Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XXIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXIV.

Robert był jednym z owych faktorów, stręczycieli pieniężnych interesów, jednym z tych ludzi o giętkiem sumieniu, a umyśle płodnym w różnego rodzaju środki i wybiegi.
Posiadając rozległy klientelę, pracował, zbierając majątek, jakiemi się dało sposobami.
Kilku młodych ludzi, pożółkłych, wychudłych, siedziało przy stolikach w obszernym przedpokoju, gryzmoląc na stemplowym papierze, a dalej, w gabinecie, spoczywał na wygodnym fotelu pan Robert, mężczyzna lat około pięćdziesięciu, niski, łysy, otyły, w złotych okularach, ubrany w elegancki szlafrok i aksamitną, błękitną, złotem haftowaną czapeczkę.
Agostini, przesławszy mu swój wizytowy bilet przez jednego z piszących w przedpokoju młodzieńców, został natychmiast przyjętym.
— Komuż i czemu zawdzięczam przyjemną pańską wizytę, kolego? — zapytał Robert, uchylając błękitnej czapeczki.
— Złą panu przynoszę wiadomość... — odrzekł Agostini. — Znałeś pan zapewne Flognego, inspektora policyi?
— Jaknajlepiej... i to oddawna. Miałożby go spotkać coś groźnego?
— Rzecz najsmutniejsza w świecie... umarł!
— Umarł? — zawołał Robert.
— Tak... wśród najstraszniejszych okoliczności. Czytaj pan... To mówiąc, Agostini podał koledze dziennik paryzki, powtarzający artykuł o wypadku w lesie Amboise.
— Straszne... przerażające! — zawołał Robert przeczytawszy, poczem zapytał: — Jakiż wszelako interes możesz pan mieć w powiadamianiu mnie o tej, tak okropnej śmierci i zkąd wiesz, że znałem tego biednego Flognego?
— Ztąd, że miałem z nim interesa, poufne stosunki.
— A! to co innego.
— Jestem ekspertem do sprawdzania charakterów pisma. Pan powierzyłeś Flognemu dwa weksle ze sfałszowanym, jak mniemasz, podpisem?
— Tak... w rzeczy samej.
— Flogny mi złożył te weksle, żądając ekspertyzy co do podpisu. Dowiedziawszy się o jego śmierci, przychodzę oddać je panu.
— Dziękuję z całego serca za pańską uczciwość, kochany kolego.
— Cóż pan z niemi zrobić zamyślasz?
— Radbym ścigać wicehrabiego de Nervey, sprawcę sfałszowania, ale ku temu potrzebowałbym upoważnienia ze strony mojego klienta, Haltmayera, którego podpis Nervey naśladował. Nieszczęściem, Haltmayer w podróż wyjechał i nie wiem nawet, w jakiej części świata znajduje się on teraz. Jest to dziwak, który nigdy nie mówi, dokąd jedzie i kiedy powraca. De Nervey, znając jego zwyczaje, skorzystał z tej okoliczności, mam bowiem to moralne przekonanie, iż podpis został sfałszowanym. Zapóźno się jednak spostrzegłem i drogo przypłacę mą nieuwagę.
— Przypłaciłeś pan to już własną kieszenią, nie potrzebujesz więc ani upoważnienia Haltmayera, ni jego obecności dla wniesienia skargi do sądu. Musisz pan mieć u siebie jakieś prawdziwe podpisy swojego klienta?
— Mam je.
— Chciej mi więc powierzyć takowe. Wystudyuję je, stwierdzę sfałszowanie i będziesz pan mógł ścigać wicehrabiego, jakiemi ci się podoba środkami, żądając pokrycia tych dziesięciu tysięcy franków, przezeń sfałszowanych.
— N| co mi się to przyda? De Nervey jest bez grosza... Zadłużony od stóp do głowy. Spadek po matce dawno już przejadł... roztrwonił.
— Powstrzymasz przynajmniej tego panicza od spełniania szeregu dalszych oszustw...
— Piękny rezultat... Niezaprzeczenie moralny. Kto jednak zwróci mi koszta, jakie naprzód będę musiał wyłożyć?
— Posłuchaj pan... ja ci coś przedstawię w tym interesie...
— Cóż takiego?
— Ustąp mi pan te oba weksle na własność.
— Ileż mi pan dasz za nie?
— Sumę, jaką przedstawiają... dziesięć tysięcy franków.
Robert spojrzał na mówiącego z osłupieniem.
— Na seryo pan to mówisz? — zapytał.
— Ja nie mam zwyczaju żartować w pieniężnych interesach.
— A zatem pan potrzebujesz trzymać wicehrabiego de Neryey w ścisłej zależności?
— Być może...
— Mój kolego, jesteś przebiegłym, jak widzę.
— Dziękuję za komplement. No! jakże, zgadzasz się na propozycyę?
— W jaki sposób zapłacisz?
— Gotówką.
— Kiedy?
— Natychmiast. Wypłacę za otrzymanym od ciebie podpisem na blankiecie. Mam przy sobie pieniądze.
— Pomiędzy kolegami winno nastąpić porozumienie. Zgadzam się zatem.
— Per Bacco! byłem tego pewien.
— Nakreślę akt ustępstwa tego wekslu.
— A ja tymczasem odliczę dziesięć tysięcy franków.
W dziesięć minut później Agostini otrzymał wzamian za paczkę banknotów wraz z wekslem akt ustępstwa tegoż, napisany według reguł, oraz list wraz z własnoręcznym podpisem Haltmayera, a pożegnawszy Roberta, wsiadł do powozu, rozkazując się zawieść na ulicę de Monceau, do Melanii Gauthier, rozkochanej obecnie do szaleństwa we Fryderyku Bertin, którą ten nędznik niemiłosiernie eksploatował z pieniędzy.
Melania nawzajem wyciskała, o ile się dało najwięcej, takowych z Jerzego, którego szczęśliwa gra w karty utrzymywała o tyle, iż dotąd jeszcze nie zwracał się o nową pożyczkę do Agostiniego. Większa część tych pieniędzy przechodziła do rąk Fryderyka, który przybierał obecnie pozory wielkiego pana. Niejednokrotnie Melania posuwała bezczelność do tego stopnia, iż obu kochanków razem zapraszała na obiady, sadzając ich przy jednym stole.
Jerzy, uważając Fryderyka jako krewnego swojej kochanki, był dlań uprzejmym w obejściu. Jednakże od kilku dni napróżno kołatała Melania do portfelu wicehrabiego, zkąd wraz z kuzynem wywnioskowali oboje, iż fortuna przy grze przestała sprzyjać Jerzemu.
I nie mylili się w tym razie.
Przegrawszy raz, wicehrabia tracił coraz więcej z przerażającą szybkością.
— Na gracza, szulera, nie można nigdy rachować... — rzekła Melania do Fryderyka, gdy się znaleźli sam na sam oboje po obfitem śniadaniu. — Opływając dziś w złocie, nazajutrz znaleźć się może bez grosza. Nam obojgu potrzeba dużo i pewnych pieniędzy.
— Staraj się pochlebiać swemu wicehrabiemu, a wynajdzie jeszcze dla ciebie jaką znaczną sumę.
— Napróżno... on nic nie otrzyma, aż po śmierci swej matki.
— Dokądże ona żyć będzie?
— Ha! dopóki nie ukończy swej ziemskiej wędrówki.
Głos dzwonka, dobiegający od strony przedpokoju, przerwał rozmowę dwojga nędzników, a jednocześnie pokojówka ukazała się w progu.
— Pan Agostini pragnie widzieć się z panią — wyrzekła.
— Przybywa w sam czas... Proś, aby wszedł...
— Mamże odejść? — pytał Fryderyk po oddaleniu się służącej.
— Bynajmniej... wobec Agostiniego nie krępuję się wcale.
Stary Włoch, wszedł do gabinetu.
— Przeszkadzam może? — zapytał, witając panią domu, a jednocześnie rzucając okiem na Fryderyka, którego nie znał, lecz odgadywał charakter i sposób postępowania po całem jego zuchwałem zachowaniu się i gminnym guście jaskrawego ubrania.
— Przeszkadzać mnie? nigdy w święcie... — zawołała Melania. — Cieszę się, ilekroć razy widzę cię u siebie... wszak o tem wiesz dobrze. Znajdujemy się w kółku rodzinnem... Przedstawiam ci mojego kuzyna...
— A! pana Fryderyka Bertin... — rzekł Agostini z uśmiechem.
Melania ze swym kuzynem spojrzeli na siebie zdziwieni.
— Pan mnie znasz? — pytał ten ostatni.
— Znam wszystkich, panie, a wiedząc, że pani Gauthier nie ma żadnych dla ciebie tajemnic, mogę mówić otwarcie w pańskiej obecności o tem, co mnie tu sprowadza.
— Ach! — przerwała z radością Melania — jeżeli przychodzisz zaproponować mi nową pożyczkę pieniężną, powziąłeś świetną ideę. Właśnie chciałam jechać do ciebie zapytać, czy nie zmieniły się twe dobre zapatrywania co do pana de Nervey?
— Od pani zależy, aby się nie zmieniły.
— Odemnie?
— Tak.
— Cóż mam w tym celu uczynić?
— Pozwolić na zadanie ci kilku zapytań, na które odpowiesz pani z całą szczerością.
— Pytaj, ile chcesz i o co chcesz, licząc aa moją otwartość. Zresztą, daremniebym się starała kłamać wobec ciebie.
— A więc przedewszystkiem, jak się przedstawia teraz projekt pani?
— Jaki projekt?
— Wszak powiedziałaś mi kiedyś, iż liczysz na zaślubienie pana de Nervey.
Fryderyk rzucił się z niezadowoleniem.
— Niech to pana nie niepokoi — rzekł zwolna Agostini. — Pomienione małżeństwo zostawiłoby pańskiej kuzynce całą swobodę jej serca, a stałoby się jedynie sprawą, zabezpieczający jej przyszłość, która inaczej ciężkąby dla niej być mogła.
— No... no! — zawołała Melania — nie wyprowadzaj mnie na manowce, mój stary. Ty przyszedłeś tu w jakiejś sprawie, która tak mnie jak ciebie zbliska obchodzi.
— To prawda...
— A zatem mów jasno. Tak ja, jak i Fryderyk, jesteśmy na wszystko przygotowani.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.