Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XVIII.

— Biedne, ukochane dziecię — odparła zakonnica: — nie pojmujesz więc, że za najwyższą cenę, za cenę nawet własnego mojego życia radabym ci oszczędzić prowadzenia tej, tak nierównej walki!
— Owszem, ja dobrze rozumiem to, kuzynko — wyrzekła córka bankiera; — wszakże jestem przekonaną, że moją ostatnią deską zjawienia jest właśnie ów opór z mej strony, a razem, iż nie możemy nic się spodziewać z zarządzonych przez nas poszukiwań.
— Kto wie?
— Jakto... po tem wszystkiem, co usłyszałyśmy dziś, ty jeszcze zachowujesz jakieś nadzieje, jakieś złudzenia?
— Tak... Uczucie, jakie napełnia mą duszę, nie da się określić słowami, wszelkie rezonowania pokonać go nie zdołają. Jest to rodzaj silnej niezłomnej nadziei, bezzasadnej, być może, z pozoru, wszakże utrwalającej mnie w przekonaniu, że w nieskalanej niby przeszłości tego człowieka, znajduje się coś, co jego związek zemną niepodobnym uczyni. Zresztą, na co się nam przyda dyskutowanie w tej nierozwiązalnej kwestyi? — dodała siostra Marya, czując, iż umysł jej przyćmiewa się wśród tłumu oblegających go najsprzeczniejszych myśli.
— Miejmy nadzieję... Nie traćmy jej mimo wszystko... i ufajmy w bożą nad nami opiekę. Uściskaj mnie, drogie dziecię, i śpij spokojna.
Obie kuzynki ucałowały się wzajemnie, poczem zakonnica odeszła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Straszny ów dramat nocny, jaki miał miejsce w lesie Amboise, poruszył całą okolicę. Nazajutrz w dzienniku, wychodzącym w Tours, ukazał się artykuł, który przytaczamy poniżej:

DZIKIE ZWIERZĘTA Z MENAŻERYI PEZONA.
Niezwykle straszna katastrofa.
„Donosiliśmy w poprzednim artykule o pożarze, jaki wybuchnął w Loches przed dwoma tygodniami. Owóż w czasie wspomnionego pożaru część zwierząt, składających menażeryę Pezona, a między niemi dwa lwy, dwa tygrysy i goryl uciekły do lasu w Loches.

„Podczas zarządzonej obławy zabito jednego tygrysa, inne zwierzęta uciekły do lasu Amboise, gdzie objawiły obecność swoją pożarciem i rozszarpaniem dwóch podróżnych.
„Nie poprzestając na tem, wspomnieni drapieżcy pozbawiliby życia i innych ludzi, gdyby nie wdanie się żandarmeryi z Amboise wraz z oddziałem piechoty, która ubiła lwa i ostatniego z pustoszących tę okolicę tygrysów. Drugi lew został zabity wystrzałem z rewolweru przez jedną z poległych ofiar, broniącą bohatersko, ale, niestety, daremnie swojego życia.

„Ze śledztwa, wyprowadzonego celem odkrycia osobistości tych dwóch nieszczęśliwych, których szczątki odnaleziono w straszliwy sposób zeszpecone i poszarpane, wynika, że obaj ci podróżni wyszli nocą z hotelu Kupieckiego w Blévé, udając się do Amboise, by tam wsiąść na pociąg, dążący do Paryża. Jeden z nich był handlowym komisantem, nazwiskiem Delvignes, drugi, inspektor policyi paryskiej, Flogny, prowadzący śledztwo w nader tajemniczej sprawie, o jakiej pisaliśmy wiele przed dwoma miesiącami, a dotyczącej porwania pewnego milionera, Edmunda Béraud, z hotelu Indyjskiego, przy ulicy Joubert w Paryżu.“

Artykuł powyższy, rzecz naturalna, został przedrukowanym i umieszczonym we wszystkich dziennikach stolicy i prowincyi, a nawet i na obczyźnie.
Powiadomimy wkrótce czytelników o wynikach tego ogłoszenia.
Prefektura policyi mniej zajmowała się śmiercią komisanta Delvignes, jako osoby całkiem prywatnej. Inaczej wszelako było co do inspektora policyi. Flogny był zaopatrzony mandatem, wydanym przez swoich naczelników. Posiadał papiery, notatki nader ważne dla policyi, które taż nie rada byłaby, gdyby wpaść miały w jakie obce ręce.
Zmarły ów agent nie posiadał rodziny, a przynajmniej nie wiedziano o istnieniu takowej. Nowy przeto naczelnik policyi nie mógł nikogo powiadomić o jego śmierci.
Po porozumieniu się z prokuratorem rzeczypospolitej, postanowiono zabrać wszystkie papiery, jakie znajdowały się w mieszkaniu Flognego.
Skutkiem tego nowy naczelnik policyi udał się wraz z komisarzem i agentami na ulicę François-Miron, a oznajmiwszy odźwiernej o śmierci jej lokatora, gdy ta nie posiadała klucza od jego mieszkania, kazał takowe ślusarzowi otworzyć.
Wiemy już, że te przeszukiwania nie mogły przynieść pożądanej korzyści, ponieważ wszystko zostało naprzód uprzątniętem przez Will Scotta na rozkaz Arnolda Desvignes.
— To zdumiewające! — zawołał naczelnik policyi. — Jakto... w jego mieszkaniu żadnych papierów, ni notat osobistych, ani służbowych, ni akt tej sprawy, której śledztwo prowadził? Otóż co się wydaje tem więcej niepodobnem, że Flogny znanym był ze skrupulatnej, posuniętej aż do dziwactwa regularności.
— Panie naczelniku! — zawołał jeden z agentów, zatrzymując się przed opróżnioną ścianą pokoju, gdzie tak niedawno jeszcze stało biurko, wyniesione przez byłego klowna z cyrku Fernando; — panie naczelniku, zdaje się, iż jakoby tu brakowało jakiegoś sprzętu?
— W rzeczy samej... — odrzekł, przypatrując się komisarz; — kurz i pajęczyna, uczepione na obiciu, wskazują wyraźnie, iż w tem miejscu coś stać musiało...
— Ha! — zawołał agent, nachylając się ku podłodze — otóż dwie drewniane podkładki, na których wspierał się ów sprzęt dla równowagi.
— Przywołać natychmiast odźwiernę! — rozkazał naczelnik.
Kobieta przybiegła zdyszana.
— Czy pani bywałaś w mieszkaniu pana Piegzy? — zapytał.
— Tak panie. Niekiedy przynosiłam mu listy.
— Znałaś pani meble, jakie posiadał.
— Doskonale!
— W tem miejscu nic tu nie stało?
— Owszem... tu stało biurko, napewno. Ach! nie ma go teraz... Co to jest... co się to znaczy? Jakiż czart mógł je ztąd wynieść?
— Nie zauważyłaś pani, aby je kto ztąd wynosił przed, kilkoma dniami, lub on sam przed wyjazdem nie wydawał, go komu?
— Nie, nic podobnego nie dostrzegłam.
— Nikt nie przychodził tu do niego podczas jego nieobecności?
— Nikt.
— Jesteś tego pewną?
— Jestem pewną, panie.
Tu nagle zadumawszy się odźwierna uderzyła się w czoło.
— Ach! — zawołała.
— Cóż takiego... Przypomniałażeś pani coś sobie?
— Tak, panie... ale to nie może mieć żadnej łączności z tą sprawą.
— Mów jednak...
— Otóż panie, ja zrazu nie zwróciłam na to uwagi, lecz teraz rzecz ta dziwną mi się być wydaje.
— Cóż takiego? wytłomacz się jaśniej...
— Dziś rano, pomiędzy dziesiątą a jedenastą, gdym tu wchodziła na schody, udając się do jednego z lokatorów, spostrzegłam przed sobą posłańca, niosącego na plecach sprzęt jakiś, kołdrą okryty. Zapytałam go, do kogo idzie? Odpowiedział, że idzie na czwarte piętro do lokatora, którego wymienił nazwisko. Na uczynioną z niej strony uwagę, iż w całym domu u nas nie ma tak nazywającego się mieszkańca, podał mi adres, skreślony na kawałku papieru. Przeczytałam go. Było tam napisane: ulica François-Miron, lecz zamiast numeru 39, położony był numer 59. Miałożby to być oszustwem, panie? — pytała dalej odźwierna. — Miałżeby ów człowiek wynosić ztąd biurko? Lecz w takim razie posiadaćby musiał klucz od mieszkania?
— Nie widziałaś pani tego posłańca, przechodzącego przed okienkiem twej stancyi?
— Nie, panie. Prawda, że mnie tu nie było, wyszłam do kupca korzennego.
— Pamiętasz pani nazwisko napisane na adresie?
— Pamiętam... Było napisane: pan Rondel.
— Czy mieszka w sąsiednim domu lokator tego nazwiska?
— Tego ja nie wiem.
— Idź pod numer 59-ty — rozkazał naczelnik agentowi — jeżeli tam mieszka jaki pan Rondel, zapytaj, czy mu przynoszono dziś rano sprzęt jaki między dziesiątą a jedenastą godziną.
Agent wyszedł.
Po kilku minutach był z powrotem.
Nie znano żadnego pana Rondel pod 59-ym numerem i żaden posłaniec z jakimkolwiekbądź meblem nie ukazał się tam wcale.
— Rzecz jasna! — zawołał komisarz. — Przyszedł ktoś dziś rano umyślnie, ażeby ukraść to biurko, którego tu przy tej ścianie brakuje.
— Widoczne to... w rzeczy samej... — odparł mocno zamyślony naczelnik policyi. — Pytam jednakże, w jakim celu spełniono tę kradzież? Nikt jeszcze nie wiedział o śmierci Flognego.
— Śledzono bezwątpienia jego wyjazd z Paryża — odrzekł komisarz. — Być może, że ów nieszczęśliwy został na błę dną drogę wyprowadzonym przez tychże samych łotrów, których śledził, lub ich wspólników. Jeden dziwny szczegół, zamieszczony w protokule komisarza z Amboise zwrócił moją, uwagę...
— Jaki?
— A to, iż nie znaleziono w szczątkach ubrania Flognego ani portfelu, ani kluczów i pieniędzy, ani też karty inspektora policyi. Miał on z pewnością przy sobie pomienione przedmioty w podróży, a dzikie zwierzęta ich nie pożarły.
— To prawda.
— Ów protokuł objaśnia prócz tego, że Flogny udał się do hotelu Kupieckiego w Blévé dla zobaczenia się z pewnym podróżnym, przybyłym tam tego rana, by go wypytać o niektóre szczegóły sprawy, jaką miał sobie poruczoną. Kto wie, czy ów podróżny nie mógłby nam udzielić jakich ważnych wskazówek? Flogny był przekonanym, iż wspomniona osobistość oświecić go mogła, ponieważ tak usilnie pragnął się z nią widzieć. Czyż więc ów człowiek nie mógł być jednym z wykonawców zbrodni w hotelu Indyjskim, i czyli, będąc pewnym obecności Flognego w Blévé, nie telegrafował do Paryża do swych wspólników, aby z mieszkania zmarłego zabrali kompromitujące ich tyle papiery?
— Ależ nie powierza się podobnych zleceń odkrytej depeszy.
— Dlaczego nie, jeżeli się w niej używa naprzód umówionego żargonu?... Nic zresztą łatwiejszego, jak się nam dowiedzieć, czy która z depesz przybyła wczoraj albo dziś rano do Paryża z Blévé.
— Tak, to rzecz łatwa istotnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.