Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXVIII.

Posłyszawszy wyrazy wypowiedziane przez Loriota: O tego woźnicę, w którym poznałeś klowna z cyrku Fernando? Desvignes zatrzymał się nagle i, podszedłszy do rogu stołu najbardziej zbliżonego ku obu rozmawiającym, słuchał ich chciwie.
— O tego samego... — mówił Misticot dalej — pamiętasz, ojcze, jakem ci wspominał iż on nazywa się Wiliam Scott.
Arnold nie tracił ani jednej sylaby.
— O niego to chodzi widocznie... — wyszepnął.
— Cóż zatem mój chłopcze? — pytał stary Loriot.
— Ów człowiek zaprzeczał, utrzymując iż nie jest Will Scottem.
— Boś się pomylił. Ileż kroć razy bierzemy jednych ludzi za drugich... Łudzi nas podobieństwo.
— Dzisiaj mam pewność iż się nie myliłem.
— Kłamałby więc zatem ów człowiek?
— Był to przebrany woźnica, przysiągłbym... Jak przysiągłbym zarówno, że ów powóz był ukradzionym.
— Co ty mówisz? — zawołał stary woźnica, podskoczywszy na krześle z zaniepokojeniem; ja więc miałbym być przechowywaczem kradzionych rzeczy?... Ja Loriot, znany z uczciwości w całym Paryżu! Ja, który w dobrej wierze kupiłem i zapłaciłem za konia z powozem tyle co warte były? Nie... nie! to wszystko są twoje urojenia, na i akie nie posiadasz dowodu.
— A jeśli ja ci go, ojcze, przedstawię?
— Kończ prędko tę sprawę... siedzę jak na rozżarzonych węglach.
— Posłuchał więc... Przed kilkoma dniami wszedłem do restauracyi Pod królikiem w Montmartre.
— Znam, znam ów zakład... Nieraz tam strojnych panów i panie woziłem.
— Will Scott wraz ze swym towarzyszem niejakim Trilbym znajdował się tam wtedy. Rozmawialiśmy, poczem sprzedałem każdemu z nich po jednym medaliku, jakiemi prowadzę handel stojąc w pobliżu kościoła.
— No... i cóż dalej?
— Otóż dziś rano po ślubie, jadać tu dla ostatecznego przygotowania wszystkiego na przyjęcie gości, wsiadłem na kozioł rzeczonej karocy, obok powożącego.
— Wiem o tem... Wincenty (bo nazywa się on Wincenty) mówił mi, że, przebierając nogami, wyrzuciłeś w drodze dywanik...
— Chciałem sam powiadomić cię o tem, ojcze Loriot, ponieważ to pociągnęło za sobą ważne odkrycie... Gdy spadł dywanik, spostrzegłem punkt, błyszczący w szparze, pomiędzy deskami. Schyliłem się ażeby podnieść ów przedmiot, sądząc że to dziesięć sous zapewne.
— A to nie była moneta?
— Nie.
— Cóż więc było?
— Mały posrebrzany medalik, ten który sprzedałem wtedy Will Scottowi w restauracji.
— Zkąd możesz wiedzieć, że to ten był właśnie? Wszystkie są one jednakie.
— A! otóż właśnie... ten się wyróżniał od innych... Miał pewną wadę... maleńką na środku dziureczkę, pochodzącą, być może, z niedokładnego zlutowania. Will Scott to zauważył, gdym mu sprzedawał medalik. Chciałem mu go na inny wymienić... Odmówił... Oto jest... przypatrz mu się, ojcze...
Tu Misticot, sięgnąwszy do kieszeni, wydobył medalik, podając go Loriotowi.
— To prawda... jest przedziurawiony... — rzekł tenże. — Być może, masz słuszność.
— Napewno... niezaprzeczenie! Trzebaby być głupcem, aby przypuścić, iż dwa medaliki miały jedną skazę w temże samem miejscu. Człowiek więc, który go zgubił, powożąc ową karocą, był Will Scott, jakiemu ten medalik sprzedałem. Wytłumacz mi więc teraz, ojcze Loriot, dlaczego ów anglik nie chciał wtedy być przezemnie poznanym? Musiał mieć, nieprawdaż... ważne ku temu powody? Dlaczego na razie, gdym mu powiedział, że go poznaje, tak zmieszał się nagle? Dlaczego wreszcie uciekł od nas tak prędko?
— Wszystko to daje wiele do myślenia... papo Loriot. Kryje się tu jakaś nieczysta sprawa... głowębym na to położył! Zkąd ten człowiek dostał konia z powozem, które ci sprzedał?
— Do pioruna! — zawołał z gniewem woźnica; — wszak mówił, że jego pan, wyjeżdżając z Paryża, sprzedać mu to kazał?
— Kłamał, jak łotr ostatni!... ponieważ na kilka dni przed tem widziałem go występującym jako klowna w cyrku Fernando. Och! ojcze Loriot, kto wie, czy ów powóz nie służył do spełnienia jakiej strasznej zbrodni?...
Desyignes, usłyszawszy te słowa, uczuł, że zimny pot spływa mu kroplami po czole.
— Do spełnienia zbrodni... — powtórzył Loriot, drapiąc się w głowę. — Kto wie, mój chłopcze... Nie po raz pierwszy się to wydarza... I mnie zarówno przed trzydziestu laty ukradziono mój fiakr na stacyi przy ulicy d’Assas, podczas gdym wszedł do sklepu z kolegami na kieliszek wina, a którego użyto do porwania młodej dziewczyny, jaką chciano zamordować. Dziewczyna ta została później żoną mego siostrzeńca, Edwarda Loriot, dzisiejszego doktora w szpitalu Charenton. Och! długa to i ciekawa historya.
— Widzisz więc... — rzekł Misticot.
— To wszystko być może, nie przeczę...
— Czy wiesz, ojcze, nazwisko, jakie ci podał Will Scott po przybiciu targu z tobą?
— Nic nie wiem... Pamiętasz przecie, że nie chciał napisać pokwitowania.
— Szkoda! zaprowadziłoby to nas może na ślady...
— Lecz o nazwisku jego można się dowiedzieć — zawołał Loriot.
— Gdzie?
— U Bonarda.
— Któż to jest ów Bonard?
— Właściciel składu win, u którego traktowaliśmy cały ten interes kupna powozu i konia. Przed jego kontuarem spotkałem tego woźnicę prawdziwego, czy przebranego... licho wie! Od tego kupca wynajmował on remizę i stajnię.
— Gdzie mieszka ten Bonard?
— Przy ulicy de Montreuil, na rogu alei Filipa-Augusta.
— Jest to rzecz ważna... — odrzekł Misticot w zamyśleniu.
— Cóż ty zamierzasz uczynić? — pytał Loriot.
— Najprzód chcę się upewnić, żem się nie pomylił.
— A później?
— Później... sam jeszcze nie wiem... Zależeć to będzie od okoliczności. Lubię rzecz prowadzić na pewnych podstawach. Nie znoszę, by ze mnie żartowano... Jeżeli ów tak zwany Wiliam Scott ukrył się... no! będę się go starał zdemaskować.
Na tem stanęła rozmowa, gdy dwaj grający w bilard w sąsiednim pokoju we drzwiach się ukazali.
— Słuchaj, Misticot, — rzekł jeden z nich — i ty ojcze Loriot, pójdźcież do nas, napijemy się i przekąsimy, oczekując na powrót godowników.
— Idźmy! — rzekł chłopiec.
I wraz ze starym woźnicą wszedł do sali bilardowej, pozostawiwszy Arnolda Desvignes stojącego nieruchomie, bladego, z zatrwożonem spojrzeniem.
— Grozi mi poważne niebezpieczeństwo... — wyszepnął. — Dyabelski jakiś zbieg okoliczności rzucił na moją drogę tę małą nędzną istotę. Potrójna fatalność zrządziła, że poznał Will Scotta, spotkał go u tego starego woźnicy, i że znalazł medalik mogący stanowić tak ważny dowód potępienia. Tak... może on jawnie wykazać udział eks-klowna w tej sprawie, oraz użytek sprzedanego przezeń powozu.
Tu przerwał mniemany lokaj, przesunąwszy ręką po wilgotnem czole.
— No... no! — zawołał po chwili — spokoju... spokoju! Nie przesadzajmy złego. Ani jedna kropla krwi nie została przelaną w owym powozie, gdzież jest więc dowód popełnionej zbrodni? Will Scott ze swojej strony milczeć będzie... Ma on w tem swój własny interes. Dlaczego jednak nie powiadomił mnie o tem co zaszło? Zgubił medalik, lecz Trilby ma drugi, mógł zatem go użyć! Trzeba mi się jak najprędzej z nimi porozumieć... Radbym w jednej chwili ztąd wybiedz... lecz niepodobna... byłaby to nieroztropność z mej strony. Do jutra czekał potrzeba.
Rozmyślania łotra przerwało wejście właściciela restauracyi, wydającego polecenia.
Desvignes siłą woli przybrał pozorną spokojność.
Przejdźmy do weselnego orszaku, jaki się rozmieścił wesoło po nad jeziorem Dumesnile.
Najmłodsi biegali, ścigając się między drzewami. Starsi siedzieli przy stolikach i rozmawiali, popijając wino. Inni przechadzali się parami po aleach i między rozwijającemi się kępami drzew.
Do liczby tych należała nowozaślubiona, Wiktoryna, i jej kuzyn, Paweł Béraud, urzędnik Lyońskiego biura kredytowego.
Nieco dalej przechadzała się Aniela z porucznikiem Vandame. Tak jedna, jak druga para, rozmawiała z ożywieniem.
Zbytecznem byłoby powtarzać, o czem rozmawiała córka bankiera z oficerem artyleryi.
Rzecz jasna, iż prowadzili dalej rozmowy zaczętą w Salonie rodzinnym. Szczegóły jej już znamy, przyłączmy się więc do Pawła Béraud i Wiktoryny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.