Wańka (Czechow, 1937)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Wańka
Pochodzenie 20 opowiadań
Wydawca Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A.
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ванька
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wańka

Wańka Żukow, oddany przed trzema miesiącami do terminu do szewca Alochina, w wigilię Bożego Narodzenia nie kładł się spać. Doczekawszy się chwili, kiedy majster i czeladnicy poszli do cerkwi, wydobył z szafy majstra flaszeczkę z atramentem, pióro z zardzewiałą stalówką i położywszy przed sobą pomięty arkusz papieru zaczął pisać.
Zanim nakreślił pierwszą literę, spojrzał kilka razy trwożliwie na drzwi i okno, na pociemniały obraz święty, od którego w obie strony wzdłuż ścian ciągnęły się półki z kopytami i westchnął głęboko.
Papier leżał na ławce, chłopiec zaś klęczał przed nią.
„Kochany dziaduniu, Konstanty Makaryczu! — pisał. — Piszę do Ciebie list. Ślę Ci życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia wszystkiego najlepszego od Pana Boga. Nie mam ani ojca, ani matki, tylko ty jeden mi zostałeś“.
Wańka skierował wzrok na ciemne okno, w którym migotało odbicie jego świeczki i jak żywy stanął mu przed oczyma dziadek, Konstanty Makarycz, który służył za nocnego stróża u państwa Żywarowych. Jest to drobny, chuderlawy, ale niezwykle żywy i ruchliwy staruszek, lat sześćdziesięciu pięciu, z wiecznie uśmiechniętym i zapitym wzrokiem. Za nim, opuściwszy łeb, stąpa stara suka „Kasztanka“ i pies „Piskorz“, nazwany tak z powodu czarnej sierści i długiego jak u łasicy ciała. Ten „Piskorz“, łagodny i pokorny, jednakowo uprzejmie patrzy na swoich i na obcych, ale u nikogo nie cieszy się zaufaniem. Pod tą uniżonością i pokorą kryje się wielka przewrotność. Nikt lepiej od niego nie potrafi znienacka capnąć za nogę, zakraść się do lodowni, albo ukraść chłopu kurę. Już niejednokrotnie podbijano mu tylne nogi, dwa razy go wieszano, co tydzień bito go prawie na śmierć, ale za każdym razem przychodził do siebie... Teraz dziadek napewno stoi przed bramą, mruży oczy na jaskrawo czerwone okna cerkwi i przytupując filcowymi butami, gawędzi z czeladzią. Kołatka stróżowska wisi mu u pasa. Klaszcze w ręce, zżyma się na chłód, starczo chichocze i szczypie to pokojówkę, to kucharkę.
— Tabaczki sobie zażyjemy, co? — mówi, podstawiając babom swoją tabakierkę.
Baby zażywają i kichają. Dziad wpada w zachwyt, zanosi się od wesołego śmiechu i krzyczy:
— Odrywaj, przymarzło!
Daje powąchać tabaki psom, „Kasztanka“ kicha, kręci mordą i urażona odchodzi, „Piskorz“ przez szacunek nie kicha, lecz kręci ogonem. Pogoda jest cudowna. Powietrze spokojne, przeźroczyste, mroźne. Noc ciemna, ale widać dobrze całą wieś, jej białe dachy i smugi dymu, unoszące się z kominów, drzewa posrebrzone szronem, zwały śniegu. Całe niebo usiane jest migocącymi gwiazdami, a drogę mleczną widać tak wyraźnie, jakby ją umyto na święta i wytarto śniegiem...
Wańka westchnął, umoczył pióro i pisał dalej:
„A wczoraj dostałem lanie. Majster wywlókł mnie za włosy na dwór i obił pociągłem za to, że kołysząc dziecko, niechcący zasnąłem. W tym tygodniu majstrowa kazała mi oprawić śledzia, a kiedy zacząłem od ogona, wzięła główkę śledzia i wsadziła mi ją do gęby. Czeladnicy się ze mnie śmieją, posyłają do szynku po wódkę i każą kraść majstrowej ogórki. A majster bije, czym się nadarzy. I karmią tu okropnie. Rano dają chleb, na obiad kaszę, a wieczorem też chleb, a żeby herbaty, albo kapuśniaku, to gospodarze sami żłopią. Spać — to mi każą w sieni, a kiedy ich dzieciak płacze, to wcale nie śpię, tylko muszę go kołysać. Kochany Dziaduniu, na miłość Boską, weź mnie stąd na wieś, bo już dłużej nie mogę. Kłaniam się do nóg i będę wiecznie Boga prosił, zabierz mnie stąd, bo umrę..."
Wańka wykrzywił usta, potarł oczy czarną piąstką i zaczął łkać.
...Ja ci będę tabakę rozcierał. — pisał dalej. — Do Boga będę się modlił za ciebie, a jeśli ci się co nie spodoba, to bij mnie jak psa. A jeżeli myślisz, że dla mnie miejsca nie ma, to ja poproszę rządcę, żeby mnie wziął do czyszczenia butów, albo zamiast Fiedki będę pastuszkiem. Dziaduniu kochany, niema tutaj innego wyjścia, tylko śmierć. Chciałbym pieszo uciec na wieś, ale butów nie mam. Boję się mrozu. A jak wyrosnę duży, to za to będę cię żywił i nikomu nie dam cię skrzywdzić. A jak umrzesz, będę się modlił za spokój twojej duszy, wszystko jedno, jak za mamę Pelagię.
„A Moskwa miasto duże. Wszystkie domy pańskie i koni dużo, a owiec niema i psy nie są złe. A z kolędą tu nikt nie chodzi, na chór nikogo nie wpuszczają śpiewać, a raz w sklepie widziałem, że sprzedają haczyki razem z nitką i na wszelaką rybę, bardzo dobre, nawet jest jeden haczyk co pudowego suma utrzyma. I widziałem takie sklepy, co w nich strzelby sprzedają, wszelakie takie, jak nasz pan, tak że może ze sto rubli kosztuje jedna. A w sklepach mięsnych i cietrzewie są i jarząbki i zające, ale kupcy tego nie powiedzą, gdzie na nie polują.
„Kochany Dziaduniu, a kiedy u państwa będzie choinka z podarunkami, to weź dla mnie złocony orzech i schowaj go do zielonej skrzynki. Poproś panienkę Olgę, powiedz, że to dla Wańki.
Wańka konwulsyjnie westchnął i znowu utkwił wzrok w oknie. Przypomniał sobie, że zwykle po choinkę dla państwa chadzał do lasu dziadek i brał ze sobą wnuka... Wesołe były czasy...
Ściętą choinkę dziad ciągnął do dworu i tam zaczynali ją stroić... Najwięcej krzątała się panienka Olga, ulubienica Wańki. Za życia jego matki Pelagii, która służyła u państwa za pokojówkę, Olga dawała Wańce karmelki i nie mając co robić, nauczyła go czytać, pisać i rachować, a nawet tańczyć kadryla. Po śmieci Pelagii sierotę Wańkę wyprawiono do kuchni czeladnej, do dziadka, a z kuchni — do Moskwy, do szewca Alochina...
„...Przyjeżdżaj kochany dziaduniu! — pisał dalej Wańka. — Błagam cię na Boga, weź mnie stąd. Zlituj się nade mną, sierotą nieszczęśliwym, bo tu mnie wszyscy biją i jeść mi się strasznie chce, a nudno tak, że wypowiedzieć nie umię, ciągle tylko płaczę. A niedawno majster kopytem mnie po głowie uderzył, tak że upadłem i ledwo wstałem... A jeszcze kłaniam się Aloszy ślepemu, Jegorce i furmanowi, a harmonii mojej nikomu nie dawaj. Pozostaję twój wnuk, Iwan Żuków. Kochany dziaduniu przyjeżdżaj!“
Wańka złożył we czworo zapisany arkusz i włożył do koperty, kupionej wczoraj za kopiejkę.
Pomyślawszy trochę, umoczył pióro i napisał:
„Na wieś do dziadunia“.
Potem podrapał się w głowę i dodał:
„Konstantemu Makaryczowi“.
Zadowolony, że mu nikt nie przeszkodził w pisaniu, włożył czapkę i nie narzucając na siebie kożuszka, w koszuli tylko wybiegł na ulicę...
Subjekci ze sklepu rzeźnika, których rozpytywał poprzedniego dnia, powiedzieli mu, że listy wrzuca się do skrzynek pocztowych, a ze skrzynek są rozwożone po całym kraju trójkami pocztowymi przez pijanych woźniców z dźwięcznymi dzwonkami. Wańka dobiegł do pierwszej skrzynki pocztowej i wsunął cenny list do otworu.
Ukołysany słodkimi nadziejami w godzinę później spał mocno. Śnił mu się piec. Na piecu siedzi dziadek ze spuszczonymi bosymi nogami i czyta list kucharkom. Koło pieca chodzi „Piskorz“ i obłudnie kręci ogonem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.