Wpadłem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Wpadłem
Pochodzenie 20 opowiadań
Wydawca Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A.
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Нарвался
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wpadłem

— Śpiący jestem — myślałem, siedząc w banku. — Przyjdę do domu i zaraz się rzucę na łóżko.
— Jak mi dobrze! — mruczałem po zjedzeniu „na chybcika“ obiadu, stojąc przed łóżkiem. — Dobrze jest na tym Bożym świecie! Ooo... dobrze!
Uśmiechając się do siebie, przeciągając leniwie, jak kot na słońcu, zamknąłem oczy i zacząłem zasypiać. Pod powiekami uczułem przyjemne łaskotanie, po chwili nastąpił lekki zawrót głowy, rozpostarły się jakieś skrzydła, uniosły się w górę jakoweś futra, czy coś podobnego... głowę zapełniła lecąca z nieba wata... A wszystko było takie wielkie, miękkie, puszyste, mgliste... Z mgły wyłonili się jacyś maleńcy ludzie. Dziwnie jakoś zaczęli maszerować, pokręcili się na miejscu i rozpłynęli... Gdy ostatnie z tych maleństw zniknęło i Morfeusz całkowicie wziął mnie w swoje posiadanie, drgnąłem...
— Iwanie Osipowiczu, tutaj! — wrzasnął ktoś w sąsiedztwie.
Otworzyłem oczy.
W przyległym „pokoju umeblowanym“ brzęczały butelki, z których dwie niezwłocznie odkorkowano. Przewróciłem się na drugi bok i naciągnąłem kołdrę przez głowę.
„Ja kocham cię! Ach, kocham cię!“ — zaśpiewał „z uczuciem“ baryton.
— Czemu pan sobie nie kupi pianina? — spytał inny głos za ścianą.
— Niech was wszyscy diabli! — mruknąłem. — Spać nie dają!
Odkorkowali drugą butelkę. Rozległ się brzęk kieliszków. Ktoś zaczął chodzić, dzwoniąc ostrogami. Energicznie trzaśnięto drzwiami.
— Timofiej! Co tam z samowarem? Prędzej! Jeszcze kilka talerzy! No, panowie! Po chrześcijańsku. Po jednej... Madmazel de kozel de baranic nóżki, że wu pri!
W sąsiedniej „meblówce“ pijaństwo rozpoczęło się na dobre. Ukryłem głowę pod poduszką.
— Timofiej! Jeżeli przyjdzie wysoki blondyn w futrze na niedźwiedziach, to powiesz mu, że jesteśmy tutaj...
— Panowie! — krzyknąłem płaczliwie. — Przecież to jest najzwyklejsze świństwo. Ja panów bardzo proszę! Chory jestem i muszę się wyspać.
— Czy do nas pan mówi?
— Tak, do panów!
— O co chodzi?
— Proszę nie hałasować! Spać mi się chce!
— A śpij pan sobie! Przecież panu tego nie zabraniamy. A jeśli pan chory, no to do lekarza.
„Bo miłość to cygańskie dziecię!“ — ryknął baryton.
— Głupio się panowie zachowują! — zawyrokowałem. — Bardzo głupio. Świńtuchy!
— Milczeć tam! — odpowiedział z za ściany jakiś starczy głos.
— No proszę jaki mi groźny! A to ci władza! Któż pan jest do kroćset?
— Milczeć.
— Chamskie obyczaje! Ochlają się wódką i ryczą!
— Milczeć! — chyba z dziesięć razy powtórzył z uporem ten sam starczy głos.
Przewracałem się z boku na bok. Świadomość, że nie śpię dzięki tym pijakom doprowadziła mnie wreszcie do wściekłości...
Za ścianą rozpoczęły się tańce.
— Jeżeli się panowie w tej chwili nie uspokoją, — krzyczałem krztusząc się własną złością — to poślę po policję.
— Hej tam! Timofiej!
— Milczeć! — raz jeszcze odezwał się starczy głos.
Zerwałem się na równe nogi i jak szaleniec pobiegłem do hałasujących sąsiadów. Za wszelką cenę chciałem postawić na swoim.
A tam zabawa odchodziła „na cały regulator“.
Uginający się pod ciężarem butelek stół obsiadły jakieś typy z wypukłymi, jak u raków oczami. W głębi pokoju rozparł się starszy jegomość i tulił do piersi główkę znanej jasnowłosej „artystki“ z kabaretu i w kierunku mojej ściany wciąż powtarzał swoje „milczeć“.
Już otworzyłem usta, z których posypać się miał grad najwymyślniejszych obelg, gdy... O Boże!... W owym starszym panu poznałem dyrektora banku, w którym pracowałem. W mgnieniu oka odleciały mnie senność, złość i chęć nawymyślania całej kompanii...
Uciekłem do swojego pokoju.
Przez cały następny miesiąc dyrektor nie patrzał w moją stronę i nie zamienił ze mną ani jednego słowa. Unikaliśmy się wzajemnie.
Po upływie miesiąca podszedł do mnie, stanął przy biurku, schylił głowę i patrząc na podłogę, przemówił:
— Przypuszczałem... miałem nadzieję, że pan się sam domyśli... Widzę jednak, że pan nie ma zamiaru... Hm... Proszę się nie denerwować... Może pan nawet usiąść... Przypuszczałem, że... Tu dla nas obu jest za ciasno... Takeś pan przestraszył... moją siostrzenicę... Teraz pan już chyba rozumie... Proszę przekazać urzędowanie Iwanowi Nikiticzowi...
Podniósł głowę i odszedł...
A ja — byłem zgubiony.





Zobacz też[edytuj]



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.