Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XL
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XL.

— Zatem... — pytał Misticot — pan może znałeś pewną familię Desvignes?
— Och! doskonale... — odparł właściciel. — Była to rodzina powszechnie szanowana, choć bez majątku.
— I nikt z jej członków nie żyje?
— Nie, panie. Ojciec Desvignes, bardzo zacny człowiek, budowniczy, zmarł przed dwunastu laty, a wkrótce potem i jego zona.
— Lecz mieli syna, jak słyszałem?
— Tak, panie... Arnolda Desvignes, ładnego chłopca. Pobierał on nauki w Loches, u jednego ze swoich krewnych, nauczyciela. Następnie był w szkole górniczej w Paryżu... Był to górnik z powołania.
— Nie wiesz pan, co się później z nim stało?
— Przez rok odbywał służbę wojskową, a następnie wyjechał z kraju dla uregulowania rodzinnych interesów. Mówiono, że pojechał do Anglii, coby mnie nie dziwiło, bo nieraz, opowiadał mi, że bardzo lubi podróżować i że miał nadzieję zebrać majątek na obczyźnie. Widziałem go po raz ostatni przed siedmioma laty, gdy wracał ze swego pułku.
— A nie wiesz pan. w którym pułku służył?
— Tego nie wiem... lecz mój syn będzie mógł pana objaśnić o tem w merostwie.
— Arnold Desvignes miał krewnych w Loches?
— Tak... stryja nauczyciela, u którego pobierał pierwsze nauki.
— Jeżeli ów stryj jeszcze żyje, muszą zapewne oba z sobą korespondować?
— Tak się zdaje... Miałżebyś pan zamiar udać się do Loches?
— To będzie zależało od objaśnień, jakie tu otrzymam.
— Chodzi więc zapewne c jakąś sukcesyjną sprawę? — pytał cieką wie oberżysta.
— Tak... rzeczywiście o sukcesyę — odrzekł podrostek z Montmartre, chwytając pierwszy lepszy pozór, jaki mu się nawinął pod rękę.
— Jestżeś pan krewnym pana Desvignes?
— Jestem jego dalekim kuzynem.
W chwili tej jakiś wysokiego wzrostu młody mężczyzna, o wesołem, otwartem obliczu, ukazał się na progu sali i podszedł, aby uścisnąć rękę właściciela.
— Już pan wstałeś, panie Delvignes? — zawołał tenże.
Arnold i Trilby, posłyszawszy to nazwisko, zamienili z sobą znaczące spojrzenia, [przypatrując się ciekawie przybyłemu.
Trilby przypomniał sobie opowiadanie Scotta o liście z medalikiem, który wpadł w ręce nieznajomego, nazywającego się również Delvignes.
— Wstałem — odrzekł ów młody człowiek — ponieważ mam się widzieć z kilkoma klientami dziś rano, a być może, iż dziś wieczorem pojadę po Amboise.
— Lecz pan nas jeszcze nie opuścisz?
— Kto wie? Być może, iż wkrótce pojadę do Paryża zobaczyć, czy ulica de Tournelles egzystuje na dawnem swem miejscu.
— Jest to więc ten sam... — pomyśleli razem Trilby z Arnoldem.
— Proszę o kieliszek Vermouth’u, dla wzbudzenia apetytu — rzekł ów komisyoner. I wychyliwszy ów napój, wyszedł.
Arnold siedział zamyślony. Trilby ukradkiem spoglądał na niego. Misticot jadł swoje śniadanie w milczeniu.
Drzwi restaurącyi otwarły się nanowo, a w nich ukazał się młody mężczyzna, brunet, kształtnie zbudowany, za którym wszedł posłaniec, niosąc zawiniątka, które złożył na boku sali.
— Witaj nam, gospodarzu! — zawołał nowoprzybyły silnym metalicznym głosem.
Właściciel hotelu wydał okrzyk radosnego zdziwienia.
— Co widzę?... — rzekł; — pan... panie Revel, w Blévé?
— Zaraz ci to wytłumaczę... poczekaj, niech tylko zapłacę posłańca. Każ pan zanieść moje bagaże do mego zwykłego pokoju, jeśli jest wolnym. Nie chcę ich odsyłać do teatru. Po raz ostatni ukradziono mi tam wspaniały kostyum Ludwika XV-go, kosztujący dwadzieścia luidorów. Odtąd wożę z sobą to tylko, czego potrzebuję do przedstawienia. Masz, mój kochany... — dodał, zwracając się do posłańca — oto dwa franki za twoją fatygę.
— Pański pokój, pod dziesiątym numerem, jest wolny — rzekł oberżysta. — Każę tam przenieść bagaże.
— Dobrze... a jednocześnie proszę o filiżankę czekolady, gdyż umieram z głodu! Wyobraź pan sobie, żem tu przyjechał z Loches na wózku, wiozącym depesze. A! do pioruna, jakaż dyabelska jazda! Czuję, jak gdybym miał kości połamane! Lecz cóż tu słychać nowego?
— Nic.
— Jakto... a menażerya Pezona?
— A! prawda... Pożar wybuchnął w niej przed tygodniem.
— I dzikie zwierzęta uciekły... Dwa lwy... dwa tygrysy i goryl, nazwany królem lasów. Od ośmiu dni czynią wielkie spustoszenia w lasach Loches... Zabito podobno jednego tygrysa, wszakże reszty nie odnaleziono. Mówią, że przeszły rzekę Cher i obecnie znajdują się w lasach Amboise.
— Tak... słyszałem coś o tem.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy franków straty dla Pezona!.. A to się urządził! dobrze mu tak...
— Dlaczego?
— To zwierzę ze swoją menażeryą zabiło mi w Loches moje teatralne przedstawienia.
— Czy podobna?
— Przysięgam na honor! Dałem ich cztery. Pierwsze było piramidalnem... sala natłoczona. Pezon natenczas jeszcze nie przybył. Przyjeżdża wreszcie... i krach! Ów publiczny błazen, idyota, spycha nas na drugi plan. Pięćdziesiąt franków dochodu z przedstawienia, a trzysta pięćdziesiąt kosztów! Widoczna nędza... upadek! Lecz ja się jeszcze wywikłam z tego wszystkiego. Blévé, Amboise, Vendome i Bois, oto cztery dobre miejscowości, gdzie jestem zaszczytnie znanym. Lecz otóż i czekolada z ciastkami... brawo!
— Jakto... pan chcesz więc tutaj dawać przedstawienia? — pytał właściciel hotelu.
— Ma się rozumieć.
— A odkąd.
— Zacząwszy od czwartku... potrzebuję czasu na zwołanie publiczności afiszami.
— A jakież pan sztuki wystawisz?
— Ho! ho! repertuar olśniewający! Dwie sztuki, niezupełnie wprawdzie nowe, lecz i obecnie doskonałe; na początek pójdzie „Słomiany kapelusz,“ a potem „Żoko, małpa brazylijska.“ Nie znają tu tego... A ja gram rolę Żoka wybornie! Mam kostyum z prawdziwej małpiej skóry z maską zdumiewającą... Będąc także niegdyś klownem, przedstawiałem tego goryla z efektem porywającym. Kaź pan zanieść do numeru moje bagaże... drogi gospodarzu. Ot! w tym tu płaskim znajduje się kostyum Żoka... Strzegę go jak oka w głowie, aby nie zginął!...kosztuje mnie bowiem przeszło pięćset franków!
— Ludwiku! — zawołał gospodarz; — zanieś pakunki pana Rével do jego zwykłego pokoju pod 19-ym numerem.
— Natychmiast, panie.
— A pańscy artyści gdzież są, panie Rével?
— Zostawiłem ich w Loches. Przyjadą drogą żelazną przez Tours jutro wieczorem. Będę miał czas pojechać do Amboise, porozumieć się z miejscową władzą o pozwolenie na przedstawienia. W Amboise chciałbym je rozpocząć w niedzielę. Potrzeba mi zatem będzie od jutra wieczorem siedem łóżek dla moich artystów i dwa obiady na znanych panu warunkach.
— Dobrze.
— Gdybym wypadkiem nie powrócił jutro z Amboise, skoro moi artyści przybędą, reżyser, który z nimi przyjedzie, przedstawi ich panu. Abym tylko, przejeżdżając przez las Amboise, nie spotkał którego z tych dzikich zwierząt Pezona... Ja, który grywam rolę Żoka, gdybym został napadniętym przez prawdziwego goryla... To byłoby zabawne... na honor! A możeby się przebrać za Żoka, jadąc w tę podróż? — dodał aktor, śmiejąc się głośno. — Małpa, widząc we mnie swego współbrata, przejśćby mi spokojnie pozwoliła. Lecz doskonałą masz czekoladę, mój gospodarzu... — dodał, popijając. — No!, a teraz idę uporządkować moją toaletę i złożyć wizytę panu merowi. Następnie pójdę do drukarni zamówić afisze i wrócę tu o jedenastej na śniadanie. O której godzinie wyjeżdża pociąg kuryerski do Amboise?
— O trzeciej... Staniesz pan na piątą w Amboise.
— Dobrze. Ludwiku! daj klucz od dziesiątego numeru.
— Oto jest, panie Rével.
I Żoko, małpa brazylijska, zniknął w podskokach, jak gdyby już znajdował się w skórze zwierzęcia, jakie miał wjrót0e przedstawiać.
Misticot, ukończywszy swe pierwsze śniadanie, wyszedł z zamiarem przechadzki po mieście.
Trilby podniósł się, aby pójść dalej, gdy jeden rzut oka Arnolda powiadomił go, aby nie ruszał się z miejsca. Następnie wspólnik Verrièra, zwracając się do gospodarza, rzeki doń, zatrącając mocno niemieckim akcentem.
— Każ mi pan wskazać pokój, jaki dla mnie przeznaczasz.
— Ludwiku! zaprowadź pana pod numer 6-ty.
Desvignes udał się za chłopcem, dawszy niepostrzeżenie znak Trilbemu.
Irlandczyk czekał, dopóki Ludwik nie powrócił, poczem podniósł się, a wziąwszy klucz od 4 go numeru, poszedł na pierwsze piętro.
Arnold nasłuchiwał, zamknąwszy się w swoim pokoju.
Posłyszawszy kroki nadchodzącego w korytarzu, otworzył drzwi, a ujrzawszy Trilbego, wprowadził go z pośpiechem w głąb pokoju.
— Co czynić? — pytał ten cicho.
— Niepotrzeba nam wcale zajmować się Misticotem — rzekł Desvignes. — O czem się dowie, to nas nie obchodzi.. Najważniejszą dla nas rzeczą jest spotkanie się z Flognym, inspektorem policyi. Zostawmy tego podrostka, niech chodzi, gdzie mu się podoba; my oba nie opuszczajmy hotelu. Flogny, za przybyciem do Blévé, nie połączy się z Misticotem, dopóki go nie odszuka, ponieważ nie wie, w którym en stanął hotelu. Wtedy to czuwać będzie potrzeba i wszelkiemi możliwemi środkami starać się dowiedzieć, co zajdzie pomiędzy nimi. Śledźmy ich bezustannie i bądźmy gotowymi. Nie tutaj to jednak wypada nam uniemożliwić powrót Flognego do Paryża... Zachowanie się tego agenta i jego poszukiwania dostarczą nam sposobności do zgładzenia go... Zejdźmy napowrót do sali restauracyjnej. Przedstawiliśmy się obadwa, jako podróżujący komisyonerowie. Nikogo to nie zadziwi, jeśli, jako pracujący w jednym fachu, siądziemy obok siebie; następnie zagramy w pikietę w kącie sali, słuchając i obserwując wszystko. Oto co na teraz zrobić nam trzeba.
— Zrozumiałem. Nie obawiasz-że się owego Delvignego z ulicy La Touruelles?
— Nie... wcale. Jedyne niebezpieczeństwo zagraża nam zo strony agenta, Flogny. A to niebezpieczeństwo wyniknie z jego spotkania się z Misticotem. Czuwaj więc i pilnuj.. Masz z sobą broń?
— Rewolwer i nóż.
— Nóż... to dobrze, rewolwer na nic się nie przyda. Zawiele on sprawia hałasu. Użyjemy noża, jeżeli żaden inny sposobniejszy środek nam się nie nadarzy. A teraz zejdźmy... Zawarliśmy z sobą znajomość. Lecz jeszcze słowo... Twój pokój dotyka do pokoju Misticota?
— Tak.
— Czy możnaby usłyszeć w twoim numerze, co u niego mówić będą?
— Jaknajlepiej... ponieważ są tam drzwi zabite.
— Bardzo się nam to przyda, szczególniej w chwili, gdy podrostek wprowadzi agenta do swego pokoju. Jesteśmy więc przygotowani na wszelki wypadek. A teraz idźmy wypić po kieliszku absyntu.

KONIEC TOMU IV-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.