W płomieniach/Początek końca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POCZĄTEK KOŃCA.

Nareszcie urwała się rzeka wojsk austrjackich, płynących od dwuch dni ku dworcowi kolejowemu. Zniknęli z ulicy oficerowie, żołnierzy zrzadka tylko było widać, nad miastem krążył nisko rosyjski aeroplan.
Na ulicy Akademickiej spotkałem znajomego porucznika ułanów, pracującego w audytorjacie. Był w cywilnem ubraniu, co mnie jednak nie zdziwiło, ponieważ ten oficer munduru swego nie lubił. Pochodząc z mieszczańskiej, lwowskiej rodziny i mając najrozmaitszych znajomych, przekładał swobodę nad zaszczyt.
— Co słychać? — spytałem go.
— Wszystko dobrze! — odpowiedział.
— To wiem. Komunikat urzędowy doniósł już, że jest „ciepło i słonecznie“.
— Więc czegóż pan chce więcej?
— Chciałbym wiedzieć, coby mi pan poradził nie jako oficer, ale jak „cywil cywilowi?
— Radzę panu wyjechać do Przemyśla i to — dziś. Jutro już niema poco.
— Dziękuję. Szczęśliwej drogi.
Pożegnaliśmy się.
Po chwili spotkałem drugiego znajomego. Zatrzymał mnie i rzekł:
— Powiem panu — ale w zupełnej dyskrecji. Wiem z całą pewnością, że jutro wkroczą do Lwowa wojska rosyjskie. Tylko, panie — psst!
I położył palec na ustach.
Oglądnąłem się dokoła, szukając kogoś, komubym natychmiast mógł tę tajemnicę powierzyć.
Ulica była zupełnie pusta — o czwartej po południu!
Puściusieńka — wymarła. Tylko szyby w oknach połyskiwały tajemniczo.
Nastrój — bajeczny! Nigdy tego nie zapomnę.
Jak wymiótł! Gdzieś daleko majaczą trzy czy cztery figurki ludzkie, czarne, małe... Wysoko, wysoko furczy aeroplan, duży, czarny... jak ogromny bąk. A topólka, smukła, zielona, ukochana moja topólka, rosnąca na skwerze — czyli po lwowsku „na skweresie“ w Akademickiej ulicy — tak sobie cicho i mądrze szumi i to srebrem gra, to zielenią...
Poszedłem dalej zemocjonowany i pełen dumy, bo już wiedziałem, że będę świadkiem historycznego faktu. Po drodze spotkałem trzech panów i owego żyda, który mnie zirytował gadaniem, jakoby Polacy zgubili Austrję. To był jedyny nieprzyjemny moment.
Aeroplan zniżył swój lot. Jakiś pan przerażony uciekł do bramy.
Ja nie uciekałem, wiedząc, że lotnik nie będzie rzucał bomb na pustą ulicę. Na zabiciu mnie, tego żyda i dwuch profesorów uniwersytetu, w dodatku obu filozofów, nie mogło nikomu zależeć.
Spotkałem znowu dwuch znajomych i powierzyłem im tajemnicę. Jeden zbladł, drugi poczerwieniał — zostawiłem ich na środku ulicy.
Znajomy młody chłopak, którego również wtajemniczyłem w swój sekret, mlasnął językiem i uniósłszy brwi w górę, wykrzyknął z podziwem:
— Ale? Fajna rzecz! Będzie się można temu wojsku przypatrzeć!...
Więcej znajomych już spotkać nie mogłem, wobec czego poszedłem do domu i z nudów wziąłem gorącą kąpiel, mimo, iż dzień był bardzo upalny.
Przerażająca cisza panowała na ulicach, na których nawet dzieci widać nie było. Tramwaje nie kursowały. Wszędzie połyskiwały obrazki święte.
W tej ciszy dopiero ogarnął mnie niewypowiedziany strach i niepokój. Co będzie? Zbiegowie opowiadali nam, że w Brodach jakiś żyd strzelił do żołnierzy rosyjskich. A jeśli coś podobnego stanie się we Lwowie?
Nad wieczorem poszedłem do szpitala, gdzie jedna znajoma pracowała jako sanitarjuszka.
W szpitalu było piekło niesłychane. Ranni snuli się pod zabudowaniami, czepiając się murów i sztachet, żebrząc przechodniów o laski; sanitarjusze austrjaccy, rozgorączkowani i nieprzytomni ze strachu, uwijali się między nimi, opowiadając im straszne historje. W budynku czwartego gimnazjum, gdzie mieścił się oddział doktora Frankego, było pusto i ciemno. Ranni siedzieli na schodach, albo też zbierali swe manatki, nawołując się w różnych językach. Żołnierzy sanitarnych ani sanitarjuszek nie było.
— Gdzie sanitarjuszki? — spytałem jakiegoś chorego.
— Uciekły! Wszyscy uciekli! Nikogo niema! — odpowiedział mi z pogardliwą, gorzką intonacją w głosie.
Pobiegłem na technikę, przedarłem się przez tłum lamentujących rannych i wszedłem do westybulu. Nigdzie ani jednej siostry.
— Gdzie są panie z Czerwonego Krzyża? — spytałem jakiegoś sanitarjusza, osadziwszy go gwałtem na miejscu.
— Pouciekało wszystko, niema nikogo!
— Nie gadaj głupstw! Te panie nie uciekły!
— Wszystko, wszystko uciekło! Moskale palą, mordują —
Wróciłem znowu do czwartego gimnazjum i poszedłem do kancelarji, gdzie przypadkiem znalazłem znajomego żołnierza. Powiedział mi, iż moja znajoma jest na technice. Pobiegłem.
Ciemno się robiło. Jako krótkowidz widziałem przed sobą już tylko konający blask ścian i schodów i przemykające to tu to tam niewyraźne, czarne postacie. W takich chwilach zaostrza się i wytęża nadmiernie mój słuch. Słyszę wtenczas takie mnóstwo rzeczy, że nie mogę ich w mózgu uporządkować.
I naraz zaroiły mi się w głowie oderwane zdania w różnych językach, pełne trwogi i złych przeczuć. Słyszałem głosy gardłowe, chrapiące, jękliwe, słyszałem straszny, pełen przerażenia gwar ulicy, turkot trainów, dorożek i tramwajów, które od czasu do czasu bez wszelkiego ładu zajeżdżały na tej linji przed szpital po rannych — lecz tych nie było komu wynosić. Ludzie cywilni, gimnazjaliści i służba tramwajowa własnoręcznie nosiła biedaków i układała w wozach.
Zacząłem tracić panowanie nad sobą. Człowiek, którego szukałem, utonął, zginął gdzieś w tym ogromnym, nieznanym mi gmachu, w którym rozgrywały się tak straszne sceny, w którym umierający z obłędem w oczach zrywali się z pościeli i pędzili niewiadomo dokąd. Jęk i stękanie odzywało się ze wszystkich kątów. W salach było ciemno, na korytarzach ciemno...
Wreszcie w któremś podwórzu ujrzałem szereg białych postaci — sanitarjuszki!
— Gdzie pani B? — spytałem jednej.
— W kancelarji.
— A kancelarja gdzie?
Pokazano mi.
Zastałem tam jeszcze kilka sióstr odbierających dyspozycje od doktora Frankego. Ponieważ wojskowy zarząd szpitala uciekł, radzono nad tem, jak zatrzymać rannych, uspokoić, co im dać zjeść itp. Siostry — nie pouciekały. Uczciwie i dzielnie wytrwały na swych stanowiskach.
Mógłby mi kto zarzucić, iż mówiąc o wyjeździe wojskowego zarządu szpitalnego niesprawiedliwie używam słowa „uciekł“, ponieważ zarząd ten wobec ewakuacji miasta — miał obowiązek wyjechać. Niewątpliwie — miał jednak również obowiązek powiadomić o tem lekarzy, którzy zostawali, ustanowić jakiś porządek, wywieźć rannych — albo też, skoro to było niemożliwe — uspokoić ich co do losu, jaki ich czeka. To ulotnienie się po angielsku i zwalenie całego strasznego piekła na barki ludziom nie przygotowanym nie zasługuje jednak na inną nazwę, jak tylko na nazwę haniebnej ucieczki.
Nie byłem tego dnia na dworcu, więc nie wiem co się tam działo. Ludzie opowiadają straszne rzeczy. Jaki tam musiał panować nastrój, to może zilustrować następująca wzmianka kronikarska:
— Wieczorem zdarzył się fatalny wypadek na dworcu głównym. Jeden z personalu kolejowego wziął z ustawionych w kozły karabinów jeden karabin i oglądając go, manipulował nim tak nieostrożnie, że karabin wypalił i przestrzelił jednemu z publiczności obie nogi a jedną z pań Czerwonego Krzyża zranił ciężko w udo, tak, że musiano ją odesłać do kliniki. Ponieważ dorożkarz nie chciał jechać ze zranioną, musiał wsiąść do dorożki z ranną i jej towarzyszką uzbrojony policjant. Publiczność, sądząc, że to aresztowana, omal ich nie zlynczowała.
Nabite karabiny ustawione w kozły i opuszczone przez żołnierzy, służba kolejowa, która rozbiera między siebie broń już bezpańską, strzał, dorożkarz nie chcący rannej wziąć do dorożki — po zwyczajnym kursie! W tem rzecz! — Tłum, wściekły z trwogi, rzucający się na kobiety i żądny krwi, czujący swą siłę i bezkarność...
W nocy już krążyły po mieście patrole obywatelskie, grupki po kilku panów różnego stanu, wieku i zawodu. Chodzili oni, czuwając nad mieniem i bezpieczeństwem mieszkańców, szczęśliwi, iż nie są samotni tej nocy, która i tak dla bardzo wielu była bezsenna...
I oto tak fala wielkich wypadków dziejowych zmyła z tego starego miasta austrjacki pokost. Odpłynęło wojsko, „die bewaffnete Macht“, pobite i pokrwawione, odpłynęli „poskromiciele tłuszczy“ pretensjonalni oficerowie, odpłynęła policja i surowa żandarmerja, cały ten pstry tłum, tak niby na wieki zagnieżdżony w tym kraju. Z posterunków, na których przez 140 lat chodził żołnierz, ściągano warty, na łaskę losu pozostawiając szeroko otwarte budynki, do których jeszcze tak niedawno nikt nosa nawet wściubić nie mógł.
Tej nocy miasto było bezpańskie, wolne, swoje...
Widok był niezmiernie pouczający, wstrząsający, potężny, niespodziewany. Coś podobnie wielkiego można widzieć raz w życiu. (Widziałem już dwa razy — przyp. aut.). Z jaką dziwną łatwością ustępowało i znikało to, co przez półtora wieku blisko zdawało się być niezwyciężone i niezwalczone.
Czemże jest siła miecza?
Kiedy przed wielu, wielu laty wojska austrjackie obejmowały w posiadanie Lwów, było to miasto niewielkie, ciche, zaniedbane — ot, dziura prowincjonalna. Uciskane, niemczone, żydzone, nie poddało się mimo wszystko i wyrosło w gród wielki, w którym, jak w obcym, całymi dniami nieraz błądzili nieznający języka żołnierze austrjaccy. Miasto się rozrosło, zmężniało, spotężniało — a fala znów spłynęła wstecz, ku zachodowi, ku Wiedniowi.
Co znaczy miecz?
A jak niezwyciężone jest życie...
I czyto myśmy może wygnali zaborcę? Sam poszedł...
Byle tylko umieć czekać... Byle „przeżyć wroga“...
Na drugi dzień opowiadał mi pewien młody człowiek z uśmiechem na twarzy:
— W nocy byłem na mieście. Chodziłem po ulicach — dziwne wrażenie. Naraz, gdzieś koło północy słyszę wysoko nad miastem jakiś szum. Patrzę ja się — szeroka, czarno-żółta obręcz przesuwa się nad Lwowem ku zachodowi.
— Cóż to było? — spytał ktoś naiwny.
Nie domyśla się pan? Granicę austrjacką przenoszono...
Taka anegdota krążyła wówczas po Lwowie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.