Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXXIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXIV.

Joanna również płakała, a mała Lina, widząc łzy matki, łkała po cichu.
— Wiktoryno... droga, kochana Wiktoryno... — zawołała nagle młoda kobieta, zbliżając się ku kwiaciarce i ujmując jej rękę — obraziłam cię pomimowolnie. Nie wiedziałam o tem wszystkiem... inaczej sądziłam... wszak teraz widzę, że nie miałam słuszności... przebacz mi... przebacz!
Smutna towarzyszka życia Eugeniusza Loiseau nie miała siły odpowiedzieć, uścisnęła tylko życzliwie rękę Joanny.
— Tak... — zawołała taż po chwili z głuchem wzburzeniem — ten człowiek jest nikczemnikiem, ostatnim z najpodlejszych! I gdy pomyślę, że ja go kiedyś kochałam... że on jest ojcem mej córki, płonę ze wstydu sama przed sobą. Ach! moja biedna Wiktoryno — mówiła dalej — me własne cierpienia dają mi zrozumieć ile ty cierpisz! Tak więc ów potwór chcąc cię zmusić do pożycia z sobą, groził ci oskarżeniem w obec Eugeniusza?
— Tak.
— I jednocześnie przywodził was do nędzy, prowadzając twego męża po szynkach i odrywając go od roboty?
— Tak.
— Czemużeś nie powiedziała swemu mężowi aby go zabił? Czemu go sama nie zabiłaś?
— Mój mąż by mi nie uwierzył... Jest czarowanym przez tego nikczemnika... On żyje nim tylko... widzi jego oczyma... Co zaś do zabicia go własną mą ręką, nie zdołałabym tego uczynić... przelanie krwi i morderstwo wstręt we mnie budzą!
— A więc ja będąc silniejszą od ciebie, będę patrzyła na tę płynącą krew jego, nie bledniejąc. Obdarł mnie ze wszystkiego... wyrzucił na bruk jak ostatnią nędznicę... Mam prawo do pomszczenia się... i pomszczę za nas obie! Nie zbraknie mi ku temu odwagi, przysięgam!..
Ostatnie wyrazy wymówiła z dźwiękiem dzikiej rozpaczy.
— Joanno! — zawołała żywo kwiaciarka — strzeż się uczynić coś podobnego.
— Dlaczego?
— Nie narażaj się na odpowiedzialność, skutkiem jakiego gwałtownego czynu... Pomyśl o małej twej Linie...
— A co z nią teraz się stanie? Czyż pracą rąk moich zdołam wyżywić nas obie? Nastąpi straszna nędza, pod którą się upada!
— Nie rozpaczaj!..
— Lecz czegóż się mogę spodziewać? Mogęż mieć jaką nadzieję?
— Bóg zlituje się może nad tobą. Ów Paweł tak występny, pożałuje może swych czynów i powróci do ciebie...
— On?! — zawołała Joanna. — Ach! nigdy... nigdy! Ty nie wiesz, co on uczynił... Z jaką szatańską chytrością swój plan ułożył... Oddawna już pragnął tego zerwania... przemyśliwał nad niem... i w pomyślnych okolicznościach dokonał tego. Posłuchaj i osądź.
Tu opowiedziała Wiktorynie szczegóły znane już czytelnikom.
— I ty chcesz, ażebym ja mu przebaczyła? — wołała po ukończonem opowiadaniu. — Nie! nigdy! Zemścić się powinnam... Muszę się zemścić za moją córkę!
— Żegnam cię, Wiktoryno... Chciej wierzyć, iż całem sercem żałuję, żem cię obraziła tak ciężko, niesprawiedliwie... Przebacz mi... nie gniewaj się na mnie... Złudziły mnie fałszywe pozory... Zgryzota uczyniła mnie obłąkaną!.. Zapomnij... błagam cię o to!
— Zapomniałam już i przebaczyłam.
— A więc uściśnij mnie... Odchodzę.
— Gdzież idziesz?
— Szukać środków do wyżywienia się. Próbować wszystkiego dla mojej córki. Oby Bóg dał ażeby mi się powiodło! Lecz gdybym nie znalazła pracy, z jakiejbym wyżywić mogła to dziecię, biada człowiekowi, który nas obie zgubił!.. Sam wyda wyrok na siebie.
— Joanno! uspokój się...
— Jestem spokojną... zimną, jak sprawiedliwość... Żegnam cię, Wiktoryno.
— Zobaczymy się wkrótce... nieprawdaż?
— Tak... tam, w górze... być może... — odrzekła Joanna, wskazując na niebo.
Obie kobiety padły sobie w objęcia, pozostając przez kilka minut w niemym, serdecznym uścisku, poczem młoda matka wyszła wraz z dzieckiem.
Wiktoryna, zostawszy samą, zasiadła do pracy; ręce jej jednak gorączkowo drżały, dreszcz zimny wstrząsał jej ciałem, głowa jej ciążyła, rodzaj zawrotu mózg jej obejmował. Zawlókłszy się do łóżka, padła nań bezwładna, konająca prawie.
Podczas tej całej bolesnej sceny przy ulicy de Fleures, Paweł Béraud z Eugeniuszem Loiseau obudzili się w Prowanckim hotelu.
Béraud nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia, a introligator, kompletnie zamroczony dwoma dniami pijaństwa, zachował zaledwie słabe wspomnienie o tem, co nastąpiło.
— A cóż? — zawołał Paweł; — wczorajsza pohulanka... To mi się życiem nazywa!
— Lecz gdzie ja jestem? — pytał Loiseau, błędnym wzrokiem spoglądając w około siebie.
— U mnie... rzecz prosta i jasna.
— Jakto u ciebie... gdzie?
— W hotelu, do pioruna! — Czyż nie pamiętasz, com ci opowiadał wczoraj o Joannie? Zwinąłem mój bazar... Niech żyje kawalerstwo!
To wystarczyło, aby przywieść na pamięć wszystko Eugeniuszowi.
— Tak... tak... — wyjąknął — przypominam sobie... Ja znowu w domu nie nocowałem.
— Masz do tego prawo... Jest się mężczyzną, albo się nim nie jest!
Introligator czuł żal w głębi duszy, czuł się być zawstydzonym.
— Ale co na to powie Wiktoryna? — wyszepnął.
— Wiktoryna? — odrzekł Paweł szyderczo. — Oczekuje na ciebie, aby wyprawić ci scenę! Zbiera na twoje powitanie różne przezwiska... Miłe wyraziki: pijak, łotr, włóczęga, zły mąż, spadną gradem na ciebie. Dziękuję za powrót do domu, dla posłyszenia czegoś podobnego!
— A jednak ja potrzebuję zmienić bieliznę... — rzekł zcicha Loiseau, spoglądając na swą zbrukaną koszulę.
— Bieliznę? znajdziesz ją tutaj, mój chłopcze. Otwórz walizkę, stojącą tam w kącie, i wybierz sobie koszulę, którą zechcesz... Jest ich poddostatkiem. Wszak wiesz, że nasz przyjaciel tu przyjdzie, aby pójść z nami na śniadanie.
— A! on tu przyjdzie?
— Tak... Dziś urządzamy sławną ucztę. Pojedziemy do Joinvilile-le-Pont.
— Lecz Wiktoryna... — rzekł powtórnie introligator.
— Ach! przestańże raz, do dyabła! — krzyknął Paweł niecierpliwie. — Jesteś nieznośnym z tą Wiktoryna... Muśliny przecież dokończyć wczorajszej pohulanki... Nie obawiaj się... twa Wiktoryna nie urwie ci głowy!
Loiseau pochylił czoło w milczeniu. Pomimo wszystko, uczuwał wyrzuty sumienia.
— Nie pójdziesz więc do biura? — zapytał Pawła.
— Niema dziś dla mnie biura, zmieniłem obowiązek.
— Obejmujesz służbę u Verrièr’a?
— Tak.
— A odkąd ją pełnić poczynasz?
— Od poniedziałku, ponieważ jutro niedziela. W poniedziałek pójdziesz za wyszukaniem sobie roboty, dopóki zaś jej nie znajdziesz, pugilares mój otwarty dla ciebie. Licząc na tę pomoc z mej strony, nie będziesz zmuszonym pochwycić pierwszego lepszego, co ci się trafi. Co zaś do Wiktoryny, posłuchaj mej rady... uczyń jak ja zrobiłem... Wyślij ją do tysiąca dyabłów!
Loiseau nic nie odpowiedział. Zmieniał bieliznę w milczeniu. Dziwny ból, pomieszany z żalem, uciskał mu piersi. Jakiś głos wewnętrzny wołał nań bezprzestannie:
— Powróć do domu... powróć do domu... Proś żony o przebaczenie, które ci ona udzieli... szukaj szczerze pracy, a znajdziesz takową.
I byłby może, uparłszy się stanowczo, odszedł na ulicę de Fleurs, ale przybycie Wiliama Scott pod postacią Burgundczyka, zmieniło bieg jego myśli, nakazując zamilknąć owemu spóźnionemu głosowi serca i sumienia.
Dobre postanowienia introligatora, jak mgła się rozpierzchnęły, i trzej mężczyźni razem odjechali do Joinville, gdzie sute śniadanie ich oczekiwało.
Powróćmy do policyjnego agenta Flogny, jakiego pozostawiliśmy dzwoniącym do bramy pałacu na bulwarze Haussmanna.
W ciągu dnia tegoż, według rozkazów Verrièr’a, cały służbowy personel, z wyjątkiem kamerdynera, kucharki i stangreta, odjechał do Malnoue.
Właśnie wstawano od stołu, gdy zabrzmiał głos dzwonka.
Panna Verrière wraz z siostrą Maryą odeszły do swoich pokojów dla przygotowania się do podróży.
Arnold Desvignes rozmawiał w salonie ze swym wspólnikiem.
Wkrótce po zadzwonieniu, furtkę w bramie otwarto i Flogny wszedłszy, znalazł się wobec odźwiernego.
— Wszakże to jest pałac pana Juliusza Verrière, bankiera? — zapytał.
— Tak... — odparł odźwierny.
— W tym pałacu mieszka zarówno siostra miłosierdzia?
— Tak panie, siostra Marya, ze Zgromadzenia św. Wincentego a Paulo.
— Chciałbym się widzieć z siostrę Maryą... a na usprawiedliwienie mojej śmiałości dodam, iż chodzi tu o nader ważną sprawę.
— Przejdź więc pan dziedziniec i wejdź na schody frontonu, zkąd kamerdyner pana dalej poprowadzi.
To mówiąc, odźwierny pociągnął za dzwonek, oznajmujący czyjeś przybycie.
Flogny, stosując się do otrzymanego objaśnienia, minąwszy dziedziniec, wszedł na schody.
Kamerdyner już się tam znajdował, zapytując:
— Co pan sobie życzysz?
— Krótkiego widzenia się z siostrą Maryą.
— Siostra Marya jest w swoim apartamencie, lecz wątpię, by chciała przyjąć pana o tak spóźnionej porze.
— Zmuszony jestem koniecznie o to nalegać... W nader ważnej sprawie potrzebuję, by raczyła mi poświęcić kilka minut czasu.
— Racz więc pan powiedzieć swoje nazwisko.
— Nie mam zaszczytu być znanym siostrze Maryi... lecz chciej pan jej doręczyć tę moją wizytową kartę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.