W zwierciadlanym domu/Rozdział szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lewis Carroll
Tytuł W zwierciadlanym domu
Podtytuł powieść dla młodzieży
Rozdział Wańka-Wstańka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia „Linolit“ Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Ilustrator John Tenniel
Tytuł orygin. Through the Looking-Glass
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SZÓSTY
WAŃKA-WSTAŃKA

Jednakże jajko stawało się tylko większe i większe i coraz bardziej przybierało wygląd ludzki, a gdy Ala zbliżyła się jeszcze o kilka yardów, dostrzegła, że jajko ma oczy, nos i usta, gdy zaś podeszła jeszcze bliżej, przekonała się, że był to Wańka-Wstańka we własnej osobie.
– Nie może to być nikt inny! – rzekła do siebie. – Jestem tego tak pewna, jakby miał swoje imię wypisane na czole!
Można było zresztą to imię z łatwością wypisać na tem szerokiem i wysokiem czole. Wańka-Wstańka siedział po turecku ze skrzyżowanemi nogami na samym szczycie wysokiego muru, tak wąskiego jednak, że Ala zdziwiła się, jak mógł się na nim utrzymać. Oczy miał utkwione w dalekiej przestrzeni i zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na Alę, że nawet przez chwilę posądziła go, iż jest kamienną figurką.
– A zupełnie wyglądem przypomina jajko! – rzekła głośno, przystając z wyciągniętemi rękami, jakby go chciała chwycić, bo była przygotowana, że za chwilę spadnie.
– Bardzo jest nieprzyjemnie, – rzekł Wańka-Wstańka po dłuższem milczeniu, nie patrząc ciągle na Alę, – gdy się jest porównanym do jajka.
– Powiedziałam, że pan wygląda, jak jajko, – wyjaśniła łagodnie Ala. – A przecież wszyscy wiedzą, że niektóre jajka są bardzo ładne, – dorzuciła, pragnąc zwrócić na siebie uwagę tym komplementem.
– Niektórzy ludzie, – rzekł Wańka-Wstańka, ciągle jeszcze na nią nie patrząc, – mają o wiele mniej rozumu od dzieci!
Ala nie wiedziała, co ma na to powiedzieć. Przecież to nie była w zasadzie rozmowa, pomyślała, bo Wańka-Wstańka ani razu do niej wprost się nie zwrócił. W gruncie rzeczy ostatnią swoją uwagę skierował do drzewa, więc stała dalej nieruchomo, mówiąc do siebie:

„Wańka-Wstańka siadł na murze
I króluje tam gdzieś wgórze.
Ani Król, ani królewscy dworzanie
Z tego muru Wańki-Wstańki ściągnąć nie są w stanie.“

– Ostatni wiersz jest zbyt długi, jak na poezję, – dorzuciła prawie nagłos, zapominając o tem, że Wańka-Wstańka mógł ją słyszeć.
– Nie gadaj tak ciągle z sobą, – rzekł Wańka-Wstańka, spoglądając na nią poraz pierwszy, – powiedz mi lepiej, jak ci na imię i co masz tu za interes?
– Na imię mi Ala, ale…
– Wystarczająco głupie imię! – przerwał jej niecierpliwie Wańka-Wstańka. – Co ono oznacza?
– Czy każde imię musi coś oznaczać? – zapytała Ala z powątpiewaniem.
– Oczywiście, że musi, – odparł Wańka-Wstańka z urywanym śmiechem. – Moje imię oznacza kształt jaki posiadam – i zresztą kształt ten jest bardzo ładny. Ty z twojem imieniem, możesz mieć właściwie rozmaite kształty.
– Dlaczego siedzisz tutaj tak samotnie? – zapytała Ala, unikając dalszych argumentów.
– Poprostu dlatego, że nikogo tu przy mnie niema! – zawołał Wańka-Wstańka. – Sądziłaś, że nie potrafię znaleźć na to odpowiedzi? Możesz mnie pytać dalej.
– Nie sądzisz, że byłoby bezpieczniej, gdybyś zeszedł na ziemię? – ciągnęła dalej Ala, nie mając zamiaru sprzeciwiać się, lecz poprostu z dobrotliwego niepokoju o to dziwaczne stworzenie. – Przecież ten mur jest strasznie wąski!
– Jakie idjotyczne pytania zadajesz! — mruknął niechętnie Wańka-Wstańka. – Oczywiście, że nie sądzę! Jeżelibym nawet spadł – na co się absolutnie nie zanosi – ale jeżelibym nawet… — wydął wargi i miał minę tak uroczystą, że Ala z trudem powstrzymała się od śmiechu. – Jeżelibym nawet spadł, – ciągnął dalej, – Król mi obiecał – ach, widzę, że bledniesz! Nie przypuszczałaś, że to powiem, prawda? Król mi przyrzekł – słyszałem to z jego własnych ust...
– Że przyśle tu swoich dworzan na koniach, – przerwała mu Ala całkiem nierozsądnie.
– Tego już stanowczo za wiele! – zawołał Wańka-Wstańka, wpadając w nagły gniew. – Podsłuchiwałaś pod drzwiami – za drzwiami – pod kominem – bo inaczej napewnobyś o tem nie wiedziała!
– Naprawdę nie podsłuchiwałam! – szepnęła Ala łagodnie. – Przeczytałam to w książce.
– Ach, tak? W książkach rozmaite bzdury wypisują, – mruknął Wańka-Wstańka, uspokojony już nieco. – To jest właśnie taka książka, która nazywacie Historją Anglji. Spójrz teraz na mnie! Ja jestem właśnie tym, który mówił o Królu. Jestem z natury dobroduszny, a żeby ci pokazać, że nie jestem dumny, mogę ci podać nawet rękę! – i uśmiechnął się od ucha do ucha, pochylając się naprzód (omal nie spadł, gdy to uczynił) i majestatycznym ruchem podał Ali rękę. Spoglądała nań trochę niespokojnie, gdy podaną rękę ściskała.
– Gdyby się uśmiechnął jeszcze bardziej, napewno kąciki ust złączyłyby mu się ztyłu głowy, – pomyślała, – a wówczas nie mam pojęcia, coby się z tą głową stało! Obawiam się, że gotowa byłaby spaść z szyi!
– Tak, obiecał mi przysłać dworzan na koniach, – mówił Wańka-Wstańka dalej. – Podnieśliby mnie w ciągu sekundy, bo przecież stać ich na to! Ale uważam, że rozmowa nasza zbyt szybko się toczy, wróćmy raz jeszcze do tego, o czem mówiliśmy na początku.
– Obawiam się, że już nic nie pamiętam, – uśmiechnęła się Ala uprzejmie.
– Wobec tego zaczniemy odnowa, – zaproponował Wańka-Wstańka, – teraz na mnie kolej, abym wybierał temat rozmowy… – („Powiedział to tak, jakby wśród jakiejś towarzyskiej zabawy!” pomyślała Ala.) — Mam dla ciebie jedno zapytanie. Powiedziałaś, że ile masz lat?
Ala zastanowiła się na chwilę i rzekła:
– Siedem lat i sześć miesięcy.
– Bardzo źle! – zawołał Wańka-Wstańka z triumfem. – Nie słyszałem, żebyś przedtem o tem mówiła.
– Myślałam, że mnie pytasz: Ile mam lat? – wytłumaczyła Ala.
– Gdybym miał ten zamiar, napewnobym cię wprost o to zapytał, – oburzył się Wańka-Wstańka.
Ala nie chciała wywoływać dalszych argumentów, to też zamilkła.
– Siedem lat i sześć miesięcy! – powtórzył Wańka-Wstańka.
Ala nie chciała wywoływać dalszych argumentów, to też zamilkła.
– Siedem lat i sześć miesięcy! – powtórzył Wańka-Wstańka w zamyśleniu. – Bardzo niewygodny wiek. Gdybyś mnie pytała o radę, powiedziałbym ci: „Pozostań przy siedmiu”... ale teraz już jest zapóźno.
– Nigdy nie radzę się nikogo, jeżeli idzie o mój wiek, – zawołała Ala z godnością.
– Takaś dumna? – zdziwił się Wańka-Wstańka.
Ala jeszcze wyżej teraz podniosła głowę.
– Bo przecież nikt nie może przyczynić się do tego, aby się miało więcej lub mniej lat.
– Prawdopodobnie jedna osoba nie może, – powiedział Wańka-Wstańka, – ale dwie z pewnością mogą. W odpowiedniem towarzystwie mogłabyś była pozostać przy siedmiu latach.
– Jaki śliczny pasek nosisz! – zauważyła nagle Ala. (Dosyć już miała tej rozmowy o wieku, a jeżeli istotnie była mowa o kolejności, to teraz na nią przypadała kolej wyboru tematu.) – Właściwie, – poprawiła się, olśniona nową myślą, – ładny masz krawat, źle się wyraziłam, mówiąc o pasku i bardzo cię przepraszam! – dorzuciła z żalem, bo Wańka-Wstańka zrobił minę obrażoną i zaczęła już żałować, że właśnie taki temat wybrała. „Gdybym chociaż wiedziała,” pomyślała w duchu, „w którem miejscu ma szyję, a w którem talję!”
Najwidoczniej Wańka-Wstańka był bardzo rozgniewany, chociaż przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Gdy potem zaczął mówić znowu, głos jego był dziwnie niemiły.
– Bardzo jest nieprzyjemnie, – powiedział wreszcie, – gdy ktoś nie potrafi odróżnić krawata od paska!
– Wiem, że nie znam się na tem zupełnie, – szepnęła Ala z zawstydzeniem, które Wańkę-Wstańkę natychmiast udobruchało.
– To jest właśnie krawat, moje dziecko, i do tego bardzo ładny, jak sama powiedziałaś. Jest to upominek od Białego Króla i Białej Królowej. Widzisz?
– Naprawdę? – szepnęła Ala, zadowolona, że wreszcie wybrała odpowiedni temat do rozmowy.
– Dostałem to, – ciągnął dalej Wańka-Wstańka w zamyśleniu, zakładając nogę na nogę i rozpościerając dłonie, – dostałem to jako prezent nieurodzinowy.
– Przepraszam? – rzekła Ala z miną zdziwioną.
– Nie jestem wcale obrażony, – mruknął Wańka-Wstańka.
– Chciałam zapytać, co to jest prezent nieurodzinowy?
– Jest to taki prezent, który otrzymujesz wówczas, gdy wcale niema twoich urodzin.
Ala zamyśliła się na chwilę.
– Prezenty urodzinowe lubię najbardziej, – oświadczyła wreszcie.
– Sama nie wiesz, co mówisz! – zawołał Wańka-Wstańka. – Ile dni mamy w roku?
– Trzysta sześćdziesiąt pięć, – odparła Ala.
– A ile masz urodzin?
– Jedne.
– A jeżeli odejmiesz jeden od trzystu sześćdziesięciu pięciu, to ile zostanie?
– Oczywiście trzysta sześćdziesiąt cztery.
Wańka-Wstańka spojrzał z powątpiewaniem.
– Wolałbym zobaczyć to na papierze, – rzekł.
Ala uśmiechnęła się mimowoli, wyjmując z kieszeni notesik i pisząc następujące zadanie:

365
—    
1

────

364

Wańka-Wstańka wziął notesik i zajrzał doń uważnie.
– Zdaje się, że prawidłowo obliczone... – szepnął.
– Sam sprawdź odejmowanie! – przerwała mu Ala.
– Naturalnie, że sprawdziłem! – rzekł Wańka-Wstańka wesoło, gdy podeszła doń bliżej. – Myślałem, że to wygląda trochę dziwnie. Jak już powiedziałem, zdaje się, że obliczone jest dobrze, – chociaż nie mam czasu dokładnie tego sprawdzić. Okazuje się, że istnieje trzysta sześćdziesiąt cztery dni, podczas których możesz dostawać prezenty nieurodzinowe.
– Naturalnie, – skinęła głową Ala.
– A tylko jeden prezent urodzinowy, rozumiesz? Dla ciebie to jest jasne!
– Nie rozumiem, co myślisz, mówiąc „jasne”, – rzekła Ala.
Wańka-Wstańka uśmiechnął się tajemniczo.
– Trudno, żebyś wiedziała, dopóki ci tego nie wytłumaczę. Myślałem, „że to jest dla ciebie wystarczający argument!”
– Ale „jasne” to nie znaczy „wystarczający argument!” – zaprotestowała Ala.
– Jeżeli użyłem takiego wyrazu, – zawołał Wańka-Wstańka z przekąsem, to musi on oznaczać to, o co mi chodzi.
– Pytanie, czy możesz nadawać wyrazom znaczenia wielu rozmaitych rzeczy.
– Pytanie jest tylko takie, — rzekł Wańka-Wstańka, – kto jest panem sytuacji i to wszystko.
Ala była zbyt zmieszana, aby mogła cośkolwiek powiedzieć, więc po chwili Wańka-Wstańka zaczął znowu:
– Niektóre
wyrazy mają temperament – szczególnie czasowniki. Są zresztą najdumniejsze. Z przymiotnikiem możesz zrobić wszystko, nigdy jednak z czasownikami, a ja znam ich całe mnóstwo! Jest to zupełnie niezgłębione i o tem właśnie mówię!
– A czy możesz mi wytłumaczyć, – zapytała Ala, – co to właściwie znaczy?
– Teraz mówisz, jak rozsądne dziecko, – pochwalił Wańka-Wstańka, patrząc na nią z zadowoleniem. – Wypowiadając wyraz „niezgłębione” myślałem o tem, że mamy już dosyć dotychczasowego tematu i że lepiej będzie, gdy powiesz mi, co zamierzasz dalej robić, bo nie przypuszczam, że masz zamiar zostać tutaj do końca życia.
– Wszelkie zamiary nie są rzeczą taką łatwą, – wyszeptała Ala w zamyśleniu.
– Dla mnie zamiar jest tylko wyrazem i musi czynić to, co mu każę, – powiedział Wańka-Wstańka. – Zresztą zawsze oddzielnie płacę za to.
– Ach! westchnęła Ala. Znowu była zbytnio zmieszana, aby zdobyć się na jakąś trafną uwagę.
– Jeżeli mamy mówić dalej o poezji, – odezwał się Wańka-Wstańka, wyciągając jedną ze swych olbrzymich rąk, – to mogę ci powtórzyć pewien wierszyk, gdyby do tego przyszło…
– Ach, do tego przyjść nie powinno! – zawołała pośpiesznie Ala, mając nadzieję, że Wańka-Wstańka przestanie się wreszcie interesować poezją
– Ów wierszyk, który ci pragnę zadeklamować. – ciągnął Wańka-Wstańka dalej, nie zwracając uwagi na jej słowa, – został właściwie napisany na twoją cześć.
Ala zdała sobie sprawę z tego, że powinna tego wierszyka wysłuchać, więc usiadła i rzekła ze smutkiem: – Dziękuję.


„Zimą, gdy pola są białe,
Śpiewam tę pieśń na twoją chwałę…“


– Tylko ja jej wcale nie śpiewam, – dorzucił dla wyjaśnienia.
– Widzę, że nie śpiewasz, – skinęła głową Ala.
– Jeżeli możesz widzieć, czy śpiewam, czy nie, to musisz mieć bardziej bystry wzrok od innych, – zauważył Wańka-Wstańka surowo. Ala milczała.


„Wiosna, gdy wszystko młode, świeże,
Każdą ci swoją myśl powierzę.“


– Bardzo ci dziękuję, – szepnęła Ala.


„Latem, gdy słońce mocno grzeje,
Zrozumiesz, co się ze mną dzieje.
Jesienią, gdy już zima blisko,
Weź pióro i zapisuj wszystko.


– Zapiszę, jeżeli tak długo będę pamiętała, – szepnęła Ala.
– Nie powinnaś czynić podobnych uwag, – oburzył się Wańka-Wstańka, – są przedewszystkiem głupie, a po drugie rozpraszają mi myśli.


„Posłałem list rybom przez krę,
Że to jest wszystko, czego chcę.
A małe rybki wzamian za to
Przysłały mi odpowiedź na to.
Twardy ich upór był, jak śpiż,
„Nie podołamy temu, gdyż…“
Posłałem drugi liścik mały
Radząc by lepiej usłuchały.
A ryby na to wszystkie w śmiech!
„Cóż to za dziwak z niego, eh!“
Prosiłem raz, prosiłem dwa:
Nie chciały słuchać, trudno, ha!
Więc wziąłem tasak, ostry, nowy,
By podcinać rybom głowy.
Serce mi biło niby młotem
I pomyślałem: „Co mi potem?“


Nastąpiła dłuższa cisza.
– Czy to wszystko? — zapytała Ala nieśmiało.
– Wszystko, – odparł Wańka-Wstańka. – Dowidzenia.
Stało się to tak nagle, pomyślała Ala i wyczuła, że powinna teraz odejść, lecz postanowiła jeszcze pożegnać miłego towarzysza. Podniosła się i wyciągnęła doń rękę.
– Dowidzenia, aż się spotkamy znowu! – zawołała najweselszym tonem.
– Napewno nie będę cię chciał znać, jeżeli się nawet spotkamy, – odpowiedział Wańka-Wstańka z niezadowoleniem, podając jej dumnie dwa palce. – Jesteś taka sama, jak wszyscy ludzie.
– Ale każda ludzka twarz jest inna, – zauważyła Ala z powagą.
– To zależy, jak kto na nią patrzy, – powiedział Wańka-Wstańka. – Ty masz twarz taką samą, jak każdy – dwoje oczu, nos pośrodku, a pod nosem usta. Jednem słowem, wszystko takie same. Gdybyś miała dwoje oczu po jednej stronie nosa, a naprzykład nad nosem usta – to może byłoby trochę lepiej.
– Ale brzydkoby wyglądało, – zaoponowała Ala.
Lecz Wańka-Wstańka przymknął tylko oczy i wyszeptał: – Zaczekaj, przyjdzie taka chwila, kiedy będziesz się mogła na to zdobyć.
Ala milczała przez pewien czas, chcąc mu jeszcze coś powiedzieć, lecz ponieważ nie otwierał oczu i nie zwracał na nią absolutnie uwagi, rzuciła tylko raz jeszcze „Dowidzenia!” i nie otrzymawszy odpowiedzi, spokojnie odeszła.
Idąc przed siebie, powtarzała w myśli: „Ze wszystkich nieprzyjemności…” (ten wyraz powtórzyła głośno, jakby zadowolona, że go potrafi wymówić). „Ze wszystkich niezadowolonych ludzi, jakich spotkałam…”
Nie dokończyła rozpoczętego zdania, bo w tej samej chwili jakiś groźny huk wstrząsnął lasem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charles Lutwidge Dodgson i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.