Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXXII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXII.

Verrière, wyszedłszy od siebie wściekle rozgniewany, udał się do restauracyi, gdzie jadł śniadanie, pijąc więcej niż zwykle dla oszołomienia siebie samego, poczem w stanie nadzwyczajnego wzburzenia wrócił do biura. Wiemy, iż tam nie zastał żadnej depeszy.
Całe popołudnie spędził w nieopisanem nerwowem podrażnieniu. Miał myśl pokilkakrotnie udać się pociągiem drogi żelaznej po za rogatki, dla otrzymania wiadomości; obawa jednak minięcia się w drodze z Arnoldem w miejscu go powstrzymywała.
Opanowany gorączką nie mógł w miejscu usiedzieć, a nie chcąc wydalać się z biura, chodził dużemi krokami po gabinecie, jak dziki zwierz w klatce zamknięty.
Wreszcie o w pół do szóstej, nie mogąc wytrzymać dłużej, wyjść postanowił, gdy nagle usłyszał turkot zatrzymującego się przed domem powozu.
Po raz może dwudziesty podbiegł do okna i wydał okrzyk radości. Spostrzegł wysiadającego Arnolda.
— Zdrów... i cały! Oddycham! — wyszepnął, pośpieszając drzwi otworzyć.
— Otóż jestem... — zawołał Desvignes, zawsze zimny i obojętny, ukazując się w progu.
— Jakżem szczęśliwy, że cię widzę! — odrzekł Verrière, ściskając mu rękę. — Dlaczego jednak wbrew uczynionej obietnicy, dręczyłeś mnie tak przez dzień cały? Depesza wszakże szybko nadchodzi?
— Stacya, na której wysiedliśmy, nie przyjmuje telegramów... oto moje usprawiedliwienie.
— Jest ono dostatecznem... A teraz mów mi o Emilu Vandame... Czy poległ?
— Nie.
— Zatem raniony niebezpiecznie?
— I to nie...
— Jakto... nie odbył się więc pojedynek... Mój siostrzeniec nie stanął? przysłał usprawiedliwienie.
— Nie było żadnych usprawiedliwień... Biliśmy się...
— Czy podobna... zatem chybiłeś?
— Trzymałem go bezbronnego na końcu lufy mego pistoletu, nie śpiesząc z wystrzałem.
Verrière cofnął się osłupiąły.
— Nie śpieszyłeś z wystrzałem? — powtórzył — gdy dość było jednego naciśnięcia kurka, ażeby uwolnić nas obu od osobistości podwójnie dla nas niedogodnej, jako rozkochanego w mej córce i jako spadkobiercę Edmunda Béraud.
— Sądzę, iż powiedziałem ci już o moich zamiarach w tym względzie.
— Bezwątpienia... lecz teraz zmieniły się okoliczności. Jest to czystem szaleństwem z twej strony!... Od niego pochodziło wyzwanie... Dlaczego więc go oszczędzać i żyć mu pozwalać?
— Nie obawiaj się... Jeżeli pozostawiłem mu życie, zabiłem go moralnie. W obecnej chwili Vandame już prawie nie żyje. Pozostaje mu tylko iść szukać śmierci w Tonkinie, jak dobrze powiedział jeden z mych świadków, co nas uwolni od niego bez kropli krwi przezeń nie przelanej. W tem, co mnie dotyczy, otrzymałem cel pożądany.
— Nic nie rozumiem.
— Powiedz mi... Masz ufność we mnie?
— Ufność ślepą... zupełną!
— Zatem niech ci wystarczy to, że ja za wszystko biorę na siebie odpowiedzialność. Jakże się miewa panna Aniela?
— Sądzę, że niezbyt dobrze... ponieważ dziś rano miałem z nią zajście gwałtowne.
— Które sam wywołałeś bezwątpienia... To źle!
— Mógłżem być panem siebie? Nie odbierając ciebie wiadomości, sądziłem, żeś poległ.
— I powiedziałeś swej córce, że ja biję z Vandamem?
— Tak, powiedziałem jej to... w rzeczy samej.
— A prosiłem cię, ażebyś tego nie czynił... Otóż niezręczność, której następstwa zmuszą mnie do wyznania jej rychlej mych uczuć, niźli to chciałem uczynić.
— Nic w tem złego... Przyśpiesz te rzeczy, skoro jesteś pewien, że nie przeszkadza ci teraz rywalizacya Vandama. Trzeba, ażebyś przed upływem dwóch miesięcy został mym zięciem.
— Ja, bardziej niż ty, radbym przyśpieszyć to małżeństwo, ponieważ jestem szalenie zakochany w twej córce.
— Będziesz u nas aa obiedzie?
— Ma się rozumieć... Nie dozwolę, aby dzień jeden upłynął bez złożenia mej czci u stóp panny Verrière.
— A zatem jedzmy.
Tu obaj nikczemni wspólnicy udali się na bulwar Haussmana.
Misticot wrócił do Paryża tymże samym pociągiem, którym jechali dwaj przeciwnicy wraz ze świadkami.
Mimo, iż chłopiec czuł się być złamany znużeniem, krążył około pałacu, spodziewając się, iż może ujrzy wychodzącą zeń siostrę Marye.
Zakonnica nie ukazała się wcale, natomiast spostrzegł Misticot Verrièra z Arnoldem, zajeżdżających przed bramę.
— Dziś próżnobym wyczekiwał... — rzekł sam do siebie. — Przyjdę jutro do kaplicy Sacré-Coeur.
I odszedł w stronę Montmartre.
Siostra Mary a wraz z panną Verrière znajdowały się w salonie, rozmawiając o poruczniku.
Aniela, wciąż zasmucona głęboko, z głową pochyloną na piersi, odpowiadała półsłowami kuzynce.
Zajęte rozmową, nie dosłyszały szmeru otwierających się drzwi, ani odgłosu kroków nadchodzących dwóch mężczyzn i za wejściem dopiero bankiera do salonu wraz z jego wspólnikiem obie podniosły głowy.
Spostrzegłszy Arnolda Desvignes, Aniela zbladła przestraszająco, jej oczy zaświeciły blaskiem nienawiści, twarz przybrała wyraz wstrętu i groźby. Zerwała się szybko, a biegnąc ku niemu i patrząc mu w oczy, zawołała:
— Zabiłeś go pan!
— Nie zabiłem nikogo...
— Zatem raniłeś go... niebezpiecznie raniłeś?
— I to nie... Uspokój się pani... nie masz się czego obawiać dla osoby, o której mówisz.
Panna Verrière swobodniej odetchnęła.
— Pan Vandame żyje... zdrów i cały, jak ja... — mówił dalej Desvignes — upewniam słowem honoru.
Dziewczę utkwiło badawcze spojrzenie we wzroku mówiącego, jak gdyby pragnąc przeniknąć głąb jego duszy, dla upewnienia się, czy on mówi prawdę; wzrok jednak Arnolda został nieprzeniknionym, jak i myśl jego, a jednak niepodobna było kłamstwa przypuszczać w tym razie, bezczelność taka albowiem przekroczyłaby wszelką granicę. Zresztą, w jakimby celu to czynił, gdy kłamstwo nazajutrz mogłoby zostać wykryłem? Aniela więc zwolna się uspokoiła.
Służący oznajmił, iż obiad na stole.
Panna Verrière odgadła, iż Desvignes poda jej ramię dla przejścia do jadalni. Na myśl dotknięcia tego ramienia swą dłonią, uczuła wstręt niewypowiedziany. I pochwyciwszy nagle pod rękę swoją kuzynkę, przeszła z nią naprzód.
Desvignes z bankierem zamienili spojrzenia. Wzrok bankiera mówić się zdawał:
— Trudna będzie sprawa...
Spojrzenie Arnolda jasno odpowiadało:
— Ba! nie obawiam się niczego!
Obiad trwał krótko, odbył się smutno, w milczeniu. Przymus panował między zebranymi, mrożąc słowa na ustach. Nawet i Desvignes, tak umiejący zapanować nad sobą, nie potrafił ukryć wewnętrznego niepokoju.
Po kawie Verrière wstał od stołu i wszyscy przeszli do salonu.
Desvignes zbliżył się natenczas do Anieli.
— Pani! — rzekł, pochylając głowę — za upoważnieniem jej ojca zanoszę do niej prośbę o parę chwil osobistej wyłącznie rozmowy.
Dziewczę zadrżało.
— Rozmowy wyłącznie osobistej... — powtórzyła.
— Tak, pani... Powtarzam, iż czynię to za upoważnieniem jej ojca... który nawet, dodam, zachęca mnie ku temu.
Verrière skinął głową twierdząco.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia? — pytała Aniela, usiłując pokryć zmięszanie.
— Rzeczy nader ważne... zbliska dotyczące panią...
— Tak... tak! — poparł Verrière — należy wysłuchać pana Desvignes... Chodzi tu, moje dziecię, o nasz wspólny interes.
Siostra Marya, ująwszy rękę kuzynki, uścisnęła ją zlekka, a tkliwy ów uścisk radził dziewczęciu, by uczyniło, co żądają.
— Słucham... — odrzekła panna Verrière. — Mów pan, proszę...
— Nasza rozmowa nie może mieć świadków...
— Pójdź więc pan... — odpowiedziało dziewczę.
I przeszła do małego buduaru, którego drzwi oszklone łączyły się z salonem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.