Wacek i jego pies/Rozdział czterdziesty drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział czterdziesty drugi
SAMOTNOŚĆ


Minęły święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok.
Wacek, jak samotny borsuk w norze, siedział w gajówce.
Po odjeździe Strunowskiego odwiedził leśniczego, żeby mu donieść o zmianach zaszłych w puszczy, lecz ledwie usta otworzył, inżynier przerwał mu pośpiesznie i zamknąwszy szczelniej drzwi — powiedział zniżonym głosem:
— Wiem o wszystkim! O tym, co się stało w rewirze, nie mów nikomu ani słowa! Udawaj, że o niczym nie wiesz! Gdyby pytano ciebie o gajowego, mów, że zachorował i pojechał do miasteczka, ażeby poradzić się lekarza... Tymczasem siedź sobie w gajówce spokojnie. Każę wydać ci mąkę, kaszę, tłuszczu i cukru, to będziesz miał co jeść... Roboty żadnej nie masz, bo o twoim rewirze zapomniano od czasu, jak gdzieś się zaprzepaścił Szumacher z tymi nicponiami Flemmingami.
Wacek pomyślał, że inżynier wie zapewne, jaki los spotkał szpiegów, więc zapytał tylko:
— Jak długo mam pozostawać w gajówce?
Leśniczy surowym głosem odpowiedział natychmiast:
— Sam powinieneś wiedzieć o tym najlepiej!
I znowu w głowie chłopca błysnęła myśl, że leśniczy wie o wszystkim, nawet o ostatnim rozkazie „dowódcy“. Zapewne sam należał do organizacji, lecz przechowywał to w tajemnicy.
— Może jeszcze czego potrzebujesz? — spytał inżynier.
— Tak jest! Chciałbym kupić trochę podręczników szkolnych, bo stare wszystkie już przerobiłem — odparł Wacek.
— Dobrze! Załatwię ci to. Daj mi spis książek. Ach, już go sporządziłeś? Doskonale!.. Na pojutrze przygotuję ci paczkę. Ale słuchaj! Może potrzebna ci jest pomoc w nauce?
— Często przydałaby się — zgodził się chłopak — lecz w gajówce jestem sam.
— Możesz przyjeżdżać do mnie dwa razy w tygodniu, to popracuję z tobą lub poproszę kogoś o pomoc dla ciebie — obiecał leśniczy.
Wacek ze wzruszeniem dziękował mu i z wesołym nastrojem powracał do domu, popędzając raźnie prychającego Siwka.
Na spotkanie im wybiegł Mikuś i witał, z radosnym szczekaniem skacząc do pyska koniowi.
W drobnym gospodarstwie gajówki wszystko było zrobione, więc chłopak nie miał prawie żadnej pracy.
Zawczasu przygotował sobie dwa sągi drzewa na opał, nałupał drzazg na podpałkę; w puszczy stały trzy stogi siana dla zwierząt, które nie powróciły do rewiru; w stodole leżał zapas paszy dla Siwka i Łaciatej, a na strychu złożone jeszcze przez pana Piotra marchew i buraki pastewne, dla dokarmiania zwierzyny.
Cała więc praca Wacka polegała na zamiataniu izby, karmieniu konia i krowy, przyrządzaniu sobie posiłku i praniu bielizny.
Toteż miał dużo czasu na naukę i rzeczywiście uczył się całymi dniami.
Trochę czasu musiał poświęcić na polowanie, ażeby zdobyć dla siebie i Mikusia trochę mięsa.
Wacek wiedział, że nie wolno jest łapać zajęcy na wnyki i kuropatwy — na pętle i inne sidła.
Strunowski jednak, a potem i leśniczy napomknęli mu, że Niemcy wcześniej czy później wytępią całą zwierzynę, jak to zwykle czynią, więc gajowi mogą chwytać zwierzynę na własny użytek, tym bardziej, że władze niemieckie odebrały im broń.
Wacek więc nie potrzebował się krępować.
Obrawszy niedużą polanę w pobliżu gajówki, złożył tam sporą kupę marchwi i rozsypał kilka garści grochu.
Po kilku dniach przekonał się, że po nocach przychodzą tam na żer zające, w dzień zaś w trawie szperają kuropatwy.
Wtedy Wacek zastawił swoje sidła.
Od tego czasu dla niego i dla Mikusia nie brakowało mięsa.
Nieraz nawet mógł sprzedać zwierzynę w miasteczku i za zarobione pieniądze kupić w księgarni nową książkę.
Co środę i niedzielę przyjeżdżał do miasteczka i przerabiał lekcje z leśniczym lub z jakimś starszym panem, którego inżynier nazywał profesorem.
Wacek od razu polubił profesora, bo’ był łagodny i uśmiechnięty zawsze, a gdy coś tłumaczył chłopakowi — ten wszystko w mig rozumiał.
Wacek przywoził mu zawsze w upominku kuropatwy, bo profesor mówił, że bardzo je lubi... na talerzu.
Inżynierowi zaś odwdzięczał się karasiami, wy-ciąganymi z jeziorka leśnego.
Do leśniczego przychodził czasem ksiądz wikary na herbatę i pogadankę.
Wypytywał Wacka o jego życie i obiecywał, że go odwiedzi.
Nie mógł jednak spełnić swego przyrzeczenia, bo go pewnej nocy zabrali żandarmi i wywieźli do Oświęcimia.
W miesiąc później w farze odprawiono uroczyste nabożeństwo żałobne za duszę księdza, zamęczonego w obozie.
Wacek uczył się coraz pilniej i czekał na przybycie tego, kto przyjedzie do niego z hasłem „Struna“.
Wtedy byłby wreszcie wolny i mógł już wyjechać do Wyżyn, do pani Karskiej i małej Zosi.
Zamiast jednak kogoś z upragnionym hasłem, pewnego razu przybyło do gajówki ośmiu nieznajomych.
Był początek marca.
Zaczynał się zmierzch.
Na dworze szalała zawieja.
Wicher rozkołysał drzewa w puszczy. Szedł od niej głuchy, niemilknący pogwar.
Smugi ostrego śniegu smagały w twarz i oczy.
Przybysze, oblepieni śniegiem i oszronieni od stóp do głów, dali Wackowi do przeczytania list od Strunowskiego.
Student polecał szeregowemu Rysiowi we wszystkim dopomóc tym, którzy mu jego list doręczą.
Wacek rozkaz wykonał.
Tej samej nocy zaprzągł Siwka do wozu i przewiózł nieznajomych na wskazane przez nich miejsce przy torze kolejowym. I jeszcze raz odbył tę drogę Wacek z Siwkiem, wioząc dwa ciężkie pakunki, ukryte pod złożonym na wozie drzewem.
Z kształtu pakunków Wacek domyślił się, że były to karabiny maszynowe.
Kiedy przywiózł je szczęśliwie i oddał nieznajomym, jeden z nich podziękował mu i uśmiechając się powiedział:
— No, a teraz, mały kolego, poganiaj szkapinę, by szła w skok!
Wacek spostrzegł, że nieznajomi majstrowali coś na samym torze, koło szyn i podkładów.
Wsiadł więc natychmiast do wozu i zgarnąwszy lejce szybko odjechał.
Już zbliżał się do pierwszego rewiru puszczy, kiedy poprzez świst i zgrzyt zamieci dobiegło go echo silnego wybuchu, a w chwilę potem — częstotliwe trajkotanie karabinów maszynowych i przeciągły, rozpaczliwy ryk lokomotywy.
Dopiero w niedzielę dowiedział się Wacek od leśniczego, że jacyś zamachowcy wysadzili w powietrze pociąg z żandarmami i ostrzelali uciekających Niemców z kulomiotów.
Wacek jednak nie pochwalił się tym, że bądź co bądź brał udział w tym odwecie za okrucieństwa i nikczemność znienawidzonego wroga.
W tydzień po tym wypadku nastał radosny dla Wacka dzień.
Do gajówki przybył uśmiechnięty jak zawsze profesor i oznajmił:
— Szeregowy „Ryś“! Stawiam się z hasłem „Struna“.
Wacek zaniemówił ze zdumienia i szczęścia.
Miły, dobry profesor przynosił mu wyzwolenie.
Wacek czuł się jednak żołnierzem.
Prostując się więc służbowo, zameldował mu, że gotów jest wykonać jego rozkazy.
Wacek zaprowadził profesora na pogorzelisko i pokazał miejsce, gdzie pod stosem popalonych gałęzi i pniaków ukryty był skład broni.
— Macie wykonać ostatnie w puszczy zlecenie! — oznajmił profesor.
— Rozkaz! — odparł Wacek i uważnie słuchał.
Przez trzy następne noce przewoził chłopak skrzynie, w których okoliczni chłopi, znajomi i koledzy jego z oddziału Strunowskiego ułożyli wszystką broń i amunicję.
Wiózł ten niebezpieczny ładunek drogami polnymi, do drugiej od puszczy stacji kolejowej, gdzie przy budce majstra drogowego przyjmował od niego skrzynie młody pomocnik zawiadowcy stacji.
— Załadujemy to na platformy węglowe i wyprawimy dalej. Tam są nasi ludzie, więc przekażą broń komu się należy! — objaśnił Wacka kolejarz.
Chłopak nie posiadał się z radości.
Był szczęśliwy. Przechował i oddał w pewne ręce broń potrzebną do walki o wolność Ojczyzny i teraz sam odzyskał wolność.
Za kilka dni, a może nawet jutro będzie już daleko od puszczy, śród dobrych, serdecznych ludzi, będzie się uczył i wiedział o wszystkim, co się dzieje na świecie.
Zapomni o karasiach i sidłach na zające i kuropatwy; nie posłyszy już wycia i ponurego zawodzenia zawiei, głuchego szumu puszczy i trzasku łamanych przez wicher pionów i gałęzi.
Skończy się samotne, półdzikie życie na odludziu i ciągła obawa, że do gajówki zajrzą żandarmi i skrzywdzą go lub zabiją, jak wymordowali już tylu Polaków.
Wacek, pochłonięty takimi myślami, nie zauważył nawet, jak trzeciego dnia o świcie Siwek wiózł go już starą drogą leśną.
Starowina śpieszył się strasznie do swego żłobu, dodawał kroku i potrząsał łbem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.