Przejdź do zawartości

Wacek i jego pies/Rozdział pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział pierwszy


Młody wilczek zaczaił się za pniem omszałej sosny. Złamała ją niegdyś burza.
Wilczek przycisnął się do ziemi.
Nadstawiał uszu i poruszał chrapami.
Skądś, z daleka jeszcze dobiegał go głuchy skowyt. Wilczek posłyszał w tym skowycie wołanie:
— War... War... War...
Tak wołała na niego matka-wilczyca, bracia, siostry i ojciec stary, zawsze czymś zatroskany basior.
Ale teraz Warem był tylko dla matki.
Ojciec z rodzeństwem Wara przed miesiącem wyszli z legowiska na bagnie i nie powrócili.
Była wtedy jasna noc księżycowa.
War porywał się iść z ojcem.
Matka jednak zatrzymała go.
Zapewne uważała, iż był mały jeszcze i słaby. Pozostał więc na bagnisku i nadsłuchiwał. Wilcza zgraja szła bez szmeru.
Przekradała się ostrożnie przez haszcze wiklin i ścianę suchych trzcin.
Wilki sunęły, jak gdyby nie dotykając ziemi.
Raz czy dwa tylko War uchwycił lekki trzask suchej gałązki. I więcej — nie.
Stary basior-ojciec prowadził rodzinkę po zdobycz.
Od rana już zwęszył padlinę.
Wiatr zanosił ku bagnu powiew z wąwozu.
Z tego co dobiegał aż do skraju puszczy.
Powiew ten miał pełno różnych zapachów.
Jeden z nich przekonał basiora, że w wąwozie leży zdechły koń.
Długo słuchał zasmucony wilczek i nagle drgnął.
Ze skraju bajorzyska umknął czym prędzej w największy gąszcz sitowia.
Przycisnął się do matki z przestrachu.
Spojrzał na nią i jeszcze bardziej się przeraził.
Stała nieruchoma, wyprostowana, mrużyła żółte, świecące się ślepie i ukazywała długie, lekko zakrzywione kły.
Słuchała długo.
Raz jeszcze dobiegły odgłosy, które przeraziły Wara.
Były jak krótkie uderzenia pioruna.
Chociaż nie miały tej siły, lecz przerażały bardziej niż piorun.
Stara wilczyca wiedziała, że były to strzały.
Ludzie usiłowali zabić tych, których umiłowało jej wilcze serce.
Czekała trwożnie do północy powrotu basiora i młodych.
Kiedy zrozumiała, że już nigdy nie powrócą, podniosła łeb, wyprężyła szyję i wyć poczęła.
Mrużąc ślepie, które niby czerwone iskry zapalały się i gasły w mroku, wyła długo.
Wyrażała tym swój ból, łzy i rozpacz.
Od tej nocy matka wołała na niego — War!
I teraz czający się za sosną wilczek w skowycie wilczym posłyszał chrapliwe wołanie:
— War.. War... War...
Nie wiedział na razie co ma robić.
Pędzić do matki, czy być na ostrożności?
W tej właśnie chwili dobiegł go z lasu powiew wiatru.
Zaszumiały i rozkiwały się świerki.
Poruszyły i zgrzytnęły suche badyle i gałązki krzaków.
War pochwycił natychmiast zapach zwierza.
Nigdy go nie widział. Za to jadł jego mięso. Niedawno przyniósł spory jego ochłap stary basior z łowów. Dobre było! Może najlepsze z tego, co kiedykolwiek jadł.
Teraz zwierz, mający takie dobre mięso, zbliżał się szybko w jego stronę.
War domyślił się, że matka goni zwierzę i woła do pomocy sobie syna.
Wilczek wytknął głowę ponad leżącą kłodę i patrzał.
Wkrótce ujrzał piękne zwierzę. Miało ciemno brunatne futro na grzbiecie, białe — na brzuchu i nogach. Szerokie, łopaciaste rogi kołysały się nad potężnym łbem. Z pyska spadały płaty biafej piany. Spod ostrych racic wylatywały grudki śniegu i mchu.
War nie wiedział, że był to łoś — potężny mieszkaniec puszczy. Odważał się on walczyć nawet z niedźwiedziem.
Pędził wprost na kryjówkę Wara.
Wilczek podczołgał się do końca kłody i sprężył się do skoku.
Mały, zuchwały drapieżnik postanowił napaść na łosia.
Na długie namyślanie się nie miał czasu.
Widział już przed sobą, rozdęte chrapy i duże, gorejące oczy łosia. Słyszał coraz bliższy już skowyt wilczycy i tupot wielu kopyt.
W głowie Wara mignęła myśl, że matka wytropiła i goni całe stado łosi.
War skoczył naprzód. Wpatrywał się w grubą szyję zwierza. Schwycić łosia za gardło, zdusić i zatrzymać aż nadąży wilczyca!
Kiedy był już w skoku, coś uderzyło go w kilku naraz miejscach, a porwany rogami, wyleciał wysoko w powietrze. War zaskowyczał cienko i żałośnie.
Szarpnął się i... obudził. Był zdumiony.
Nie ujrzał nic z tego, co widział przed chwilą.
Nie było puszczy i ośnieżonej, mchem okrytej kłody, ani łosia, ani skowytu i poszczekiwań matki — wilczycy, ani jego samego — młodego wilczka — Wara.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.