W sieci pajęczej/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł W sieci pajęczej
Rozdział IV
Wydawca Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka
Data wyd. 1896
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY.

Było chłodno, deszcz chlapał, świat wydawał się szary i smutny, zboża z pól już sprzątnięto, tylko rżyska szczotkowato na roli sterczały, lub szarzyły się świeże podorywki i czerniły łęciny niewykopanych kartofli. Gdzieniegdzie gromadka bydła się pasła pod dozorem dzieciaka, z głową workiem okrytą.
Gościńcem, na którym od deszczu kałuże się porobiły, jechał wierzchem na małej szkapinie Rokita. Zwiesił głowę i w zadumę zapadł, aż go z niej zbudził tentent kłusującego konia.
Obejrzał się i w jeźdzcu poznał Wasążka.
Szlachcic siedział na szkapie swej z fantazją, kaptur od burki miał na głowie, a przepasany był krajką zieloną.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł.
— Na wieki! — odpowiedział Rokita — A dokąd to pan Walenty w taki deszcz?
— Ha! mój bracie, potrzeba na mokrość nie zważa.
— Juści prawda.
— Ja bo, widzisz, do Kopytkowa, do regenta, wypis muszę wyjąć, bo mi do sprawy potrzebny.
— Ochota panu Walentemu za temi sprawami wciąż jeździć.
— A co mam sobie żałować?
— Ja jedną tylko sprawę miałem i życie mi już zbrzydło.
— Z kim?
— Z Chasklem.
— A, to już była sprawa? I jakże!
— Przegrałem, panie Walenty; każą jakieś koszta płacić; wójt mówił, że mi chałupę opiszą, bydło z obory wyprowadzą... albo ja wiem? Ja nie uczony, nie piśmienny, stałem jak słup, a żyd gębę rozpuścił, aż sędzia dzwonił na niego, żeby nie trajkotał.
— I cóż ty, biedaku, teraz zrobisz?
— Bo ja wiem? Radziłem się ławnika; powiada: niema co, bracie, zagódź, daj mu coniebądź, niech czeka.
— No?
— Chodziłem do żyda: twardy psiakość, jak kamień; powiada, żeby mu pieniędzmi trzydzieści rubli na stół kłaść i owsa, jak jeno omłócę, pięć korcy dać, i po okowitę dla niego jeździć... Jeszcze różne dziwne rzeczy przykazywał!
— No, no...
— Owies bajki; mam w stodole, omłócę i oddam; furmanek dziesięć pod okowitę chce, odjeżdżę, — ale pieniędzy, co nie mam, to nie mam. Byłem w Czarnembłocie, przepytywałem między żydami.
— Nie dają?
— Ani weź. Słuchać nawet nie chcą.
— Znam ja ich, mój bracie; jak nie potrzeba, to sami proszą, a jak ci pilno, to i siekierą nie urąbiesz. Oni spekulują i kręcą, a gospodarze na psy schodzą.
— A juści, że na psy...
— I znowuż jedziesz szczęścia próbować, Michale?
— A tak.....
— Myślisz, że dadzą?
— Dać, nie dadzą, ale jednemu, właśnie Berkowi, co Chaskla szwagier jest, koń mój się udał.
— Który?
— A właśnie ten, co na nim siedzę.
— Kupić chce?
— Dyć. Kazał go sobie na dzisiejszy dzień przyprowadzić.
— Ciekawość, siła też daje?
— Trzydzieści rubli obiecuje.
— He? trzydzieści?
— A juści.
— Ależ ten koń, chociaż i nieduży, brat bratu pięćdziesiąt wart!
— I ja tak myślę! Na wiosnę kopytkowskie żydy dawały mi za niego pięćdziesiąt dwa ruble i złotych cztery bez dziesiątki, ale nie miałem chęci sprzedać. Choć gospodarstwo moje biedne, ale parę koni utrzymuję według furmanek.
— Ma się rozumieć, furmanka dobra rzecz. A jeżeli konia sprzedasz, to ci, braciszku, będzie jednym nijako...
— Pewnie, ale cóż mam robić? Może się jako wspomogę ku zimie; może jałówkę sprzedam i wieprzaka, to konia kupię, a tymczasem muszę Chasklowi dać, co żąda, bo inaczej mnie zniszczy. Pytałem ludzi wiedzących i piśmiennych, czy można tak człowieka żyłować, jak on mnie żyłuje: powiadają, że można; pytałem, czy można kogo wyrzucić z chałupy, co ją po ojcach ma: powiadają, że można. I dla czego można? A oni śmieją się tylko — powiadają: Czemuś podpisywał? Byłeś głupi — cierp teraz.
— I cierpisz, biedaku, — rzekł ze współczuciem Wasążek.
— A cierpię, panie Walenty, cierpię. Ni ja jedzenia, ni ja spania, ni pomyślenia żadnego. Pracuję, aż we mnie gnaty trzeszczą, zabiegam, jak mogę, i cóż stąd?... Abym jeno grosz jaki miał, zaraz oddaj mu — i oddaję, a precz jestem winien i końca nie widać. I żebym to choć wziął, żebym do ręki dostał, toby nie żal było. Wiedziałbym, że cierpię, bom winien, że muszę oddać, bom wziął, muszę zapłacić, bo się należy. Ale, panie Walenty, przysięgnę na zbawienie duszy, z czystem sumieniem, że części tych pieniędzy nie dostałem, które mi teraz płacić każą, a to, com wziął oddałem już w dubelt pieniędzmi, zbożem, — odrobiłem, odsłużyłem. Nie siła lat, jak on przyszedł do wsi obdarty, a we wsi gospodarze byli zasiedziali, spokojni i niejeden trochę grosza miał leżącego; a dziś on pieniądze ma, na duże handle się puszcza, a wielu gospodarzy na dziady schodzi. Jedni porozpijali się ze zmartwienia, a inni chodzą, w ziemię patrząc, jakby im kto na łbach wielkie kamienie pokładł. Oj, źle, panie Walenty, źle na świecie...
Wasążek westchnął, a chłop, rozgadawszy się, nie ustawał, rad, że ma się przed kim użalić.
— Już ja, panie Walenty, medytowałem, medytowałem i nic wymedytować nie mogłem i obrotu sobie żadnego dać nie mogę. Raz mi złe jakieś nagadywało, żeby albo postronek, albo w wodę...
— Eh, eh! To nie rzecz, Michale, duszę na zgubę wiekuistą dać.
— Nie rzecz... nie rzecz... nie godzi się i grzech, ale kiedy coś gada, a namawia, jak żywe. Raz w polu byłem i tak mnie męczyło; jeno figura na miedzy stała, Męka Pańska... Krzyż święty... i zbudziło się we mnie sumienie i cisnęło mnie na kolana... I począłem ryczeć z żałości, aż się we mnie coś obrywało we środku, i wiłem się, jak robak, pod owym krzyżem i w prochu się tarzałem, zmiłowania proszący... I zelżyło mi jakoś, żem przez kilka dni spokojniejszy chodził i jakoś lepszy we mnie duch wstąpił, spodziewanie jakieś, że może odmiana nastanie... A było tak dwa dni, może trzy, aż raz spotkałem go wieczorem...
— Chaskla?
— Tak; szedł przez wieś, a pyszny był, z góry stąpał, z góry patrzył. „Hej — woła — ty Michał, jutro masz raniutko z furmanką do mnie przyjechać!“ Ty, Michał! sługa ja jego, czy co? Taka mnie ogarnęła złość, że aż mi się krwawo w ślepiach zrobiło; zacisnąłem jeno pięści, alem jakoś zmilkł, a on poszedł sobie do licha...
— I na drugi dzień byłeś, bracie, z furmanką?
— Byłem, po okowitę mnie posyłał do gorzelni. Ciężar duży, droga krwawa, błoto osiami się garnęło, ale przywiozłem.
— Zapłacił ci chociaż?
— Ale, zapłacił! Powiedział, że jemu się należy, obiecał, że trochę mi ulży i nie będzie się upominał ze dwa tygodnie, abym jeno jeszcze kilka razy do tej gorzelni pojechał. W pańszczyźnie u niego jestem poprostu, tylko że nie wiem, siła dni odrabiać, bo coraz to zawoła. A w stodole mojej on, jak we swojej; co sobie każe dać, trzeba dać i jeszcze w swoim worku, na własnych plecach mu zanieść; uda mu się cielę — oddaj mu cielę, podoba się kokosza — oddaj kokoszę. Miała moja kobieta dwanaście gęsi, to siedm za psie pieniądze kupił, a pięć zabrał za procent. Gruntu nie mam dużo, a muszę dla niego cały zagon pod kartofle dawać, też jako niby za procent, a i zaorać ten zagon, kartoflami swojemi zasadzić, oborać, wykopać i odwieźć mu do domu, to niby znów za jego grzeczność i czekanie.
— Za jakie czekanie? Toć wziął procent!?
— I ja mu tak mówiłem, ale on ma inszą kalkulację. On powiada, że to niby za to czekanie i tę grzeczność, co od posadzenia kartofli do okopania.
— Niechże go kolki!
Rokita zwiesił głowę, a po chwili zagadnął Wasążka:
— Panie Walenty...
— Cóż?
— Dyć od wódki bywa człowiek pijany, a od wody nie?
— Także się Michał pyta! Toć małe dziecko wie, że tak jest.
— Oj, nie, nie, panie Walenty, nie prawda.
— Cóż znowu?
— Jednego dnia, też ze zmartwienia widać, huk mi się we łbie zrobił i w gardzieli paliło i język zesechł, jak kołek. Poszedłem do studni, wyciągnąłem wiadro wody i jakem się do niego przypiął, tom pił, pił bez pomiarkowania, jak nieprzymierzając koń. I w gorącość mnie zaraz wrzuciło, świat się koło mnie kręcił i zataczałem się tak, żem ledwie do chałupy trafił. Zaraz na progu baba poznała, żem pijany i ożogiem mnie po łbie raz i drugi.
— Oho! ostra kobieta...
— A juści. I nie broniłem się nawet, bom miarkował, że prawda. Mówię: owszem, wal, Kasiu, jagodo, bom sprawiedliwie pijany. Padłem na posłanie, jak kłoda; kobieta, choć prędka, ale miłosierna, przykryła mnie kożuchem i tak przeleżałem dwa dni i dwie noce.
— Od wody?
— Od wody... I potem, jakem już otrzeźwiał, to jeszcze drugie dwa dni chodziłem, jak potłuczony, że mi przy robocie wszystko z garści leciało, a głupiego kloca nie mogłem podźwignąć.
— Osobliwa rzecz.
— Osobliwa, panie Walenty, żeby tak od wody...
— Może kto co wrzucił do studni szkodzącego?
— A toć i ludzie tę wodę piją i konie się poi i bydło, a przecież nie szkodziło nikomu.
— Prawdziwie, że pierwszy raz słyszę o takim wypadku.
— Niechno pan Walenty posłucha o drugim.
— No?
— W Czarnembłocie to było, na targu. Zeszliśmy się we trzech: Piskorz Jan z Ciepłej Woli i Podsiadło Bartłomiej z Brzozówki, też takie biedaki, jak ja, zmarnowane. Piskorz swojemu żydowi zaprzedany, Podsiadło swojemu. Zeszliśmy się przy kieliszku. Gadu, gadu, jeden się użalił, drugi użalił, bo każdemu gorzko. Podsiadło sprawiedliwy chłop, ale na szkło łasy okrutnie; aby flaszkę zobaczył, to już jej nie popuści, aż czyste denko ujrzy...
— Znam ja go, lubi łyknąć...
— Oj lubi. Ja sobie krzynkę podpił, on jak się rozżalił, tak stawia kwartę za kwartą, powiada: zalać robaka! Zalaliśmy tego. Wracamy, na Wygodzie — znów. Ja nie chciałem, ale Podsiadło molestował, Piskorz też, zaczęli stawiać. Pijemy. Ja też nie mogłem cudzego pić a swojego nie dać, wysypałem tedy garść koprowizny, co było jeszcze w kalecie. Pijemy na umor, bo Podsiadło wciąż dogadywał o tym robaku, żeby go utopić, a po prawdzie panu Walentemu powiadam, że w tej gorzałce, cośmy ją we trzech wypili, nietylko robak, ale spore prosię mogłoby utonąć.
— Spiliście się pewnie, jak nieboskie stworzenia?
— Oni całkiem. Piskorza na swój wóz wziąłem, bo mi po drodze było i odwiozłem go do chałupy, a Podsiadło został w karczmie, jak nie żywy i dopiero na drugi dzień wieczorem się przebudził.
— A jakże z wami, Michale?
— Nic, panie Walenty. Przyjechałem do domu trzeźwiuteńki, kobieta nawet nie poznała, żem co pił.
— Ha! tęgą głowę macie.
— I to nie. Czasem od dwóch półkwaterków mnie z nóg zetnie.
— No, no?
— To musi, panie Walenty, wszystko z frasunku. Oj, źle na świecie!
— Źle. Ale czy ci się zdaje, że to tylko tobie? Pójdźno między ludzi, posłuchaj. Widzisz ja, na ten przykład, choć piśmienny jestem i kodeksy znam na wylot, a przecież mnie Chaskiel z Joelem tak trapią, jako i ciebie.
— I może on pana Walentego też tak samo ma z chałupy wyrzucić?
— Oj, oj! tylko ze mną trochę trudniej.
— Trudniej?
— Ja piśmienny; odemnie on takich papierów nie wycygani, jak od ciebie, bo ja wiem, czem to pachnie. Po drugie, że i do sądu jak przyjdzie, to ja nie stanę, zapomniawszy języka w gębie, ale wiem, co i jak gadać. Niewieleć to można wygadać, skoro stoi czarno na białem, ale zawsze już żyd nie jest taki śmiały. On się trochę boi, boć ma różne sprawki na sumieniu, a jak to powiadają: na złodzieju czapka gore. On wie, że Wasążek gębę ma nie od parady i może powiedzieć co szkodzącego. Ale to, mój bracie, niewiele znaczy, odwleka się tylko na jaki czas, a jeżeli żyd zechce dobrze dusić, to i dusi. Wszyscy my, mój Michale, na takim wózku jedziemy, a jak ty teraz prowadzisz konia na zmarnowanie, tak ja zeszłego miesiąca zmarnowałem krowę. Na procencik to poszło, na procencik.
Droga rozchodziła się. Rokita do Czarnegobłota wprawo miał zwrócić, Wasążek zaś do Kopytkowa wprost.
— No, bywaj zdrów, Michale, — rzekł szlachcic. — A niedopuszczaj sobie bardzo do głowy. Bóg miłosierny. Będzie lepiej, jak złe minie.
— Bądźcie zdrowi, panie Walenty, jedźcie z Bogiem.
W kilka godzin później Rokita wychodził z miasteczka pieszo. Koń został u Chasklowego szwagra, a otrzymane trzydzieści rubli miały być złożone jako okup za pewien czas spokoju.
Na tym to czasie duże Rokita sobie nadzieje budował. Myślał o tem, że w spokojności zarobi, że trochę zboża omłóci, krowę sprzeda i wspomoże się na kupno drugiego konia.
Tak rozmyślając, szedł ku swej wiosce, przyśpieszając kroku, aby jeszcze zdążyć przed nocą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.