W płomieniach/Manifestacje

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MANIFESTACJE.

Dopiero dziś, kiedy pisząc tą książką na każdym kroku napotykam na niezwalczone trudności, widzą, jak niedbale pisarze-galicyjscy pełnili obywatelską służbą wobec swego kraju rodzinnego. Gdzież dobra książka, któraby pouczyła polskiego czytelnika o rzeczach tak nadzwyczaj zajmujących, jak wybory, psychologja agitacji wyborczej i „wyborczych kawałów“, to wszystko, czem żyło namiątnie całe galicyjskie społeczeństwo? Już widzą, jak „larpurlartyści“ uśmiechają się drwiąco, szepcząc: — Także tematy! — Mojem zdaniem niema tematu, któregoby gienjusz nie uszlachetnił, z drugiej zaś strony i tych gienjuszów w Galicji także nie widzą...
To, co się po wybuchu wojny działo we Lwowie, było najzupełniej w stylu „kawałów wyborczych“ i „agitacji wyborczej“, mniej więcej takiej, jak ją przedstawiali Dickens, Mark Twain i inni pisarze anglo-amerykańscy, skoro się już na polskich powołać nie mogą. Do tych wyborczych machinacji należały przedewszystkiem demonstracje uliczne.
Już po zamordowaniu następcy tronu uderzyło mnie, iż w Bośni i Hercegowinie nie przeszkodzono pogromom serbskim, przeciwnie, z doniesień niektórych dzienników wiedeńskich a przedewszystkiem z prasy czeskiej wynikało, że pogromy w Sarajewie organizowała policja a władze zupełnie im przeszkadzać nie chciały, przeciwnie, popierały je. Co więcej, technika — że użyją tego określenia — inscenizacja pogromów i demonstracji, połączona z obnoszeniem po mieście portretu cesarza Franciszka Józefa i z zasłanianiem się tym obrazem przed wojskiem, które cześć oddawać niby musiało — to nie było w austrjackim, powiedzmy środkowo-europejskim stylu ani charakterze, to było importowane skądinąd, naśladowane, ergo dowodziło studjum i przygotowania, rozmysłu. Były to machinacje w całem znaczeniu tego słowa, machinacje bezwstydne i cyniczne, bo powołujące się na „zapał naszych wiernych Mahometan“ a wiadomo, że podstawą okupacji Bośni i Hercegowiny było właśnie rzekome życzliwe dla Austrji usposobienie katolickiej ludności bośniackiej, uciskanej przez „kmieci“ tureckich. Pogromy te widziałem przypadkiem w kinematografie, gdzie je przedstawiano dla wywołania patrjotycznego zapału wśród ludności galicyjskiej i nigdy nie zapomną straszliwego widoku zdemolowanych domów, ulicy zasypanej szkłem, w którem literalnie po kostki brodził jakiś oberwaniec w fezie, szczerzący do publiczności zęby a za nim dwuch austrjackich żołnierzy.
Z tych pogromów wynikało, że rząd austrjacki postanowił nie cofać się nawet przed tak nikczemnemi środkami, jak podbudzanie i jątrzenie dzikich instynktów czerni ulicznej, najciemniejszego i najmniej odpowiedzialnego motłochu.
Akcję tę rozpoczęto we Lwowie odrazu na wielką skalę. Później opowiem, do jakiego stopnia rozbestwienia doprowadzono to, co dawni pisarze tak świetnie określili jako „uliczną hołotę“, zwłaszcza na co pozwalali sobie żydzi, jedyni może w Galicji, lecz najzacieklejsi Austrjacy. Na razie wspomnę tylko o demonstracjach a zwłaszcza o jednej z nich, najnędzniejszej i najpodlejszej, na jaką mogła się zdobyć we Lwowie austrjacka policja wraz z oddanymi sobie agientami z Komisji Tymczasowej.
W mieście panowało ożywienie i podniecenie, które dochodziło do kulminacyjnego szczytu, zwłaszcza wieczorem, kiedy po całodziennej bieganinie i kłopotach można było spokojnie usiąść w knajpie przy szklance piwa. Rozumie się, iż ulice pełne wówczas były publiczności, ciekawych gapiów, kokotek flirtujących z oficerami, strzelców, młodzieży, zapasowych, żołnierzy i t. d. O zbiegowisko bardzo było łatwo. W tym celu „znachodziła się i muzyka“ (za pieniądze zawsze ją „znaleźć“ można); nieraz była to muzyka wojskowa, która, otoczona kordonem żołnierzy z lampionami, defilowała po ulicach, grając marsze wojskowe. Gawiedź lwowska przepada za muzyką, wnet też dokoła orkiestry zbierały się setki ludzi, przeważnie wyrostków, którzy maszerowali gwiżdżąc lub śpiewając. Lawina ludzka rosła i — kiedy muzyka stawała przed pałacem namiestnikowskim lub gmachem komendy korpusnej, liczyła zwykle kilka tysięcy ciekawych. Wówczas na balkonie pojawiał się namiestnik Korytowski lub jenerał Koloszvary i „palił mówkę“ do tłumu, który oczywiście odpowiadał hurońskiem wyciem. Raz rozwrzeszczawszy się tłum nie kończył tak prędko a zwłaszcza już żydki, wyczytawszy w „Kronenzeitung“ jak się to we Wiedniu demonstracje odbywają, wpadały do kawiarń i obnosząc na rękach oficerów, a w ich braku choćby podoficerów rachunkowych, kazały muzyce grać austrjacki hymn ludów. Widziałem, jak zrobiono gorącą owację żołnierzowi z muzyki wojskowej, jadącemu na wózku ciągnionym przez osiołka. Tłum wrzeszczał w niebogłosy, zaś muzykant z arcypoważną miną, opierając się prawie o ośli ogon, przemawiał z wózka do tłumu. Sprawiedliwość każe zaznaczyć, że pisma lwowskie zanotowały równocześnie wielką ilość coraz zuchwalszych kradzieży kieszonkowych. Te demonstracje robiły bardzo przykre wrażenie. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż ktoś rozmyślnie i z zupełnem wyrachowaniem wzniecał pożar, podburzając najniebezpieczniejsze żywioły.
Szczytem cynizmu była jednak wielka manifestacja z powodu „zwycięstwa pod Miechowem“. Rzecz miała się jak następuje: Już w piątek, 7-go sierpnia zaczęto coś przebąkiwać w mieście o jakiemś krwawem starciu strzelców polskich z wojskiem rosyjskiem. W sobotę 8-go sierpnia jeden z członków lwowskiej komendy strzeleckiej oznajmił mi z tryumfującą miną, iż bataljon strzelców polskich starł się pod Miechowem z piechotą rosyjską i zmusiwszy ją po krwawej walce do odwrotu, zajął Miechów; wiadomość ta pochodziła od sztabu strzeleckiego w Krakowie. Kiedym się tą wiadomością, bardzo zresztą nieprawdopodobnie wystylizowaną, podzielił z mymi redakcyjnymi kolegami, odpowiedziano mi, iż według otrzymanych właśnie autentycznych i wiarygodnych informacji z Krakowa, żadna tego rodzaju potyczka się nie odbyła, wobec czego doniesienie sztabu strzeleckiego wygląda podejrzanie i nieprawdopodobnie. Nie było przyczyny nie wierzyć temu oświadczeniu, jako że dokładne obznajomienie się z istotnym stanem rzeczy leżało przedewszystkiem w naszym interesie.
Kiedy popołudniu siedziałem w kawiarni ze znajomymi, podeszła ku nam jakaś panienka — wielkie mnóstwo młodzieży chodziło wówczas przez cały dzień po ulicach — i podała nam świstek z wydrukowanem na nim maszynowem pismem zaproszeniem na zgromadzenie ludowe pod pomnikiem Mickiewicza „z powodu zwycięstwa pod Miechowem“. Nie lubię demonstracji, zgromadzeń i ścisku, zwłaszcza w lecie, a już szczególniej we Lwowie, gdzie wśród uboższych warstw bardzo rozpowszechnione jest jedzenie czosnku; ulegając jednakże namowom kolegów, poszedłem.
Do dziś dnia nie mogę myśleć bez oburzenia o tej nikczemnej, potwornej hecy, wiedząc jednak, iż Czytelnika interesuje nie moje oburzenie ale sam fakt, poprzestanę na jego możliwie objektywnem i rzeczowem opisaniu.
Zmierzchał się cudowny, letni dzień, kiedyśmy przyszli pod kolumnę Mickiewicza. Zbitą, milczącą masą stali tam ludzie, wśród których kręciły się panienki, potrząsające puszkami i powtarzające monotonnie: — Na skarb wojenny! Na skarb wojenny! — Głuchy brzęk monety w puszkach i ten wiecznie powtarzający się frazes irytował nadzwyczajnie. Nikt w Galicji nie miał nigdy zadużo pieniędzy. To, co dawano, odejmowano sobie od ust, zwłaszcza, że wobec wojny zarobki zmniejszały się gwałtownie i nikt nie wiedział, z czego żyć będzie za tydzień. Zamożni i bogaci ludzie wszeikiemi sposobami starali się wyciągać gotówkę z banków, rząd wywoził pieniądze z kraju, żydzi i kramarze wycofywali z obiegu drobną monetę i nie chcieli przyjmować banknotów, wszystko podrożało w trójnasób, a biedny człowiek wciąż musiał mieć kieszeń otwartą i opłacać się niemiłosiernym panienkom. Co znaczyć mogło tych kilkanaście tysięcy koron wobec wymaganych przez wojnę miljardów? Wojny nie prowadzi się za zbierane przez dwa tygodnie na ulicy grosze; to było upokarzające i uwłaczające. To też datki nie sypały się zbyt szczodrze, a już zwłaszcza żydzi starali się podsuwanych skarbonek nie widzieć.
Czekaliśmy, patrząc ze stopni pomnika na tłumy publiczności, przechadzające się po ulicy Karola Ludwika. Panie w letnich sukniach, strzelcy, żołnierze, huzarzy, skauci w ciemno-zielonych koszulach i podgiętych amerykańskich kapeluszach, niezmordowani, wciąż w ruchu. Ładne, młode główki kobiece w bardzo strojnych kapeluszach i mundury oficerów widać też było w oknach pobliskiej kawiarni. Tłum czekał cierpliwie.
Wreszcie dał się widzieć jakiś ruch. Przez zbite masy ludzkiem równym krokiem szedł pluton strzelców, którzy ustawili się z obu stron pod pomnikiem Mickiewicza. W tłumie rozległy się oklaski.
I znowu czekano.
Od czasu do czasu przejeżdżały z hukiem tramwaje elektryczne, słychać było nieustanny chrzęst dorożek i wołanie chłopców, uganiających po ulicach z dodatkami pism.
Cudowny, cichy błękit nieba pogłębił się i zaczął grać gorącym fjoletem, wśród którego zrzadka zamigotały przejasne, duże, srebrne gwiazdy.
Nareszcie przez publiczność przecisnęło się kilku panów, którzy stanęli pod kolumną Mickiewicza. Zaintonowano „Boże coś Polskę“. Stałem wśród tłumu ludzi, patrzyłem im w usta, śpiewali mi wprost w uszy. I mówię to, co zauważyłem.
Ogromna większość umiała zaledwie połowę pierwszej zwrotki „Boże coś Polskę“, a dwie pierwsze zwrotki z „Pieśni legjonów“. Zresztą śpiewano nie wymawiając żadnych słów. Było to „murmurando“. Pieśni narodowe były we Lwowie „pieśniami bez słów“.
Naraz na stopniach pomnika stanął jeden z adwokatów lwowskich, prawnik mierny, osobistość bez wybitniejszego znaczenia, bez żadnego politycznego tytułu, nic nie reprezentujący, wogóle to, co się we Francji nazywa „quelconque“; mówca ze zgromadzeń wyborczych, znany ze swych sympatji dla stronnictw żydowsko-liberalnych. Nie podaję jego nazwiska nie dlatego, abym je chciał zatajać, ale ponieważ ono szerszym warstwom społeczeństwa polskiego nic nie powie.
— Rodacy! — zagrzmiał adwokat — Nadeszła wielka chwila! Zaborcy wzięli się za łby! Dziś czas pokazać, że my jesteśmy panami i gospodarzami tej ziemi, że bez nas nią rozporządzać nie wolno.
Logicznie wynikało z tego, że specjalnie my, Galicjanie, mielibyśmy to zaznaczyć wobec Austrji.
Adwokat mówił dalej:
— Krwią i żelazem, rodacy, w takiej chwili musi się przemówić, krwią i żelazem przypieczętować i zaznaczyć swoje prawo, krwią i żelazem, rodacy —
„Krew i żelazo“ szczękały wciąż w mowie adwokata.
Jestto istotnie treść wojny. Zgroza mnie na te myśl ogarnęła. Czy ci ludzie wiedzieli, co robią, jaką straszną burzę zaklinają?
I naraz z tego, że „zaborcy wzięli się za łby“ wynikło, iż Polacy muszą iść przeciw Rosyi, jak gdyby Poznańskie i Galicja nie były zaborami.
Po adwokacie na stopniach pomnika stanął pułkownik strzelców, krępy brunet z kędzierzawemi włosami, w mundurze strzeleckim ze złotemi naszywkami. Prawnuk Napoleońskiego jenerała, znany i zdolny historyk. Czytałem jakąś jego monografię historyczną wcale nieźle napisaną, nie znałem go osobiście, ale wrażenie, jakie na mnie sprawił, było sympatyczne. Mowa jego, z literackiego punktu widzenia ładna, nasiąkła żeromszczyzną i „cierpiętnictwem“, brzmiała jednak szczerze i szlachetnie.
— Wyrzekamy się osobistego szczęścia — wołał — wyrzekamy się domów naszych i rodzin, i idziemy na śmierć, wrócimy wolni lub nie wrócimy wcale...
Wyrzekanie się wszystkiego, śmierć, męki — szafotem to trąciło, nie animuszem żołnierskim. To jeszcze mówił 63 rok.
Tylko że — bitwy pod Miechowem nie było. Telegram był zmyślony, świadomie sfingowany.
Mówca był sztabowym oficerem strzeleckim. Powinienby był tedy wiedzieć coś o tej bitwie. Jeśli wiedział — i mim o to wziął udział w tej manifestacyi, w tym „kawale wyborczym“, łżąc sentymentalnie i „cierpiętniczo“ dla agitacyi i werbunku, dopuścił się świadomego oszustwa.
Jeśli nie wiedział, jeśli on, oficer sztabowy, był oszukany, to w takim razie co to był za sztab i kto tam rządził?
Po pułkowniku przemawiał — dziś już zmarły — Hudec, poseł do parlamentu, przedstawiciel socjalistów lwowskich, z pochodzenia Czech, człowiek, którego wybierano do parlamentu, ponieważ po długiej „służbie publicznej“ bez dyjet — nie miałby z czego żyć.
Ten człowiek, właściwie cudzoziemiec, zajęty przez całe życie klasowemi zagadnieniami, których nawet dobrze nie rozumiał, stanął wobec kwestji polskiej, nie wiedząc, co o niej powiedzieć. I co mógł mówić on, który ogromu tego gmachu nie obejmował nawet wzrokiem. Ale przecie zdobył się na okrzyk:
— Niech żyje niepodległa Polska ludowa!
Taka niby partyjna Polska, z „Naprzodu“.
A jeśliby się Jej raczyło zechcieć być monarchiczną, to co?
Tak mówił socjalista „polski“, podczas gdy równocześnie socjaliści niemieccy pod pomnikiem Bismarcka palili czerwone sztandary.
Jeszcze jakiś nieznany mi mówca stanął nad posągiem Mickiewicza i ryknął:
— Warszawa wolna!
Tłum zakołysał się.
— War-sza-wa-wol-na! — powtórzył mówca.
Tłum zamarł.
— Co to jest? Co on mówi? Może jakie nowe depesze? — dały się słyszeć głosy.
Po mieście krążyły wciąż wieści o bajecznie szybkim marszu Prusaków.
— Warszawa wolna! — krzyknął poraz trzeci mówca.
— Jezus Marja! Prusacy w Warszawie! — jęknął ktoś obok mnie przerażony.
— Kiedy ta wieść nareszcie obleci całą Polskę — mówił dalej mówca.
Odetchnęliśmy z ulgą.
— Ach, więc to znowu tylko „kawał wyborczy“!
Równocześnie zdarzył się tak zwany „sympatyczny epizod“.
Manifestacji tej przyglądało się wiele osób z okien pobliskiej kawiarni. Siedzieli tam przy szampanie oficerowie węgierscy z kotkami. Otóż nagle, nie pytając nikogo o pozwolenie, czterech huzarów, siedzących z dwiema kokotkami, zaczęli śpiewać na cztery głosy „Boże coś Polskę“ po węgiersku. Tłum stanął, jak wryty, każdą zwrotkę wynagradzając piekielnemi okrzykami „Eljen Magyar“. Kokotki promieniały i uśmiechały się do tłumów obiecująco — cóż za bajeczna reklama! Manifestanci wyskakiwali ze skóry z radości.
Zauważyłem, że, przeciwnie niż Polacy, Węgrzy umieli na pamięć wszystkie zwrotki naszej pieśni narodowej. Nie wiedziałem nawet, że tych zwrotek jest tak dużo. Być zresztą może, że cudze pieśni zna się zwykle lepiej od swoich.
Kiedy przemówienia skończyły się, wspomniany już wyżej adwokat zwrócił zgromadzonym uwagę, że w chwili, gdy „cały naród polski zrywa się do walki“, sejm zupełnie się nie wypowiedział. Proponował tedy, aby „ruszyć pochodem pod gmach sejmowy“ i zmusić sejm do zajęcia jakiegoś określonego stanowiska.
Trochę mnie to zdziwiło, ponieważ sejm, rozpuszczony z powodu uchwalenia reformy wyborczej, na podstawie której miano dopiero przeprowadzić nowe wybory, nie mógł się „wypowiedzieć“, jako że nie istniał, o czem ów adwokat mógł i musiał wiedzieć doskonale. Ciekawy, jaki też cel mógłby mieć ten pochód, poszedłem i ja pod gmach sejmowy.
Wkrótce wszystko mi się wyjaśniło. Po drodze „znalazły się“ w rękach manifestantów portrety cesarza Franciszka Józefa. Tłum — znacznie już przerzedzony ale przecież liczny — zatrzymał się przed gmachem sejmowym i odśpiewał austrjacki „hymn ludów“.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego z tym hymnem wędrowano aż pod gmach sejmowy. Zrozumiałem dopiero wówczas, kiedy wzrok mój padł przypadkiem na pobliski, jasno oświetlony gmach dyrekcji policji lwowskiej.
O ile sobie przypominam gdzieś w tym czasie czytałem opis podobnej demonstracji w Pradze czeskiej. Komunikat urzędowy donosił z Pragi, iż odbyło się tam zbratanie Czechów z Niemcami. „Niema w Czechach Niemców ani Czechów, jest tylko jeden naród Austrja!“ — głosił komunikat, dodając że „następnie wielotysięczny tłum zgromadził się przed gmachem dyrekcji policji, gdzie odśpiewał hymn ludów“.
Czy nie dziwne jest to, że ci wszyscy manifestanci z wyrażeniem swych uczuć wierno-poddańczych lecieli przedewszystkiem — pod policję, jak gdyby nie było już jakiejś popularniejszej i poważniejszej instytucji i jak gdyby z policji wszystko wychodziło i na policji wszystko się kończyło... Pierwszy raz można było zauważyć w Austrji tak niesłychanie serdeczny stosunek między policję a szerokiemi masami ludności.
Nawiasem mówiąc, znam dobrze Pragę czeską i mogę oświadczyć, iż ulica, na którą wychodzi front tamtejszej dyrekcji policji, jest tak wąska, jak ulica Warecka w Warszawie, zaś front gmachu dyrekcji liczy najwyżej 50 kroków. W jaki sposób mógł się tam zgromadzić „wielotysięczny“ tłum, to już jest jedną z wielu tajemnic austrjackich komunikatów urzędowych.
Nie powstrzymali się też od demonstracji i Ukraińcy. Obszedłszy z muzyką miasto udali się pod gmach konsulatu pruskiego, gdzie odśpiewali „Wacht am Rheim“. Dotychczas śpiewać tego we Lwowie nie śmiano. To była pierwsza zapowiedź nowych, „lepszych“ czasów...
Na drugi dzień otrzymaliśmy rozrzuconą po Królestwie Polskiem odezwę austro-niemieckich wojsk do ludności polskiej.
Obiecywano Polakom możność korzystania z kultury zachodniej...
Apelowano do szabli Sobieskiego...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.