Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XI.

Arnold, spostrzegłszy wyż opisaną osobistość, przywołał ją ku sobie skinieniem ręki.
Scott krzyknął zdumiony i poskoczył ku niemu.
— Ty w Paryżu?... ty tu?.. my dear? — zawołał w francuzkim języku, podając rękę wzywającemu go ku sobie.
— Siadaj... — rzekł Desvignes.
— Jakież okoliczności sprowadzają cię tutaj, po tak długim czasie? — zapytał Will Scott, siadając ciężko na ławce. Miałżebyś na widoku jaką nową sprawę?
— Być może... — odparł z cicha były sekretarz z Kalkuty.
Anglik rzucił w około siebie nieufnem spojrzeniem.
— Chcesz więc pomówić ze mną? — zapytał.
— Tak.
— W ważnej sprawie.
— W nader ważnej.
— Wyjdźmy ztąd zatem. Zapłać za rostbeef i umykajmy z tej pułapki.
Arnold zadrżał.
— Z pułapki? — powtórzył.
— Tak... Od trzech lat jak tu nie byłeś, wiele się zmieniło. Policya zwróciła uwagę na stary nasz Londyn, schodzi tu ona od czasu do czasu... Niczemby było to jeszcze, mając się na baczności i z przezornością działając, ale co gorsza, utrzymuje tu ona bezprzestannie agentów, z bystrym słuchem i otwartemi szeroko oczyma. Zbierają się tu albo wiem wyrzutki Londynu, przebrani za stangretów i groomów, kłopot wszystkim nam czyniąc.
— Prawdziwa to filia ze Scotland — Yard... Sam nawet właściciel udziela cichaczem powiadomień policyi, pragnąc ażeby jego zakład tolerowano. Otóż, nie jest się już pewnym jak niegdyś, pod czerwonym numerem. Przed pięcioma dniami, zabrano ztąd pięciu dzielnych chłopaków, przybyłych z Londynu w niewinnym celu przeszukiwania kieszeni Paryżan... Odesłano ich do Anglii.
Arnold się podniósł.
— Skoro tak — rzekł do towarzysza, podając mu pieniądze — idź, zapłać za mnie, niechcę zbliżać się do bufetu. Źle, że chłopiec widział mą postać.
To mówiąc wyszedł z tawerny.
Anglik, po zapłaceniu należności, połączył się na ulicy z byłym sekretarzem bankiera.
— Możemy teraz rozmawiać, aby nie zbyt głośno — rzekł, biorąc go pod rękę poufale... — Nikt nas tu nie śledzi.
— Cóżeś robił przez te trzy lata?
— Nie zebrałem majątku, to pewna — odparł Scott... — Stało się wysoko i nizko... stosownie do okoliczności... Nieszczęściem jestem zbyt znanym, a ztąd i dozorowanym; musiałem trzymać ręce we własnych kieszeniach, zamiast niemi operować w cudzych. Wypadły ztąd nader niekorzystne rezultaty. Po za sprawami jakie nam przybywają z Londynu ze szczegółowemi objaśnieniami, nic tu do roboty nie było. Zaledwie wyżyć w tej nędzy zdołałem. Rzemiosło nasze upada widocznie... tak! całkiem upada! zupełna stagnacya...
— Dlaczego?
— Za wiele konkurencyi, jak wszędzie... wszyscy do tego się garną... Znam szesnastoletnich wyrostków paryzkich, którzy by mogli udzielać lekcye naszym pick-pockets z City. Cóż z tego... policya bezustannie cięży ci tutaj na karku... Nic nie ma do roboty na tym przeklętym bruku Paryża! Umarłbym z głodu, gdybym się był nie postarał o posadę dla siebie.
— Ty... o posadę?! — zawołał Arnold z uśmiechem. — A to doskonale...
— Tak o posadę.
— Jakaż to posada?
— Jestem jedną z najużyteczniejszych osobistości w Cyrku Fernando, pół klownem, pół figurantem a nawet niekiedy artystą.
— Dziwna ci też myśl przyszła...
— Nie było w czem wybierać... Miano mnie wydalić z Paryża jako cudzoziemca, gdybym nie udowodnił w najrychlejszym czasie, z czego się utrzymuję i żyję. Prócz tego pozostać tu chciałem. Liczę wciąż na jakąś korzyść niespodziewaną, która nie przyszła dotąd wprawdzie... lecz nadejść może. A może ty mi ją przynosisz? — dodał po chwili.
— Trilby czy żyje? — zapytał Arnold w miejsce odpowiedzi.
— Żyje... a raczej wegetuje w biedzie wraz zemną.
— Widujesz się z nim często?
— Codziennie... pracujemy razem w Cyrku Fernando... Trilby poszedł mym śladem... zastępuje klownów, przynosi obręcze zaklejone bibułką... przedstawia z dobrem powodzeniem niedźwiedzie i małpy w pantominach.
— Tak więc ty, w którym podziwiałem zmysł bystry, spostrzegawczy — rzekł Desvignes — żywą i płodną wyobraźnię, zakończyłeś wraz z nim swoją karjerę w tak nędznem rzemiośle. Ależ wy obaj z głodu tam zamrzecie!
— Mogłoby to już nastąpić, gdyby nas nie podtrzymywała nadzieja. Wierząc w lepszą przyszłość... oczekujemy.
— Lecz na co?
— Na ową jasną godzinę... na zysk, o jakim przed chwilą mówiłem. Przynosiszże go nam? pytam powtórnie?
— Od was to zależy.
— A więc jak gdybyśmy już mieli pieniądze w kieszeni... Cóż robić trzeba
— Być mi posłusznym, bez wahania.
Ileż dajesz zarobku?
— Dziesięć tysięcy franków.
— Dla nas dwóch?
— Nie; dla każdego z osobna po dziesięć.
Oblicze anglika radością zapromieniało.
— Dziesięć tysięcy dla Trilbe’go i dziesięć tysięcy dla mnie!.. Ach! otóż szansa przyszła nareszcie! No! możesz rozkazywać nam, mistrzu, bez obawy, każde twe polecenie najdokładniej spełnionem zostanie.
— Gdzie mieszkasz?
— Przy ulicy Lepie, nr. 19, na Montmartre.
— Sam?
— Nie, z Trilby’m.
— Jutro zatem w południe do was przybędę.
— Nie czyń tego! — zawołał z trwogą Will Scot.
— Dlaczego?
— Odźwierna w naszym domu niezmiernie jest ciekawą i gadatliwą... Przyglądałaby się tobie... Masz minę dżentlemena... Twe odwiedziny zwróciłyby jej uwagę. Nie przyjmujemy nikogo, prócz kilku kolegów z cyrku i paru chłopców, nie grzeszących wytwornością ubrania. Ty masz zupełnie inną powierzchowność. Rozgadałaby o tem w całym okręgu. Bądźmy ostrożni, ponieważ, jak widzę chodzi tu o grubą sprawę. Nie pozostawiajmy za sobą żadnego śladu, któryby nas mógł zdradzić.
— Gdzież więc się z tobą zobaczę?
W mej wiosce...
Były sekretarz Mortimera rozśmiał się głośno.
— W twej wiosce? — powtórzył.
— Tak... w mojej... w twojej... we wsi całego świata. Jest to zakład do którego można się zbierać na pogawędkę bez obawy podsłuchiwania.
— Gdzież leży ta wioska?
— Po za okopem Montmartre, na rogu ulicy des Saules, w pobliżu starego cmentarza i kościoła Sacré-Coeur, którego przebudowywanie właśnie rozpoczęto.
— Dobrze... przyjdę tam...
— O której godzinie?
— W południe.
— Zgoda! zjemy razem śniadanie, już od tak dawna nie siedzieliśmy razem przy stole i nie trącili się kieliszkami.
— Każę podać śniadanie — rzekł Arnold — lecz w takim razie zamiast w południe, przybędę o jedenastej.
— Na jedenastą więc zamówię śniadanie... punkt na jedenastą — Scott odpowiedział.
— Nie opóźnię się... przybędę.
— Poznasz zakład Królika A. Gili...
— Królika Gili?.. — powtórzył Desvignes zdziwiony.
— Tak... tak... zobaczysz... Wychylimy kieliszki w sali, gdzie co tydzień ma miejsce Obiad morderców.
Były sekretarz Mortimera zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Dlaczego do naszej rozmowy — zapytał — mięszasz ten wyraz morderców?
— Opowiem ci to tam na miejscu — odparł, śmiejąc się anglik; poczem, zmieniając przedmiot rozmowy: — Tak, więc nie mieszkasz już na Regent-street — dodał — i nie pracujesz w domu bankierskim Mortimera?
— Porzuciłem bank... — odrzekł Desvignes.
— Na zawsze?
— Tak.
— Ażeby próbować zdobyć majątek?
— Odgadłeś.
— Jestże dobrą i pewną ta sprawa?
— Gdyby złą była, nie ryzykowałbym... rzecz jasna. Co do was obu, Trilb’ego i ciebie — mówił Arnold dalej — żadna wam strata nie zagraża, ponieważ w każdym razie dostaniecie odemnie swoje dwadzieścia tysięcy franków.
Twarz Scotta, powtórnie zajaśniała.
— A kiedy wypłata? — zapytał.
— Dziesięć tysięcy franków w chwili, gdy was zapotrzebuję, przed rozpoczęciem działania. A drugie dziesięć, w godzinę po ukończeniu sprawy.
— A zadatek prócz tego?
— Ma się rozumieć...
— Ile?
— Tysiąc franków, nie liczących się do przyobiecanej przezemnie sumy.
Tu Arnold podał towarzyszowi bilet bankowy, wydobyty z pugilaresu.
— Nie próżno oczekiwałem na moją dobrą gwiazdę... — rzekł anglik, chowając banknot do kieszeni. — Ożywiasz nas... Jesteś naszą opatrznością... Za tobą pójdziemy na śmierć i życie! Trilby i ja nie zapomnimy nigdy, że w Londynie dostarczyłeś nam sposobów do uniknięcia stryczka.
— Ryzykując sam siebie za was na szubienicę...
Tak rozmawiając, minęli przedmieście św. Honoryusza, przeszli ulicę Castiglione i zbliżyli się do Halles, napełnionych ruchem i wrzawą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.