Przejdź do zawartości

Walka (Przerwa-Tetmajer, 1918)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Walka
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Maski. Literatura, sztuka i satyra (Z. 15, 1918) s. 284–286;
Wydawca Zrzeszenie Literatów Polskich
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zeszyt
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER.
WALKA.
POWIEŚĆ

C
Chwilami cała ucieczka wydawała jej się czemś niepodobnem do uwierzenia. Rzuciła się przed siebie istotnie bez pamięci. Powzięty wewnątrz plan zaczął płonąć jej w głowie, palić się, odurzył ją. Jej wola rozgorzała pośpiechem. Wybrała stronę, o której wiedziała, że jest na daleką przestrzeń pustą. Obawiała się natrafić na mieszkania ludzkie, zwłaszcza z końmi, ale pierwszymi ludźmi byli przewoźnicy promu, którzy nocowali w spokojnej zatoce. Nadjechała po miękkiej murawie cicho z rewolwerem gotowym, ale ci ludzie, zbudzeni nagle, przelękli się tylko, wzięli ją bowiem wraz z końmi za widmo. I teraz, sterując długiemi wiosłami, jeden z tyłu promu, drugi na przedzie, rzucali do siebie od czasu do czasu pomruk, w którym było przypuszczenie, że może fakir wszystkomogący ich omamił. Dopiero gdy konie poczęły jeść siano, a ona chleb z serem i czekoladą, uspokoili się co do tego.
Dokąd płynęła? W głąb rzeki. To była jedyna odpowiedź. Żyła dotąd w głąb życia, które stało, jak nieruchoma woda, jeziora — — nagle puściła się z prądem. Co nastąpi: nie mogła sobie wyobrazić. Wydarła się z obcęgów w zaciętości i porywie.
Niemniej, gdy prom spływał z falami, przejmowały ją dreszcze, dreszcze niepokoju i lęku, które napadały na nią mimo oporu i odporu. Lecz klamka była zamknięta — szeroka rzeka piosła ją. Mijała brzegi bujne i kwieciste z oddali, lub orosłe lasami biegnącemi wzdłuż brzegów i schodzącemi aż do wody. Mijała wysepki małe, zielone, lub kamieniste, z których przypatrywały się jej ptaki na wysokich nogach, lub zrywały się chmarami do lotu. Co czuła, to to, że jest opiekunką koni i że te konie jej ufają. To hartowało w niej energię. Wywiodła je, nie mogła im dać przepaść. Czasem wydawało jej się, że spoglądają ku niej jak dzieci.
Przyglądała się dwom Hindusom, którzy kierowali promem i którym obiecała zapłatę za opuszczenie stanowiska i puszczenie się z nią wzdłuż rzeki. Byli to ludzie młodzi, widocznie bardzo biedni, o sympatycznym wyrazie twarzy. Gdy na szeroko, na kształt jeziora rozlanej wodzie, siedli, aby się posilić, dała im po parę tabliczek czekolady, co ich ujęło i obie strony ośmieliło. Powiedziała im, że jest konnojeźdźczynią z wielkiego cyrku, że się popisywała prywatnie u maharadży i bogatych właścicieli ziemskich, a nawet wymieniła zamek Frangipani, o którym słyszeli; opowiedziała, że chcąc uniknąć kosztów i trudów kolei, a zwłaszcza znużenia transportem dla koni, postanowiła jechać, o ile się da, wolnem powietrzem. Oni się dziwili, że jedzie sama i bez rzeczy, a nawet obroku; opowiedziała, że jej służba okradła ją i opuściła w drodze. Oburzyli się. Ale to nie byli Hindusi? Nie, niebyli.
Pozwoliła im zbliżyć się do koni i poklepać je po łopatkach, oświadczywszy, że droższe jest jej życie i dobro jej koni, niż jej własne. Opowiedziała, że się nazywają Alfa, Beta, Gama, Delta. Zaczęli się śmiać, bo jednego ojciec, a drugiego brat nazywali się Gama. Jeden się spytał, czy to dlatego, drugi go mocno skarcił, że jest taki głupi. Dodała, że gdyby kto chciał krzywdę zrobić któremu z koni, toby zginął z jej ręki, a gdyby powiedział brzydkie słowo, toby dostał rajtpajczem. Pochylili głowy w milczącem posłuszeństwie. Przyszło jej do głowy, że możnaby w danym razie tych ludzi młodych, zdaje się bardzo uczciwych, silnych i zręcznych, wziąć do służby. Na propozycyę przystali z radością, ślubując na wyprzódki wierność i posłuszeństwo. Woleli to, niż wracać, starać się o nowy prom, przewozić ludzi za lichą opłatą i tłómaczyć się w gminie, że ich woda podczas snu zniosła. Obaj byli muzułmanami: jeden nazywał się Ali, drugi Jussuf.
Tymczasem na brzegach poczęły się ukazywać wioski. Niedługo prawdopodobnie żegluga promem stanie się niemożliwą. Trzeba było wylądować i „rozpocząć awanturę“. Postanowiła, że będzie uchodzić za okradzioną konnojeźdźczynię z cyrku z dwoma przynajętymi ludźmi, postara się dostać do portu morskiego i ucieknie do Europy.
To było jednem z jej panieńskich marzeń. Była przecież Europejką z pochodzenia. Czytane ukradkiem przed ojcem, a zdobywane u angielskich guwernantek powieści ukazywały jej ten świat jako ziemię romansu, pełni życia, niekrępowania się w użyciu. Chciała dostać się tam i rzucić się w wir cywilizowanych wielkich miast europejskich, na wielkie salony, w wielki świat złota i klejnotów, któremi pulsowało gorące życie, podczas gdy to bogactwo, które dotąd widziała, martwe było i zimne. Wpaść tam powinna była jak meteor. Rysował jej się plan prosty: przybierze jakiekolwiek nazwisko i ze swemi czterema końmi i dwoma Hindusami wstąpi do pierwszego spotkanego cyrku, gdyż to był najłatwiejszy sposób ukrycia się i „naturalnego wyglądu“, dobije się do morza i jako zagadkowa, tajemnicza amazonka cyrkowa pojawi się w Londynie, Paryżu, czy Petersburgu. Hrabianka Sodawasserburg, albo córka paszy, Fatima „la Bella“, jak babka, w ciemnogranatowej amazonce z lamparcią skórą przez ramię i szmaragdową bransoletą. Co za zjawisko! Co za rozgwar naokoło, podziw, zajęcie się — — co za powodzenie… Co by to było? Takich koni i takiej amazonki nie widział świat… Żadne pismo sportowe, a miała wszystkie, nie wspominało o podobnej.
Tymczasem zabieliły się kamienice małego miasta, ukazały, się łodzie i statki. Rozkazała skierować do brzegu i przybić przed miastem dosyć daleko, aby prom mógł zostać niezauważony. Mocny dreszcz niepokoju wstrząsnął nią całą. Dotąd był na pół sen, teraz zaczynała się rzeczywistość. Rzuciła wyzywająco głową i ruszyła z promu z końmi. Szła, prowadząc za uzdy Alfę i Betę, podczas gdy Hindusi prowadzili dalsze dwa konie, dotknąwszy na pożegnanie dłonią promu i wioseł. Postanowiła udać się do hotelu ze stajnią i przedewszystkiem dać koniom, czego potrzebowały.
Jej pochód zwrócił uwagę. Cyrk! Cyrk! — poczęto wołać głośno. Poczęto także przypatrywać się jej czelnie, taksować z trotuarów nie tylko jej konie, ale i ją samą. Kamienie brukowe piekły ją pod piętami. Zcięła wargi i patrzała przed siebie. To prawo ludzi do niej było czemś wstrętnem, ubliżającem i bezczelnem. Byłaby śmignęła batem, który trzymała w ręce. Tłum, na który dotąd spoglądała niepatrząc z powozów, automobilów, czy wagonów kolejowych. Gniew ją brał, a z drugiej strony ogarniało nieznane jej dotąd uczucie bezsilności i bezwładzy. Policzki poczęły ją piec i usta poczęły mimo wysiłków drgać nerwowo. „Ulica“ towarzyszyła jej pełna gwaru i ruchu. Zabrakło jej głosu, aby zapytać o hotel. Wtem zbliżył się ku niej młodzieniec średniego wzrostu, z zakrzywionym nosem i małemi, czarnemi krótkiemi faworytkami, w wielkiej panamie, i zapytał z grzecznym ukłonem złą angielszczyzną i osobliwym akcentem:
— Pani potrzebuje hotel?
— Tak — wysiliła. — Czy jest ze stajnią?
— Dlaczego niema być? — odpowiedział młodzieniec w panamie, puszczając się obok konia.
— Stajnia czysta?
— Dlaczego niema być czysta? Jest czysta.
— Na cztery konie?
Młodzieniec machnął lekceważąco laseczką, którą trzymał w ręce.
— Hi! I na pięć!
— Jakże się hotel nazywa?
— „Astoria“. Pani może spytać tego pana — wskazał ręką na policyanta. — On nie gryzie?
— Nie.
Ujął delikatnie Betę za uzdę i pomógł prowadzić, krzycząc od czasu do czasu energicznie: Z drogi!… Kosztuje dziesięć tysięcy!… Z kim mam przyjemność? — zapytał po chwili.
Wzburzyła się w niej krew; już wyraz ostry, jak koniec bata, błysnął jej na wargach, ale niebyła już zapytaną czelnie milionerką; odpowiedziała więc:
— Chcę się zaangażować do cyrku.
— Ma pani impresaryo?
— Nie.
Młody człowiek w panamie pomyślał chwilę i oświadczył:
— W Hajderabad jest wielki cyrk. On niedługo wyjeżdża do Karatschi. Ja mogę ułatwić.
— A któż pan jesteś? Ajent?
— Ja mogę być i ajent. Trzeba nadać telegram z zapłaconą odpowiedzią. Właściciel cyrku nazywa się Godfred Scott. On odpowie zaraz. Proszę na prawo, jest hotel. Ja zatelegrafuję.
Wyjął portfel i z ukłonem wręczył jej bilet z napisem: Leopold Birnbaum
agent amerykański.
W dwie godziny później podano jej do łóżka depeszę na nazwisko „Leopolda Birnbauma, amerykańskiego impresarya“, wzywającą ją do przyjazdu na próbę do cyrku.
Parsknęła śmiechem i wtuliła twarz w poduszkę.
…Czysty kinematograf, którego jest bohaterką….

RYS. J. MIERZEJEWSKI.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.