W płomieniach/Wkroczenie wojsk rosyjskich

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WKROCZENIE WOJSK ROSYJSKICH.

W nocy z dnia 2-go na 3-go września padał deszcz. Ranek był chłodny, niemniej niebo wypogodziło się wkrótce i słońce wyjrzało z za chmur.
Wyszedłem na miasto dość wcześnie i — o dziwo! — ujrzałem na czworogrannej, szarej wieży ratuszowej igrające figlarnie na wietrze białe flagi. Było ich pięć — jedno wielkie prześcieradło na głównym maszcie i cztery mniejsze pieluszki w czterech rogach wieży. Niewinna ich barwa na tle błękitu niebios wpływała dziwnie ośmielająco i dodawała nadziei.
Nie mogę powiedzieć, aby ruch na ulicach był wielki tego ranka, nie. Ale popłochu też nie było. Ludzie szli zwykłym krokiem, nie zatrzymując się, lecz i nie śpiesząc. Znajomi witali się i rozmawiali. Sklepy były przeważnie otwarte.
Po drodze spotkałem jednego z kolegów, z którym zesedłem na dół, do miasta. Idąc zauważyliśmy rozlepioną na murach odezwę prezydjum miasta. Brzmiała ona jak następuje:

OBYWATELE!

Wojska monarchji mają cofnąć się na zachód. Wtedy wkroczą do Lwowa zwycięskie wojska rosyjskie.
W takiej chwili wzywamy całą ludność miasta, aby — przez Boga! — zachowała godność, spokój, wystrzegała się popłochu, wybryków nierozważnych czy złych żywiołów i wszelkiej prowokacji.
Miasto otwarte, więc nie może mu grozić żadne niebezpieczeństwo.
Cała poważna ludność oczekuje wypadków ze spokojem.
Wszelki wybryk nierozważnej czy szalonej jednostki przeciw wkraczającemu wojsku mógłby wywołać nieszczęścia.
Wzywamy ludność, aby czuwała w imię dobra miasta i wszystkich obywateli nad spokojem i ładem w mieście.
Sklepy, zwłaszcza z żywnością, mają być otwarte.
Prezydjum
Dr. Rutowski
Dr. Stahl
Dr. Schleicher
We Lwowie, dnia 2 września w nocy.
Odezwa zrobiła swoje, to znaczy — wisiała na murach. Potrzebna nie była. Lwów miał tak szalonego „pietra“, że niktby palcem nie ruszył. I cóż się dziwić? A potem — czy ludzie wychowani w Austrji nie wiedzą, co znaczy rozkaz?
Rzecz charakterystyczna — w ulicach, któremiśmy szli, nie spotkaliśmy ani jednego żyda.
W ulicy Ossolińskich zauważyliśmy wspaniałą scenę. Jakaś sklepiczarka stała przed swoim sklepikiem i maczając szczotkę w wiadrze, napełnionem zielonawą cieczą, sumiennie i pracowicie zamazywała nią czarno-żółte paski, namalowane na sklepie na znak, iż tu mieści się trafika. Z innych sklepów zdejmowano na gwałt szyldy z orłami cesarskiemi albo też orły cesarskie, umieszczone tam na znak, iż kupiec jest dostawcą dworu cesarskiego. Ku wielkiej mojej radości orły austrjackie spadały na ziemię, strącane w biały dzień rękami lojalnych lecz arcy-tchórzliwych obywateli. Takie były skutki wychowania austrjackiego w szacunku i kulcie dla wszelkiej władzy.
Trochę dalej ujrzeliśmy ku memu wielkiemu zaniepokojeniu dwuch austrjackich żołnierzy, którzy, snać zaspawszy gdzieś w szynku pod ławą, trochę późno śpieszyli do swoich oddziałów. Nasadziwszy bagnety na karabiny nabili je, z wielką ostentacja i hałasem zatrzaskując zamki. Uznawaliśmy ich męstwo i determinację, stwierdziliśmy jednak, że cnoty te okazują nie na właściwem miejscu i nie w swoim czasie.
Ledwośmy chwilę wypoczęli w redakcji, wypłoszył nas z niej jeden z kolegów bałamutną wiadomością, że na dworcu głównym gdzieś ktoś do kogoś strzela. Ponieważ mniej więcej w tym kierunku i w tamtych okolicach były nasze panie, więc obaj z kolegą wyszliśmy z redakcji, aby się dowiedzieć, co nam właściwie grozi. Obawialiśmy się nietaktownego bohaterstwa naszych obrońców. Bałamutny plotkarz został za karę wysłany w stronę rogatki Zielonej, skąd spodziewano się wojsk rosyjskich.
Po drodze spotkaliśmy jadący na dół pierwszy tramwaj — bez rannych. Zaraz nam się raźniej i weselej zrobiło.
Ciekawa rzecz — wśród panującej prawie że uroczystej ciszy coraz to w innem miejscu wybuchały gwałtowne, gęste salwy — trzcin i trzepaczek, łomocących z wściekłą jakąś pasją dywany. Było to bardzo denerwujące — bo mimowoli nadsłuchiwaliśmy, czy gdzie strzał jaki nie padnie. Nie mogłem sobie również wytłomaczyć tej dziwnej namiętności sług do trzepania dywanów właśnie w taki dzień, zwłaszcza, że mnóstwo zamożniejszych — a więc posiadających dywany ludzi wyjechało. Dopiero później zrozumiałem, że biedactwa te, samotne i oczywiście przerażone, dawały w ten sposób folgą naprężonym nerwom. Zauważyłem to nieraz potem. Jak tylko zaczynały po mieście krążyć pogłoski o zbliżaniu się Austrjaków, sługi chwytały trzepaczki i katowały dywany bez miłosierdzia.
Do jakiego stopnia bano się wojsk rosyjskich niech zaświadczy fakt, iż w pewnym znajomym domu mąż, człowiek zresztą rozsądny, namówił żonę, aby ucięła włosy i przebrała się po męsku za chłopca.
Wstąpiłem do szpitala. Panował tam zupełny porządek i spokój. W bufecie przygotowywano zakąski dla chorych, w westybulu zamiatano. Na nikim nie było znać trwogi lub zaniepokojenia. Sanitarjuszki były na swoich miejscach.
Wróciliśmy znowu do redakcji. Po chwili wpadł kolega, wysłany na Zieloną rogatkę, zwiastując, iż kozacy już jadą.
Aaa! Chwyciliśmy za kapelusze i wybiegliśmy na ulicę.
Na ulicy Akademickiej ujrzeliśmy pierwszego rosyjskiego kawalerzystę. Był to dragon. Jechał sobie spokojnie środkiem ulicy, przyglądając się ciekawie publiczności. Publiczność spoglądała na niego również ciekawie. Nie chcę się nad tem rozwodzić, ale była to scena istotnie bajeczna. Dragon coś wykrzykiwał, o coś pytał, wreszcie zsiadł z konia; w tej chwili kilkanaście usłużnych rąk chwyciło za cugle. Lwowska gawiedź, zresztą niezbyt uprzejma, o ile jest zaciekawiona, umie się zdobyć na niesłychaną usłużność. Wobec tego dragon wszedł do jubilerskiego sklepu, w którym zaczął się dopytywać o zegarki. Wogóle zauważyliśmy, że zbieranie zegarków jest manją rosyjskich żołnierzy. „Czasy“ intrygują ich nadzwyczajnie.
Nie wiem, na czem się skończyła ta pierwsza tranzakcja lwowskiego kupca z rosyjskim dragonem, dość na tem, że żołnierz dosiadł konia, i jadąc tuż przy chodniku zawrócił w głąb miasta. Karabin miał przewieszony przez plecy, szablę w pochwie, nie wyglądał bynajmniej groźnie.
Niedaleko wylotu ulicy Akademickiej na plac Halicki do dragona podeszła sanitarjuszka austrjacka i podała mu na tacy spory kielich wódki.
— Mocna? — spytał dragon.
Towarzyszący sanitarjuszce pan zapewnił żołnierza, że bardzo mocna.
Żołnierz chwilę się wahał, wreszcie zawołał:
— Nie chaczu!
I ścisnąwszy konia ostrogami pojechał dalej.
Publiczność „zdębiała“, sanitarjuszka zrobiła obrażoną minę, ja oczom własnym wierzyć nie chciałem. Nic jeszcze nie wiedzieliśmy o tem, że w wojsku rosyjskiem zakazano używania alkoholu. Dopiero kiedy się o tem dowiedziałem, przyznałem w duchu, że ten dragon istotnie zachował się po bohatersku — nie przez to, że tak śmiało sam jeden harcował po ulicy lwowskiej, lecz że w takiej chwili, będąc pierwszym, który wjechał do nieznanego, zdobytego miasta — a musi to być emocja wielka i pozazdroszczenia godna — odmówił podanego mu tak gościnnie a tak dawno może już niewidzianego kieliszka drogocennego trunku.
Czytelnik niech nie krzywi się, czytając ten ustęp i niech nie myśli źle o Lwowianach. Ci biedni ludzie, bezbronni, nieprzygotowani i opuszczeni w tak niegodny sposób przez władze, przeżywali straszne chwile. Skąd naiwny, prostoduszny „łyk“ lwowski miał wiedzieć, jakie są prawa wojny, co go czeka i co mu wypada. Ten kieliszek wódki jak i kwiaty, które wręczono pierwszym wjeżdżającym do miasta patrolom, były symbolem pokojowego usposobienia mieszkańców, czemś w rodzaju obrzędowego zapewnienia bezpieczeństwa i gościnności. Lwów wojny nikomu nie wypowiadał; wlazł w nią — jak Piłat w „Credo“.
Później dopiero dowiedziałem się, że całą tę wojenną idyllę mógł zepsuć i obrócić w krwawą tragiedję jeden jedyny głupi chłopiec. Chłopiec ten, subjekt jednego handelku, wybiegł na podwórze kamienicy i zaczął strzelać z rewolweru. Głupie bydlę nie miało tyle odwagi, żeby się nią pochlubić na ulicy — ale na podwórku on sobie dowcipnie pukać zaczął — najpodlejszy rodzaj prowokacji. Tuż byli przy bombce piwa i członkowie straży obywatelskiej, rycerze przezorni i w takich wypadkach nie znający strachu. Wpadli oni na podwórze, rozbroili durnia i dopiero mu kułakami do rozumu przemawiać. Jeśli cięgi, jakie zasłużenie odebrał, były takie, jak ich strach, to mu gratuluję; do końca życia ich nie zapomni i będzie się miał czem chlubić, bo niezawodnie dużo wycierpiał.
My tymczasem, wyszedłszy na plac Halicki, ujrzeliśmy na nim siedmiu czy dziewięciu ułanów rosyjskich z lśniącemi, długiemi lancami w rękach. Wśród nich był na koniu żołnierz austrjacki, który im służył za przewodnika. Żołnierze, otoczeni tłumem ciekawych, rozmawiali z jeńcem, paląc papierosy; siodła mieli ubrane kwiatami.
A tak niedawno jeszcze jechały tędy austrjackie ciężkie haubice.
Napatrzywszy się do syta ułanom i ich długim, błyszczącym lancom metalowym, poszliśmy na obiad. Za gmachem politechniki, tam, gdzie się zaczyna ulica Listopada, spotkaliśmy pierwszy pieszy patrol rosyjski. Dwójkami, w swych zielonkowatych mundurach raźnym krokiem szło kilkunastu piechurów z karabinami na ramionach. Prowadziło ich dwuch „obywateli“, czerwonych, zaaferowanych i krzyczących wielkim głosem:
— Godność i powaga, panowie. Proszę się rozejść! Szynki zamykać! Wódki nie sprzedawać! Czego tu stoicie? Proszę się rozejść — godność i powaga, panowie!
Krzyczeli na cały głos a w głosie ich nie było „godności i powagi“ a tylko strach.
„Godność i powaga!“ Co za tupet!
I to był koniec. Na tem kończyły się narazie wojenne przygody Lwowa, który od tej chwili „odstawiony“ poza lewe skrzydło był już „ausser Gefecht“ według austrjackiej terminologji wojskowej.



Spałem tej nocy źle — nie w swoim domu i nie w swojem łóżku.
Przez całą noc pod oknami wył mi jakiś pies — żałośnie, nieustannie.
Wstałem wcześnie i gdzieś koło szóstej rano wyszedłem na miasto.
W nocy trochę deszcz padał — niebo było bardzo zachmurzone.
Ze wszystkich stron słychać było strzały karabinowe — warty rosyjskie strzelały do szybującego nad miastem aeroplanu austrjackiego. Ale nie widziałem go.
Ulice były puste.
Szedłem od gmachu techniki ku ulicy Kopernika. Tam, na rogu, ujrzałem jakiegoś „łyka“ jakby kryjącego się za węgieł.
Strzały przybliżały się.
Nie wiedząc co to znaczy, przystąpiłem do przytulonego do ściany łyka i spytałem:
— Gdzie to strzelają?
Wzdrygnął się — snać dopiero mnie spostrzegł — i odpowiedział:
— O, mój panie, biją się, straszna bitwa —
— Gdzie? W mieście?
— Nie, koło Zimnej Wody, Rudna![1]
— Koło Zimnej — Wody — Rudna? I dlategoś się pan tak schował?
„Łyk“ krył za swemi plecami wór prawie tak wielki jak on sam.
Coś gdzieś rabowano.
Na dole, ulicy Ossolińskich spotkałem parę. On, z waszecia ubrany, obwiązywał się w pasie workiem, ona, biegnąc przy nim, zawiązywała chustkę pod brodą.
— Panom brzuchy spuścić — słyszałem, gdy przechodziła koło mnie.
W oczach jej paliły się żółte ogniki.
Ba gdyby te wilki umiały się były w porę zorjentować!
Kiedym się znalazł na ul. Akademickiej usłyszałem dźwięki orkiestry wojskowej. Pułk piechoty z muzyką pokazał się w głębi ulicy.
Pobiegłem prędko pod hotel Żorża i tam czekałem.
Przedefilowały koło mnie karne, równe, szare szeregi.
Las bagnetów... Szare płaszcze...
Szła fala, szła, szła, aż wreszcie — ogarnęła pomnik Mickiewicza.
Nie umiem opisać uczucia, jakiego doznałem w tej chwili.
Ból!
A po piechocie przyszła artylerja i karabiny maszynowe, potem jazda, las lanc, potem kozacy, „papachy“, „baszłyki“ różnobarwne, „szaszki“, „kindżały“ i znowu artylerja i znowu piechota i pieśni pieśni, pieśni...
— Jechał iz jarmarki uchar-kupiec...
Tłumy Lwowian przez długie godziny z szeroko otwartemi gębami gapiły się na te nieznane wojska, a kiedy tu i owdzie ja i kozak świsnął, to biedny łyk aż przysiadał do ziemi ze strachu...
Pędzono też bydło.
Krowa jakaś zacięła się — stanęła na ulicy Karola Ludwia pod hotelem Żorża i ani kroku dalej. Czaban ciągnął ją, bił — krowa ani rusz. Trwało to chwilę — aż wreszcie z tłumu wystąpił ochotnik, poszedł ku krowie z tyłu, ramieniem podparł jej pośladek tak, że twarzą przyległ do podogonia i popchnął — krowa zrobiła krok — dalej...
Lwowianin bywa usłużny z przyzwyczajenia. Tradycje austrjackie.
Prowadzono jeńców austrjackich — bezbronnych, obdartych, brudnych. Nie wiem dlaczego, nieprzyjemnie mi się zrobiło na widok i odwróciłem od nich oczy. Zauważył to jakiś oficer rosyjski i zauważył z rycerską uprzejmością:
— A la gier kom a la gier!
Sam już dziś dobrze wiem o tem...
A wieczorem w samochodzie, jadącym wolno pojawili się żandarmi rosyjscy, którzy rozrzucali proklamacje do ludu ruskiego, obiecujące wyzwolenie z pod ucisku Niemców, Polaków i żydów...
A potem przyszła jesień i posępna zima na pozycji, długie, ciemne, zimne i głodne miesiące cierpień, udręczeń i walk moralnych zupełnie innego rodzaju. O tem — kiedyindziej.


Lwów z pierwszych czasów. wojny miał duszę kobiecą.
Była to dusza dobra, zdolna do miłości, ale leniwa sercem, niepochopna do wysiłków. W normalnej sytuacji uczucie Lwowa trysnęłoby drogą prostą i naturalną i rozżarzyłoby się do wielkiego blasku — co jest rzeczą wszystkim zbiorowiskom ludzkim przyrodzoną. I samo to uczucie zdobywałoby w swym naturalnym rozwoju argumenty, któremiby swą intuicję uzasadniało.
Tymczasem — sytuacja normalna nie była.
Intuicyjnie można było znaleźć w niej wyjście przy pewnym wysiłku — zaś Lwów wysiłków takich nie lubiał.
Agitacja austrjacka, brak zmysłu historycznego, strach i groza wojny — to wszystko z łatwością mogło zdezorjentować społeczność, która ideowo ugruntowana nie była.
I wówczas ta społeczność zmieniła się w stado, z którem można było zrobić, co kto chciał, nawet dobrowolnie każąc mu oddawać swe młode.
Dusza lwowska była w panice.
Gdyby na nią były spadły jeszcze gwałtowniejsze cierpienia, byłaby może zupełnie straciła przytomność.
Ale pod okupacją wojsk rosyjskich, zabezpieczona od bezpośrednich okropności wojny, odpoczęła i poszła do siebie. Okupacja rosyjska miała formę łagodną — mimo, iż miastu wciąż przypominała jego polskość. Wiedeń odsunął się od Lwowa, bliższą stała się Warszawa.
Lwów zaczynał rozumieć...
Czy zrozumiał ostatecznie? Nie wiem...
Lecz jedno wiem:
Lwów był austrjackiem miastem i przestał niem być, był rosyjskiem i również niem być przestał. Przypuszczam, że te wielkie eksperymenty pouczyły go o tem, iż najlepiej, najciszej było mu w tych nielicznych dniach, kiedy nie było ani jednych ani drugich... A aczkolwiek na krótki czas, przecież przekonał się, że to jest możliwe...
A także pojął, jakim jest właściwie — i niezmiennie.






  1. 15 wiorst od Lwowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.