Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A tak niedawno jeszcze jechały tędy austrjackie ciężkie haubice.
Napatrzywszy się do syta ułanom i ich długim, błyszczącym lancom metalowym, poszliśmy na obiad. Za gmachem politechniki, tam, gdzie się zaczyna ulica Listopada, spotkaliśmy pierwszy pieszy patrol rosyjski. Dwójkami, w swych zielonkowatych mundurach raźnym krokiem szło kilkunastu piechurów z karabinami na ramionach. Prowadziło ich dwuch „obywateli“, czerwonych, zaaferowanych i krzyczących wielkim głosem:
— Godność i powaga, panowie. Proszę się rozejść! Szynki zamykać! Wódki nie sprzedawać! Czego tu stoicie? Proszę się rozejść — godność i powaga, panowie!
Krzyczeli na cały głos a w głosie ich nie było „godności i powagi“ a tylko strach.
„Godność i powaga!“ Co za tupet!
I to był koniec. Na tem kończyły się narazie wojenne przygody Lwowa, który od tej chwili „odstawiony“ poza lewe skrzydło był już „ausser Gefecht“ według austrjackiej terminologji wojskowej.



Spałem tej nocy źle — nie w swoim domu i nie w swojem łóżku.
Przez całą noc pod oknami wył mi jakiś pies — żałośnie, nieustannie.
Wstałem wcześnie i gdzieś koło szóstej rano wyszedłem na miasto.
W nocy trochę deszcz padał — niebo było bardzo zachmurzone.
Ze wszystkich stron słychać było strzały karabinowe — warty rosyjskie strzelały do szybującego nad miastem aeroplanu austrjackiego. Ale nie widziałem go.
Ulice były puste.
Szedłem od gmachu techniki ku ulicy Kopernika. Tam, na rogu, ujrzałem jakiegoś „łyka“ jakby kryjącego się za węgieł.
Strzały przybliżały się.
Nie wiedząc co to znaczy, przystąpiłem do przytulonego do ściany łyka i spytałem:
— Gdzie to strzelają?
Wzdrygnął się — snać dopiero mnie spostrzegł — i odpowiedział:
— O, mój panie, biją się, straszna bitwa —
— Gdzie? W mieście?