Wacek i jego pies/Rozdział czterdziesty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział czterdziesty
NOWE DZIWY PUSZCZY


Minęło trzy tygodnie od dnia, w którym Wacek doręczył rejentowi wydobyte z dziupli oszczędności Rolskich i wydał należące do nich przedmioty w gajówce. W domu pozostało potem mało mebli, w stajni — Siwek, w oborze — Łaciata, należąca do gospodarstwa gajówki. Koza i wieprzki powędrowały do miasteczka, gdzie wraz z meblami miały być sprzedane, pieniądze zaś — z nich uzyskane, złożone w kasie rejenta.
Piękna, pogodna i barwna jesień zawładnęła puszczą. Drzewa zmieniły swoją zieloną szatę na czerwoną, brunatną i złocistą.
Z cichym zgrzytem spadały różnobarwne liście.
Z ziemi wyrastały całe płachty grzybów.
Szczególnie urodziły prawdziwe grzyby i rydze.
Student poradził Wackowi zbierać je i suszyć.
— Forsę na nich zrobisz, bracie! — mówił. — W Warszawie ci taki towar z rękami wydrę. Ja ci dam takiego kupca, co to nabędzie u ciebie i ten twój wyborny ser i grzyby i zapłaci żywą gotówkę.
Wacek posłuchał dobrej rady Strunowskiego.
Miał z grzybobraniem i suszeniem tyle pracy, że do puszczy prawie nie zaglądał. Grzybów miał pod dostatkiem po skraju polany, gdzie było pastwisko, na starej porębie i wzdłuż drogi drwali.
Co tydzień przyjeżdżał kupiec z miasteczka, płacił Wackowi i zabierał grzyby i ser. Kupował też borówki, świeże maślaki, rydze i żółte liski.
Student śmiał się wesoło: żartobliwie nazywał Wacka — „milionerem“.
Do miliona Wackowi było daleko, ale bądź co bądź miał w schowku sporę paczkę nowiuteńkich, szeleszczących pieniędzy, chociaż do tego czasu nie wiedział, co miałby z nimi robić.
Pierwsze przymrozki zwarzyły wszystkie grzyby w puszczy i Wackowi pozostał tylko ser, który chętnie nabywał od niego kupiec. Poczciwa Łaciata dostarczała dużo mleka, więc Wacek miał z czego przyrządzać swój ser.
Pewnego razu chłopak zajrzał na bajorzysko, gdzie niegdyś trzymały się dziki.
Za wysokimi szuwarami kryło się małe, lecz głębokie jeziorko.
Koło brzegów jego pływały całe płachty zielonych rzęs i wielkie, połyskliwe liście grążeli.
Obchodząc jeziorko, Wacek ze zdumieniem spostrzegł leżącą na brzegu rybę. Poznał karasia. Ryba miała odgryzioną głowę i ślady ostrych zębów na bokach.
Kiedy opowiedział o tym studentowi, ten zawołał:
— No, widzę, że masz szczęście! W tej kałuży muszą być karasie, bo to zapewne wydra schwytała jednego z nich, a tyś ją spłoszył w czasie uczty.
Musisz teraz przerobić się na rybaka, bo mój kupiec rad będzie z ryb.
Wacek przypomniał sobie, jak w Wielkopolsce w jeziorach łapią ryby więcierzami.
Nie zwlekając więc przystąpił do roboty.
W dwa dni później, wraz ze Strunowskim opuścili na dno jeziorka dwa więcierze z prętów wiklinowych. Do wnętrza ich Wacek dla przynęty włożył duże kawały suchego, spleśniałego chleba.
Wieczorem tego samego dnia wyciągnęli więcierze.
Były nabite opasłymi karasiami o złocistych bokach.
Strunowski pojechał natychmiast z rybami do swego kupca i powrócił z pieniędzmi i zamówieniem.
Wacek, zajęty tym wszystkim, miałby zapewne wyrzuty sumienia, że małp udziela się ochronie rewiru.
Uspokoił się jednak niebawem.
Student zastąpił go teraz całkowicie.
Zaczął się interesować puszczą.
Wychodził z gajówki tuż po świcie i powracał dopiero o zmierzchu.
Wydawał się Wackowi znużonym i jak gdyby czymś stroskanym. Chłopak nie śmiał go o nic zapytać i gubił się w domysłach, co całymi dniami robi Strunowski w puszczy, gdy w niej nic nie ma już zwierzyny do ochrony i gdzie teraz nikt, nawet kłusownicy w obawie przed Niemcami, nie zaglądali.
Tajemnica studenta wyjaśniła się przypadkowo.
Wacek przekonał się wonczas, że puszcza długo ukrywała przed nim nowe swoje dziwy.
A były one stokroć bardziej porywające niż stoisko łosi, leże dzików, gniazdo głuszców i zgraja wilków przechodnich.
Dziwy te musiały też być daleko większą tajemnicą niż życie najdzikszych choćby zwierząt, jak kuna, ryś i borsuk.
Powracając w niedzielę z kościoła, Wacek spostrzegł kilku chłopów, których przed godziną widział stojących przed wejściem do fary.
Teraz z szosy skręcali na drogę drwali i jeden po drugim znikali w gąszczu krzaków.
Na szosie stały dwa wozy.
Z lasu wybiegali chłopi, młodzi i starsi, zabierali jakieś ciężkie pakunki i nieśli je przez las.
Ponieważ stara droga drwali biegła przez trzy sąsiednie rewiry i łączyła się z inną szosą, więc Wacek pomyślał, że chłopi zapewne przenoszą jakieś rzeczy do swych wsi, dla skrócenia sobie drogi, jak to zresztą często robili fornale z pobliskich dworów.
W gajówce studenta nie zastał.
Na stole leżały podręczniki, z których chłopak uczył się pod kierownictwem Strunowskiego, nie opuszczającego żadnej sposobności, żeby przerobić z nim lekcje.
Posiliwszy się naprędce i zmieniwszy ubranie, Wacek gwizdnął na siedzącego już przy bramie Mikusia i począł przemawiać do niego:
— Musisz dziś pozostać w domu, piesku, bo po lesie tłucze się moc obcych ludzi. Będziesz strzegł i bronił gajówki.
Mikuś zrozumiał, bo posmutniał od razu i spuścił ogon.
Nie sprzeciwiał się jednak.
Położył się na ganku i starał się nie zwracać uwagi na Wacka, kiedy chłopak nakładał ciepłą kurtkę i brał swój kij.
— Bądź zdrów, Mikusiu, i pilnuj dobrze! — krzyknął już od bramy Wacek.
Pies westchnął ciężko, lecz nie ruszył się z miejsca.
Wacek, wszedłszy do puszczy, namyślał się, w którą dziś ma udać się stronę.
W końcu postanowił zajrzeć na pogorzelisko, gdzie dawno już nie był.
Zamierzał w tym tygodniu spiłować kilka spalonych, martwych sosen i narąbać sobie drzewa do pieców na zimę, która zbliżała się szybkim krokiem, uprzedzając o swym przybyciu zimnym wiatrem i lekkimi przymrozkami.
Strunowski otrzymał na to od leśniczego zezwolenie na piśmie.
Miał Wacek jeszcze inną myśl, udając się w stronę spalonej części puszczy.
Po drodze do niej, na małych polankach pan Piotr postawił i ogrodził trzy stogi siana dla podkarmienia w zimie łosi, jeleni i sarn.
Teraz zwierzęta te opuściły rewir, lecz Wacek słusznie kombinował, że jeżeli rozgrodzi stogi, to zwierzęta z sąsiedniej części puszczy, być może zwęszą siano i przychodząc na żer, z czasem znajdą tu dla siebie dogodne stoiska i pozostaną.
Myśląc o tym szedł przez puszczę i nie spostrzegł nawet, że zbliżał się już do miejsca, gdzie niedawno szalał pożar.
Zorientował się wreszcie, poczuwszy kwaśny i smolny zapach, unoszący się jeszcze z popalonych pni i korzeni.
Dodał kroku, lecz po chwili stanął jak wryty.
Z krzaków wypadło dwóch młodych chłopów.
Trzymali rewolwery wymierzone w Wacka i pytali:
— Hasło?
Chłopak milczał. Nie rozumiał pytania.
Chciał iść dalej, lecz jeden z chłopów przystawił mu broń do piersi i mruknął:
— Stój, bo strzelę!
Wacek zatrzymał się znowu.
— Gdzie idziesz? — padło pytanie.
— Obchodzę rewir, bo pracuję tu z gajowym — odpowiedział Wacek, bardziej zdumiony niż przerażony.
Chłop podszedł, wyjął z kieszeni Wacka chu-steczkę i zawiązał mu oczy.
— Naprzód! — skomenderował surowym głosem i ujął chłopaka pod ramię.
Szli dość długo, aż stanęli wreszcie.
Wacek pochwytywał głosy wielu ludzi znajdujących się w pobliżu i słyszał słowa chłopa, który mówił:
— Dowódco, melduję posłusznie: Przed czujką nr 3 zatrzymano tego chłopaka. Nie znał hasła. Powiada, że pracuje z gajowym tego rewiru...
Rozległ się znajomy Wackowi śmiech Strunowskiego:
— Dpbrze mówił chłopak, bo rzeczywiście pracuje ze mną... Zdejmijcie mu, kolego, opaskę z oczu!...
— Rozkaz, dowódco!
Wacek zobaczył uśmiechniętą twarz swego gajowego i ucieszył się na jego widok.
Pan Edward Strunowski spoważniał jednak natychmiast i wyprostowany, nawykłym do rozkazywania głosem powiedział:
— Obywatelu, znajdujecie się śród ochotników chłopskich sił zbrojnych. Przechodzą tu przeszkolenie, aby kiedy nadejdzie rozkaz, wystąpić przeciwko nieprzyjaciołom naszym. Wykryliście przypadkowo naszą tajemnicę. Musicie ją zachować, i dlatego złożycie przysięgę milczenia o tej sprawie. Zdejmijcie czapkę, obywatelu, i podnieście rękę! Powtarzajcie za mną!
Strunowski powolnie wymawiał słowa przysięgi, Wacek powtarzał za nim w skupieniu, jak uroczystą modlitwę.
— Czy chcielibyście należeć do naszej organizacji?
— Chcę! — zawołał chłopak namiętnym głosem.
— Daję wam przezwisko „Ryś“ — oznajmił student. — Podam wam w domu warunki członka organizacji i obowiązki wasze, kolego. Jeżeli przyjmiecie je, to złożycie nową przysięgę i zaczniecie pracę. Teraz powracajcie do domu, ale starajcie się, żeby nikt nie widział was i nie domyślił się skąd powracacie! Cześć, kolego „Rysiu“!
Wacek, dumny i uszczęśliwiony, powracał do gajówki brzegiem rzeki i szosą aż do miejsca, gdzie niegdyś usłyszał żałosne wołanie pani Karskiej i płacz Zosieńki.
Na szosie spostrzegł tylko dwie kobiety z grubymi książkami do nabożeństwa. Szły zapewne do miasteczka na nieszpory.
Teraz już był spokojny.
Będzie pracował dla obrony Polski.
Zrobi wszystko, co jest w jego mocy, poświęci życie swoje, żeby dokonać czynów, które nie umrą razem z nim.
Dziękował gorąco Bogu, że spełnił jego prośbę.
Czekał z niecierpliwością na powrót gajowego, a kiedy Mikuś zaczął szczekać, zwęszywszy go z daleka, Wacek wybiegł naprzeciwko Strunowskiemu.
Student szedł wygwizdując jakąś skoczną melodyjkę i jak zwykle uśmiechał się do chłopaka.
— Głodny jestem jak wilk! — zawołał podchodząc do bramy i wciągając powietrze nosem.
— Kapuśniak? — spytał.
— Odgrzewam kapuśniak z boczkiem, przysłanym nam od komisarza — odparł wesołym głosem Wacek.
— No, toś się gracko spisał! — pochwalił go student.
Wackowi dziwnym się wydało, że Strunowski ani słowem nie wspomniał o ich spotkaniu na pogorzelisku w puszczy.
Brzmiało mu jednak w uszach słowo „dowódca“, z jakim chłopi z szacunkiem zwracali się do młodego studenta, nie śmiał więc przypomnieć mu o tym.
Czekał przeto cierpliwie, aż dojdzie do obiecanej przez niego rozmowy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.