Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XXIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXIX.

Ze szczytu swego obserwatoryum kolega Will Scotta dojrzał zakonnicę, schodzącą ze schodów kościoła i wchodzącą w ulicę Flèchier.
Po upływie kilku minut dosłyszał dźwięk dzwonka przy drzwiach mieszkania Misticota, następnie otwarcie drzwi i ich zaniknięcie.
Wskoczywszy na krzesło, przyłożył ucho do swego telefonu i słuchał.
— No, jakże moje dziecię — pytała zakonnica — otrzymałżeś coś pomyślnego ze swych wczorajszych odwiedzin?
— Po nad wszelką nadzieję, siostro — odrzekł podrostek.
— Zatem ów agent... ten Agostini...
— Wysypał całą garścią wiadomości w kosz, jaki mu podstawiłem.
— Zna więc Arnolda Desvignes?
— Ma się rozumieć... Posłuchaj siostro...
Tu chłopiec opowiedział szczegóły znane już czytelnikom.
— W tem wszystkiem — wyrzekła zakonnica po chwili — niepodobna nam twierdzić ażeby Arnold Desvignes zasługiwał na tak złe wyobrażenie, jakieśmy o nim powzięły... Agostini uważa go jako uczciwego człowieka, zdolnego i pracowitego...
— Niemamy jeszcze dowodów, ażeby to co o nim Włoch mówił w rzeczywistości tak było — odparł Misticot. — Ludzie, jemu podobni hojnie obsypują miodem i cukrem tych, od których zarabiają pieniądze. Będę jedynie wierzył objaśnieniom, pochodzącym z mniej podejrzanego źródła; a tych objaśnień zażądam w miejscu urodzenia Arnolda Desvignes od tych, którzy go znali pacholęciem, młodzieńcem i wreszcie dojrzałym człowiekiem.
— Pamiętaj jednak, że należy postępować z wielką roztropnością — odpowiedziała siostra Marya. — Gdybyśmy bowiem zbłądzili... gdyby ten, który nam się wydaje być podejrzanym, był w rzeczy samej uczciwym człowiekiem, nasze śledzenie jego, mogłoby nas wystawić na niesłychane przykrości.
— Rozumiem ja dobrze to moja siostro; wszak niepodobna by osobistość tyle wstrętna dla ciebie, dla panny Anieli i dla mnie samego, na ów wstręt niezasługiwała. Chcę wiedzieć czyli się nie mylimy i będę wiedział, ale nie obawiaj., się, mimo, że jestem tak młodym, będę działał z przezornością starego człowieka.
— Lecz w jaki sposób zdołasz wyśledzić bieg jego życia, tyle ruchliwego? Desvignes pojechał do Indyi i tam zamieszkiwał...
— Pojadę i ja do Indyj, jeżeli będzie potrzeba. Obecnie jednak nie chodzi o tak daleką podróż. Najprzód udam się do Blèvè i z tego o czem się tam dowiem, zadecydujesz siostro, co dalej przedsięwziąść należy.
— Kiedyżbyś pojechał?
— Dziś, bez ociągania. Przeglądałem rano rozkład dróg żelaznych. Wsiądę na pociąg, wychodzący o godzinie ósmej minut trzydzieści pięć wieczorem, przyjadę do Fours o północy, a jutro zrana będę w Blèvè.
— Niech Bóg się tobą opiekuje i prowadzi szczęśliwie... A teraz moje dziecię trzeba nam się porozumieć względem listów i telegramów, jakie byś potrzebował mi przesyłać.
— Wszakże wiem adres, do pałacu na bulwarze Haussmanna.
— Wyjeżdżamy jutro z Paryża na kilka miesięcy.
— Ty siostro wyjeżdżasz z Paryża? — zawołał chłopiec zdumiony.
— Tak... z rozkazu doktora, który polecił mojej kuzynce spędzenie lata na wsi aż do jesieni.
— Dokądże siostro wyjeżdżasz?
— Do Malnoue... Znasz tę miejscowość?
— Tak... znam okolicę... Malnoue leży pomiędzy Emerainville a Villiers-sur-Marne. Tam więc to jedziesz siostro z panną Anielą?
— Tam... Test to własność mojego wuja Verrier’a. Nie będziesz jednak tam adresował swych listów.
— A gdzie?
— Pod następującym adresem:

„Księdzu Proboszczowi w Malnoue, departament Sekwany i Marny, z prośbą o oddanie siostrze Maryi ze Zgromadzenia zakonnic św. Wincentego a Paulo.

Misticot zapisał ów adres ołówkiem w swym notatniku.
— Bobrze... — odpowiedział. — Czy to już wszystko, co miałaś polecić mi siostro?
— Wszystko. Życzę ci pomyślnej podróży me dziecię i szczęśliwego powrotu.
— Dziękuję... a powiedz siostro proszę pannie Anieli, że nie będę szczędził trudów ni usiłowań, i że tak dla niej jak i dla ciebie, siostro, oddałbym chętnie me życie.
— Obie z moją kuzynką jesteśmy przekonanemi o tem poświęceniu i dziękujemy ci zań calem sercem.
Zakonnica odeszła, Trilby zeskoczył również ze swojej czatowni.
— Odjeżdża więc dziś w wieczór o ósmej... — wyszepnął. — Muszę stanąć przed nim w Blèvé. Niewiem teraz jeszcze gdzie się rozegra, ta sprawa, w Blèvé albo gdzieindziej; co jednak pewna, to że ów podrostek nie ujrzy więcej Paryża!
To powiedziawszy były klown z cyrku Fernando, wydobył z szafy walizkę, upakował w nią trochę bielizny, perukę, rewolwer i niektóre przedmioty, jakie potrzebnemi być sądził, wsunął do kieszeni nóż kataloński o silnem, kończatem ostrzu, założył przepaskę na oko i wyszedł zamknąwszy drzwi na klucz za sobą.
Na placu, w pobliżu kościoła Notre-Dame de Lorette, wsiadł do fiakra, rozkazując jechać na stacyę Orleańskiej drogi żelaznej.
Biedny, mały sprzedawca medalików, był na śmierć zawyrokowany!
Nie przewidując grożącego sobie niebezpieczeństwa i on przygotowywał sobie zarówno kuferek, poczem upakowawszy go, poszedł najprzód na śniadanie, a potem na cmentarz w Saint-Ouen, gdzie zaniósł wieniec na grób swej matki.
O wpół do trzeciej wyszedłszy z cmentarza, udał się na bulwar Barbés. W chwili gdy skręcał na róg bulwaru Rochechonard, usłyszał wymówionem swe imię, a obróciwszy się ujrzał ojca Loriofa, wychodzącego ze sklepu win.
Stary woźnica, ubrany w długi liberyjny surdut zupełnie nowy z mosiężnemi świecącemi guzikami, siadał właśnie na kozioł wielkiego lando, zaprzężonego w parę koni, jakie zdawały się być bardzo znużone.
— Witam was, ojcze Loriot — wyrzekł podrostek, ściskając rękę starego. Cóż wy tu robicie tak świątecznie przybrani?
— Wracam z wesela... — odparł właściciel fiakra nr. 13. — Jeździłem do Goussainville, w pobliżu Luwru: wyjechałem wczoraj zrana i wlokę się oto do domu z memi zmęczonemi szkapami. Co jednak począć... takie to rzemiosło! Lecz wróćmy do sklepu, każę ci podać kieliszek wina.
— Nieśmiem ci tego odmówić.
Przy trąceniu się kieliszkami Loriot pytał chłopca:
— A ty co tutaj porabiasz w tej stronie miasta?
— Wracam z cmentarza, gdziem zanosił wieniec dziś, jako w rocznicę śmierci mej matki.
— To bardzo chwalebnie. Nie należy zapominać o zmarłych. Jakże... sprzedajesz jeszcze medaliki na wzgórzu Montmartre?
— Sprzedaję...
— Posłuchaj... Ja chciałbym tobie zaproponować coś z mej strony...
— Cóż takiego, ojcze?
— Abyś się uczył rzemiosła woźnicy. Jest to dobre, korzystne zajęcie, jeżeli się jest uczciwym człowiekiem. Posiadasz cokolwiek nauki, tem lepiej. Ja i bez tego zacząłem, a poszło mi dobrze. Możeby więc i tobie los w tem posłużył. Wziąłbym cię do siebie, gdziebyś się wprawiał pod mym nadzorem... No jakże ci się to zdaje?
— A! ojcze Loriot jest to nader pochlebna dla mnie propozycya — rzekł chłopiec; — dziękuję ci za nią z całego serca!
— Przyjmujesz?
— W tej chwili nie mogę tak ani nie powiedzieć...
— To żadna odpowiedź... Przyjdź do mnie jutro na śniadanie, pomówimy o tem obszerniej.
— Jutro przyjść niemogę.
— To przyjdź wieczorem na obiad.
— Zarówno niemogę, tak wieczorem, jak rano.
— Z jakiej przyczyny... dlaczego?
— Ponieważ dziś w podróż wyjeżdżam.
— A! ty wyjeżdżasz... Gdzie, za czem?
— W celu otrzymania objaśnień jakie dostarczyć mi polecono.
— Objaśnień! no!., no... Widzę, że pniesz się w górę... Nic to złego... nic złego! Założyłbym się, że sprawa siostry miłosierdzia.
— Być może... Powierzono mi tajemnicę, której muszę dochować.
— Ja też nie badam ciebie bynajmniej... wiedząc, że nie podjąłbyś się nieuczciwej sprawy. Gdy jednak powrócisz, przyjdź do mnie. Jestem gotów każdej chwili zrobić dla ciebie to o czem mówiłem. Gdzież teraz idziesz?
— Wracam do siebie.
— Wciąż mieszkasz przy ulicy Flèchier?
— Wciąż, dotąd jeszcze.
— Zatem do jaknajrychlejszego widzenia.
W kwandrans później stary Loriot wjeżdżał do swych budynków przy ulicy des Moizes.
Flogny, wróciwszy do domu, spał bardzo mało, myśląc o odkryciach jakie mu szczęśliwy traf pozwolił pozyskać i usiłował odnaleść sposób na wyszukanie dwóch Irlandczyków, w wyjazd których nie wierzył.
Połączmy się z nim, gdy przybywał na ulicę des Moizes we dwadzieścia minut po powrocie Loriota.
Stajenny obmywał w podwórzu lando, całe kurzem pokryte.
— Pan Loriot powrócił? — zapytał Flogny.
— Tak panie... przed kwandransem.
— Można się z nim widzieć?
— Sądzę, że można... Idź pan tam w głąb podwórza.
— Wiem ja dokąd trzeba pójść — rzekł Flogny i zwrócił się w stronę korpusu, gdzie znajdowało się mieszkanie starego woźnicy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.