się, zapalę sobie cygaro.
Paweł pobiegł do szpitala, a po krótkim egzaminie, jakiemu poddawani są wszyscy przybywający, zwrócił się na salę św. Klary.
Serce gwałtownie mu uderzało. Nie możemy upewnić, aby tegoż samego wzruszenia nie doświadczała i Wiktoryna.
Z chwilą, gdy doktór mówił jej o Pawle, gdy objawił jej jego szlachetne względem niej zamiary, nagłe orzeźwienie powstało w umyśle chorej kobiety, osłabionej osamotnieniem, cierpieniem i obawą śmierci na łożu szpitalnem.
Żona Eugeniusza Loiseau zapytywała siebie, czyli jej należało przyjąć wspaniałomyślną ofiarę Pawła Béraud, od czego wstrzymywał ją jakiś niewieści wstyd instynktowny.
Jakkolwiekbądź bowiem wstrętnym i nikczemnym okazał się Loiseau, był on jednakże wobec Boga i ludzi jej mężem.
Czy nie popełni ona występnego czynu, przyjmując pomoc ze strony Pawła, który wiedziała, że ją kocha i którego ludzie uważać mogli za jej kochanka?
Mimo to wszystko, odwiedzin jego oczekiwała z trwogą i niecierpliwością.
Czy on przyjdzie? Czy zachowuje też same względem niej zamiary? — nad tem przemyśliwała.
Wiktoryna czuła się znacznie zdrowszą, lubo mocno jeszcze była osłabioną.
Na jej żądanie, infirmerka dopomogła jej ubrać się w kostyum szpitalny, jedyne odzienie, jakie jej na teraz pozostało, ponieważ przypominają sobie czytelnicy, iż przyniesiono ją fu omdlałą, w jednej tylko koszuli.
Pierwszą osobistością, jaka się ukazała po otwarciu drzwi sali, był Paweł Béraud.
Wiktoryna na jego widok żywym zapłonęła rumieńcem, a serce jej uderzało tak gwałtownie, iż omal nie rozsadziło jej piersi.
Paweł przyspieszył kroku, twarz jego zapłonęła radością.
— Wiktoryno... droga, ukochana Wiktoryno — szeptał zcicha, namiętnie ściskając jej rękę — co widzę, już wstałaś?
— Tak... — odpowiedziała — chciałam spróbować sił moich, ale to mie znużyło. Przyszedłeś więc... — dodała po chwili milczenia.
— Wątpiłaś zatem w mój powrót? — zapytał Paweł. — Jak mogłaś przypuszczać, ażebym, odnalazłszy cię, widząc podwójnie cierpiącą, tak z przyczyny choroby, jak i osamotnienia, nie powrócił? Myśl moja jest całkowicie tobą zajęta. Żyję tobą jedynie i dla ciebie. Oddałbym chętnie część mojego życia za twoje uzdrowienie!
— Dziękuję ci, mój przyjacielu — szepnęła słabym głosem kobieta. — Życzenia twe jednak spełnionem nie zostaną. Śmiertelnie zostałam ugodzoną... czuje, iż życie odemnie ulata.
— Nie! doktór inaczej powiedział... — zawołał Paweł.
Wiktoryna bacznie na niego spojrzała.
— Widziałeś się z nim?
— Widziałem... — rzekł Béraud, uradowany z powiadomienia się, iż doktór mówił z nią o wszystkiem. — Przebacz mi ów niewinny podstęp z mej strony, lecz widząc cię tak słabą, mógłżem się wahać nad środkami ocalenia cię? Nie ma ich wiele... jeden tylko zbawienny pozostaje: wyrwać cię z tego szpitala, gdzie opuszczenie samotność, groza śmierci zabiłyby cię, z tego szpitala, gdzie po samotnym zgonie oczekuje trupa stół prosektoryum!
Wiktoryna, wstrząśnięta nerwowym dreszczem, ukryła twarz w dłoniach.
— Wszystko to przeraża mnie tyle, ile ciebie — mówił Paweł dalej. — Odnalazłszy tutejszego doktora, błagałem go, by mi wyjawił prawdę co do stanu twego zdrowia... prawdę... jakąkolwiekbądź byłaby ona. Posłuchaj, co mi powiedział:
„Ta młoda kobieta, o którą pan pytasz, może zostać ocaloną, lecz pod warunkiem, by otoczoną została najgłębszym spokojem, nie widząc wokoło siebie murów szpitala.“ Prosiłem go natenczas, aby cię skłonił do przyjęcia propozycyi, jaką ci dziś pragnę przedstawić.
„Wiktoryno — mówił dalej — kocham cię... i kochać nigdy nie przestanę, a przysięgam ci na moją miłość, która jest najświętszą dla mnie przysięgą, na moje gorące pragnienie powrócenia ci zdrowia, że w tej obecnej mojej dla ciebie miłości nie pozostało nic z owych dawniejszych moich zmysłowych uniesień, za jakie nieraz rumienić się musiałaś!...
„Raz ztąd wyprowadzona i ocalona, będziesz wszechwładną panią swych czynów. Jeżeli każesz mi się usunąć od siebie, oddalę się bez słowa skargi, mimo głębokiego smutku. Będę ci posłuszny ślepem posłuszeństwem niewolnika. Mówię prawdę... najszczerszą prawdę... chciej mi zawierzyć, Wiktoryno!
„Wynalazłem dla ciebie czarowne schronienie, mały wiejski domeczek nad brzegami Marny.
„Tam to zawiozę cię, jeśli zezwolisz, a dlaczegóż miałabyś odmawiać?
„Ugodzę dla ciebie kobietę z doświadczeniem, która pielęgnować cię będzie, a zarazem zajmie się materyalnemi potrzebami życia; sam będę tam również, ażeby czuwać nad tobą i otoczyć cię najtkliwszemi staraniami miłości.
„Żyjąc na świeżem powietrzu, w słonecznych promieniach, będziesz miała bieżącą wodę pod cienistemi drzewami, śpiew ptactwa, zieloność i kwiaty.
„Wszakże pojmujesz, jak w podobnych warunkach szybko nastąpi uzdrowienie, a z niem zapomnienie smutnej przeszłości i najpiękniejsze na przyszłość nadzieje.“
Wiktoryna, słuchając tych słów, wygłoszonych z największem wzruszeniem, opuściła głowę w zamyśleniu. Podniosła ją, gdy Paweł zamilkł i patrząc w niego, odpowiedziała:
— Masz słuszność... wszystko to prawda... ale ja twojej ofiary przyjąć nie mogę...
— Dlaczego? Cóż staje na przeszkodzie... Niejestżeś wolną?
— Nie... nie jestem wolną... Jestem zamężną. Nie wolno mi mieszkać w domu, w którym ty przy mnie żyć będziesz, uchodząc za mego kochanka...
— Milcz... milcz, przez Boga!... — zawołał Paweł. — Sądzisz więc, że cię przykuwa jeszcze obowiązek do tego nędznika, którego nosisz nazwisko? Zamężną już dziś nie jesteś. Twój mąż nikczemnem swojem postępowaniem rozerwał łączący was związek. Nie chciałem o tym nędzniku wspominać... Ty zmuszasz mnie do tego. Dobrze... mówmy więc o nim... Względem człowieka, który cię przyprowadził do nędzy, a łotrowskiem z tobą obejściem rzucił cię na łoże szpitala, winnaś zachować jedynie wzgardę i nienawiść. Wierzaj mi, Wiktoryno... przeszłość dla ciebie zamarła! Nowe życie winnaś rozpocząć od tej chwili... Nie odpychaj tego życia... Dozwól żyć sobie i mnie zarazem!...
Nastąpiło krótkie milczenie.
Béraud utkwił wzrok w obliczu chorej, chcąc odkryć wrażenie, jakie na niej wywarły jego wyrazy.
— Jak daleko od Paryża leży miejscowość, do której chciałbyś mnie zawieść? — zapytała nagle Wiktoryna.
— Bardzo blisko... w Saint-Maur, nad brzegiem Marny — rzekł Paweł z tryumfem, w zadanem sobie bowiem zapytaniu upatrywał dowód zwycięstwa.
— Jest to mały domek odosobniony? — pytała dalej Wiktoryna.
— Zupełnie odosobniony, z pięknym ogródkiem, otoczonym murem, z wejściem od strony rzeki. Zobaczysz, jak ci tam dobrze będzie. Ja w chwili obecnej znajduję się na urlopie... Przez cały miesiąc mogę być przy tobie, z wyjątkiem krótkich wycieczek do Paryża. Otoczę cię taką tkliwością, takiem przywiązaniem, iż po raz pierwszy w życiu pojmiesz, że jesteś kochaną... prawdziwie kochaną!... Znajdziesz we mnie brata... nie więcej, jak brata! Od ciebie samej zależeć będzie po długiej próbie wyrok, czyli mnie zechcesz szczęśliwym uczynić...
Wiktoryna milczała, pogrążona w rozmyślaniu. Po chwili, jak gdyby stoczywszy z sobą walkę wewnętrzną, szepnęła.
— A gdybym przyjęła twą propozycyę, przyrzeczesz-że nie wspomnieć mi nigdy o swojej miłości, bez udzielonego na to z mej strony zezwolenia?
— Nie wspomnę nigdy!
— Przysięgasz mi na to?
— Przysięgam! Będę oczekiwał, aż powiesz sama: „Pawle, ja kocham ciebie.“
— A zatem... — Tu przerwała powtórnie.
— A zatem... co? — zawołał żywo Béraud. — Przyjmujesz... nieprawdaż?
Jedyny ów wyraz został wymówiony głosem słabym, jak szmer wietrzyka.
Béraud pochwycił ręce młodej kobiety, a ściskając je w swoich, powtarzał zcicha:
— Ach! ileż mnie tem uszczęśliwiasz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.