Strona:Wacek i jego pies.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I więcej — nie.
Stary basior-ojciec prowadził rodzinkę po zdobycz.
Od rana już zwęszył padlinę.
Wiatr zanosił ku bagnu powiew z wąwozu.
Z tego co dobiegał aż do skraju puszczy.
Powiew ten miał pełno różnych zapachów.
Jeden z nich przekonał basiora, że w wąwozie leży zdechły koń.
Długo słuchał zasmucony wilczek i nagle drgnął.
Ze skraju bajorzyska umknął czym prędzej w największy gąszcz sitowia.
Przycisnął się do matki z przestrachu.
Spojrzał na nią i jeszcze bardziej się przeraził.
Stała nieruchoma, wyprostowana, mrużyła żółte, świecące się ślepie i ukazywała długie, lekko zakrzywione kły.
Słuchała długo.
Raz jeszcze dobiegły odgłosy, które przeraziły Wara.
Były jak krótkie uderzenia pioruna.
Chociaż nie miały tej siły, lecz przerażały bardziej niż piorun.
Stara wilczyca wiedziała, że były to strzały.
Ludzie usiłowali zabić tych, których umiłowało jej wilcze serce.
Czekała trwożnie do północy powrotu basiora i młodych.
Kiedy zrozumiała, że już nigdy nie powrócą, podniosła łeb, wyprężyła szyję i wyć poczęła.
Mrużąc ślepie, które niby czerwone iskry zapalały się i gasły w mroku, wyła długo.
Wyrażała tym swój ból, łzy i rozpacz.