Przejdź do zawartości

W płomieniach/Cośmy widzieli

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
COŚMY WIDZIELI?

Ludzie, jak gdyby zapomnieli o całym świecie, wpatrzeni byli w jeden cel, wsłuchani w jedną wielką myśl. Wojna — oto słowo, w którem mieściła się cała nasza dusza. A przecie stała się rzecz, na którąbyśmy w innych czasach z pewnością zwrócili uwagę, o której mówilibyśmy bezustannie, wychwalając ją i rozkoszując się nią. Po kilku słotnych i zimnych latach przyszło lato cudowne, słoneczne, szafirem głębokim niebios osłonięte, ciche i pogodne, jedno z tych, które nagradza za długie czasy niedostatków i na długie czasy daje zasoby. Był urodzaj, słońce, błogosławieństwo boskie.
O tem w rozgwarze i zgiełku zdarzeń prawie że zapomnieliśmy i nikt z nas nie zwracał uwagi ani na zmierzchy, blaskiem słonecznym sycone, na błękit wieczoru rozgrzewający się w żar ametystowy, ani na srebrny pył gwiazd, jaśniejących nocą i goniących się dokoła przeczystego księżyca, wielkiego i patrzącego wprost w twarz ziemi, jak szeroko otwarte, naiwne i ufne oko dziecka.
Ale spokój tych wieczorów był zakłócony, bo oto na ulicach miasta pojawiły się muzyki wojskowe, grające przy czerwonym blasku pochodni skoczne i dźwięczne marsze a za muzykami wojskowym krokiem szły tysiączne tłumy, wybuchając co chwilę grzmiącemi, niemilknącemi okrzykami. Gawiedź lwowska przepada za muzyką, lubi demonstracje i hałasowanie. Śpi się po tem lepiej. Bohaterami dnia stawali się skromni dotychczas i mało uważani, pracujący dyskretnie ludzie broni. Mówiono o burzy, mającej nadejść z dalekich stron. Tłum gwizdał na gromy i odpowiadał gromami entuzjastycznych okrzyków. Któż wiedział, co znaczy wojna? Błysnęła szabla wyjęta z pochwy — odpowiedział błyśnięciu okrzyk radości. Pokazało się, że miłość szabli nie wygasła jeszcze w duszach ludzkich.
Lecz oto ulicami zaczęły płynąć rzeki ludzkie — powołani pod sztandary rezerwiści. Na koniach prosto od pługa czy wozu drabiniastego wyprzągniętych, bo przecie i konie powoływano, oklep jadąc, śpieszyli chłopi. W czwórkach, długiemi kolumnami szli rezerwiści z kuferkami w rękach, z tobołkami na plecach, w stroju własnym, więc w butach z cholewami, w białych, płóciennych szarawarach, w czarnych lub ciemnych marynarkach, bez kołnierzyka, ze spinką tylko w koszuli i w czarnych barankowych czapach. Byli w tych szeregach różni ludzie, drobni mieszczanie z prowincji, rzemieślnicy, robotnicy wszystkich branż, kupcy, inteligienci, ale najwięcej szło ludu rolnego. Wszyscy zgłaszali się na pierwsze zawołanie, nieraz niepotrzebnie, lecz rozumiejąc, że tu żartów niema. Szli przez ulice rytmicznym krokiem, w porządku, jak starzy żołnierze. Nikogo nie trzeba było przynaglać, nikogo nie pędzono żandarmami, nikt się nie opierał. Z wielkiem zadowoleniem stwierdzam, iż mimo takiego zbiegowiska różnego ludu we Lwowie, nie można było zauważyć ani scen gorszących ani pijanych ludzi. Pokazało się, że to społeczeństwo jest już zupełnie dobrze wychowane i umie z powagą czynić zadość swemu obowiązkowi.
Wkrótce też pokazały się na ulicach miasta dorożki, pełne kufrów, piętrzących się w wysokie stosy. To jak niepyszni wracali do miasta letnicy. Widzieliśmy też toboły i tłomoki wiezione na dworzec. Twarze ludzi, którzy wtenczas Lwów opuszczali, nie były bardzo harde.
Rzeka ludzka nie ustawała, niewstrzymanym prądem odpływając strumieniami na miejsca zbiórki. Coraz więcej wojskowych zaczęło się pokazywać na ulicy. Młodziutcy chorążowie w nowych mundurach, chłopcy o różowych twarzach i dziecinnych oczach, napróżno silących się na powagę i srogość, gibcy w pasie, zręczni w ruchach — wszystko w siwych, polowych mundurach, zbrojne i uśmiechnięte. Ale tuż po nich zjawili się inni chorążowie i kadeci, trochę ociężali nie ambicjonujący „in puncto“ wojskowego „sznytu“, porucznicy, których widywało się przemawiających na różnych obywatelskich zebraniach, ludzie, którzy gdzieindziej zajmowali bardzo wysokie stanowiska i pobierali jeneralskie płace. Śpieszyli się wszyscy, jeździli dorożkami po całem mieście — a co rusz to widziałeś ludzi, serdecznie się na ulicy żegnających.
A teraz zaczęli się pojawiać poważni mężowie, z których siły ramienia i bystrości oka już zrezygnowano a wraz z niemi niemniej poważne i zapobiegliwe gospodynie. Za każdą taką parą — „człowiek“ z wielkim koszem na głowie. W tym koszu: mąka, cukier, ryż, kasze, wędliny, sery, flaszki, butelki, że niczem Wielkonocne Święta! Ci ostrożni i przewidujący ludzie, przyniósłszy te skarby do domu, rozstawiali je, chowali i kombinowali, czy jeszcze czego nie brakuje — i znów biegli do miasta. A kiedy już nakupili wszystkiego i pozasiadali między temi workami i pudłami, zaczęli się bać i wreszcie, rzuciwszy wszystko, uciekli do Wiednia.
I znowu żołnierze — jednoroczni ochotnicy, młodzi chłopcy, świeżo pod broń powołani. Zachowanie się na razie „durchaus civilistisch“, krój spodni i bluz stricte „komiśny“, po twarzach poznawało się filozofów, prawników, techników — wszystkie nasze stany uniwersyteckiej rzeczypospolitej. Ukłon wojskowy — lecz ręka nie zawsze pewna. Czasami takiemu młodemu żołnierzowi zdawało się, że mamie, cioci lub babci a już przedewszystkiem tatusiowi należałoby się ukłonić po dawnemu, zdjąwszy czapkę z głowy.
W pierwszych chwilach podniecenia rzucano się chciwie na wszelkie dodatkowe wydania pism. Nie przynosiły one zbyt wiele nowego, jednakże dostarczały materjału do coraz nowszych kombinacji i plotek. Później czytali ludzie pisma z niemniejszą uwagą, ale wiedzieli już, czego się mogli spodziewać. Dowiedzieli się o ograniczeniach cenzury, o tem, że akcja wymaga czasu, że życie i praca muszą iść swym torem i że komunikatom sztabu austrjackiego zupełnie wierzyć nie można.
Od czasu do czasu na ulicach miasta zjawiał się pachołek magistracki z bębnem — wprost idjotyczny przeżytek, zupełnie nieużyteczny a tylko szerzący popłoch. To było dobre w dawnych czasach, kiedy jeszcze nie było szkół, ostatecznie mogło mieć swoją rację bytu w malutkich miasteczkach, ale we Lwowie! Głuchy, długotrwały łoskot bębna ściągał ze wszystkich stron słuchaczów, którym zażenowany a mówiący niezrozumiałym lwowskim dyalektem pachoł, zwykle ograniczony, niewiele mógł wytłomaczyć. Zresztą były to przeważnie rozporządzenia wcale nie wojennej treści, regulacja cen, coś o robotnikach i t. d.
Ruch we dnie był duży, żywszy niż zwykle, ale wieczorem miasto prędko się uspokajało i szło spać. Za to rano wstawało wcześniej — według pobudki wojskowej.
Nareszcie spełniły się rachuby, przewidywania i proroctwa, nadzieje i obawy.
Stary kontynent, który od wieków dawał impuls do życia starym i nowym światom, stanął pod bronią i oblekł pierś w lśniący pancerz — Europa, która musi być rodzaju żeńskiego, jako że jest najbardziej wojowniczą częścią świata... Do walki, sprawnie i z dobrą myślą, stanęły miljony, rzesze, wobec których niczem były wędrówki ludów. Pokazało się, że cywilizowany aparat mobilizacyjny narodów kulturalnych jest potężniejszy nawet od owych klimatycznych warunków, które wyłuskwiały stare ludy z ich siedzib. Kultura sprawiła nierównie więcej od hordowego instynktu nawet na polu tak dzikiem na pozór, jak wojna.
Ale to są rzeczy, o których pisać prawie że nie można, nie kłamiąc przed samym sobą i nie przypisując sobie sił więcej niż się ma. Któż-to z zimną krwią mógł patrzeć na ten obraz, przez wieki, ba, nigdy w dziejach świata nie widziany? Któż z nas, patrząc na rzeczy, jakie dokoła niego się rozgrywały, nie przecierał dłonią oczu, nie wierząc źrenicom!
Rzeczywistość była zbyt potężna, zbyt wielka, zbyt imponująca. Każdy z nas wielką miarą mierzył swą duszę. Ale przyszła chwila, w której musieliśmy podejrzliwie kontrolować sprawność naszego myślenia. Zwykłe nasze słowa nie wystarczą na opisanie tego, co się działo. Każda dusza ludzka była wówczas wielką sceną, po której, jak w starożytnym teatrze greckim, już nie ludzie chodzili ale wielcy i przepotężni bogowie, uczucia porywające swą gwałtownością a streszczające się w słowach niezmiernie prostych i — niedołężnych.
A czasy były istotnie niezwykłe. Dziś, kiedy już minęły, mogę o nich przynajmniej myśleć, ale te pierwsze dnie! Kiedy, zamknąwszy oczy, przypominam je sobie, spostrzegam, że nie było wówczas różnicy między dniem i nocą. Wypadki a właściwie chaos nieuporządkowanych wrażeń widzę w nieskończonej głębi letniego nieba, rozświetlonego słońcem. Ten błękit, przechodzący wieczorami w wyzłacany szafir, widzą moje oczy i pełna go jest moja dusza, ale wpływu on na nas żadnego nie miał. To było tylko tło, z którem w żaden sposób nie harmonizowało to, co się w nas działo.
Spełnialiśmy wszyscy swe obowiązki, może tylko więcej nacisku kładąc na treść ich niż na formę. Odpadło mnóstwo rzeczy bezużytecznych w czynach naszych, w myślach, w rachubach. Ludzie zaczęli się sami w sobie streszczać. Dlatego w chwilach wolnych od zajęć byli zupełnie oszołomieni. Bali się spojrzeć samemu sobie w twarz, bo ta twarz, jakakolwiek była, zjawiała się z prawdziwemi swemi rysami, rozłożona wrażeniem zbyt silnem, natężona i bezwzględnie szczera. A mało jest na świecie ludzi, którzyby mogli śmiało patrzyć w twarz samym sobie. Dlatego też ludzie nie mogli być sami. Musieli wciąż mówić, rozmawiać, radzić, dopytywać się o wiadomości. Cokolwiekby kto o rzeczy myślał, potężnie przemawiająca rzeczywistość wszystkich porwała i stopiła w jedną masę ludzką. Stopienie się dusz ludzkich w jedną bryłę odbywało się na różnych platformach ale pod tchnieniem tegożsamego żaru. Każdy z nas przez długie lata piastował i hodował troskliwie swoje czułe i delikatne „ja“. Robiliśmy to z wielkim nakładem sił, czasu i kosztów. Polerowaliśmy owe „ja“ jak przekosztowny brylant. A kiedy przyszedł czas burzy, gdzież ono się podziało? Jakiekolwiekby ono było, znajdą się zawsze jeszcze ludzie z duszami Parsifalów i Rolandów z Ronçeval, ale owo kunsztownie wypielęgnowane „ja“ zgasło wobec wielkiego, bolesnego „my“, jak złodziejska latarka wobec słońca. „My“ — oto jest pojęcie jedyne, w którem ból, radość, rozpacz i tryumf, nędza i bogactwo nie kłócą się z sobą, mieszczą się bez reszty a ku pożytkowi przyszłości, jak ziarno w łonie czarnej ziemi. „My“ — otóż jest nasza siła, wiara i nadzieja. Ono jest, jest w miłości braterskiej i poczuciu wspólnem obowiązku, życia i śmierci i jest mocne, ale kryje się trochę w cieniach, jak ów czarowny kwiat paproci w nocy świętojańskiej. Kto w takich czasach, naprawdę, z duszy, z przekonania i rozumienia potrafi powiedzieć „my“, ten jest na dobrej drodze, bo to słowo będzie jego palladjum i ryngrafem świętym, który go przed wszystkiem osłoni. I to jest dziś zbroja duszy polskiej — i oto tajemnica demokratyzacji, jaką wojna przeprowadziła gruntownie, od jednego zamachu.
Po dniu gorącym a pełnym sprzecznych wrażeń i wzruszeń nadchodził wreszcie wieczór pogodny, ciepły, piękny, lecz gwarny, ruchliwy i niespokojny. Tysiące ludzi na ulicach, ludzi, którzy coś robią, chodzą, mówią... Lecz w zmroku rozpoznać ich nie można, w gwarze ich słów nie słychać... Nie wiadomo, co to są za ludzie! co robią, dokąd idą, o czem mówią, co ich czeka... Nic nie wiadomo! Trzeba się do tego przyzwyczaić — w wojennych czasach nie można dużo wiedzieć. Przeczucia i nadzieje huraganami przelatują przez duszę, ale nogi zmęczone i obolałe wloką się powoli. Jak straszliwie samotnym było się wieczorami w tej ciżbie ludzkiej!
Dom. Cicho, jasno, czysto, spokojnie. Na nakrytym białym obrusem stole dzban pełen wielkich, różnobarwnych, przecudnych kwiatów. Komiczne to wszystko i bez sensu. Któż dziś myśli o kwiatach! Jeden jakiś krwawo-czerwony kwiat barwą swą przypomina mi pewne zdarzenie. Spotkałem na ulicy jakieś panie, które nadstawiły mi krwawo-czerwoną puszkę; i otwór jej był krwawoczerwony o wywiniętych brzegach. Kiedy włożyłem monetę w otwór tej puszki, miałem wrażenie, że wkładam pieniądz w krwawą ranę...
Książki? Któż widział wówczas książkę, któraby nie była papierową! O biedna, literacka duszo, coś ty w tych czasach wycierpiała!
Literackie dusze nie są nędzne a choć zleniwiały poniekąd w cichej, intellektualnej pracy, to przecie miłość bohaterstw a w nich żyje. Ale literacki sposób życia i czucia nie sprzyja hartowaniu nerwów. Tak sam o jest ze wszystkimi ludźmi umysłowej pracy. Ci wszyscy mieli ciężkie chwile do przeżycia.
Poprostu zatrważająca była ta ogrom na liczba żołnierzy, to karne dyscyplinowane mnóstwo. Zachowywali się oni zupełnie poprawnie i bez zarzutu, ale to straszne mnóstwo, ta potęga działała na mnie przygnębiająco. Podobnie działają na niektórych ludzi ogromne, przepotężne maszyny. Człowiek czuje się wobec czegoś podobnego — bardzo mały a intelektualista tego nie lubi. Być może, odgrywało tu pewną rolę i to, że to było nie moje lecz austrjackie wojsko. Niemi i oszołomieni patrzyliśmy na nieskończone szyki nowobrańców lub zapasowych, idących w cywilnych jeszcze ubraniach, lecz już czwórkami, miarowym, wojskowym krokiem. Żadnej twarzy nie można sobie było zapamiętać. Człowiek niknie w szeregach. Sunie powoli żywa kolumna piersi, głów, ramion, nóg, suną zorganizowane i jednym rozkazem ożywione tysiące, żywy a straszny mur ludzki. Czem wobec tego jest człowiek, jeden człowiek?
Lecz w śród tych żołnierzy byli bracia nasi, koledzy, przyjaciele — rodacy. Więc każdy z nas na ściężaj otwierał im duszę. I tak szły te nieskończone szeregi przez nasze serca jak przez bramy tryumfalne; a nietylko od łoskotu ich kroków te bramy drżały! Lecz gdyby nawet kto chciał zamknąć się w sobie, zasklepić — nie mógł. Któż z nas nie pamięta łoskotu austrjackich wojskowych trzewików? Brzmi on nam wciąż jeszcze w uszach, miarowy, tęgi, niezapomniany. Buty żołnierza rosyjskiego chlupią i mlaszczą cicho, podbite gwoździami austrjackie trzewiki huczą. Są to mocne, solidne, trwałe trzewiki, jako takie budzące podziw i szacunek. Przy sprzyjających okolicznościach zajść można w nich daleko, ale łoskot jaki sprawiają, na uszy nerwowców nie był obliczony.
A te wozy, te wielkie, wysokie, mocne furgony austrjackie! Czemże wobec nich są chłopskie fury, hałasujące po bruku łagodnie sypkim, miałkim chrzęścikiem! Od łoskotu austrjackich furgonów, kutych wozów z amunicją, toczących się ciężko po bruku, od głuchego huku jadących armat dudni cała ulica, chwieje się dom w posadach, dzwonią szyby w oknach, łyżeczka położona na słoiku z konfiturami spada i tłucze talerzyk, „landszafty przodków“ trzęsą się jak gdyby ze śmiechu. „Nerwowiec“ zęby zacina, żeby nie krzyknąć na cały głos „cicho!“, ale wie, że sam musi być cicho i to mu dobrze robi. Przyzwyczaja się. Żelazne koło ma rydwan wojenny a ziemia pod nim drży. Kiedy w stół uderzy ściśnięta pięść w pancernej rękawicy, szyby dzwonią ą „nerwowiec“ — oczywiście „nerwowiec“ blednie.
Nocy w tych pierwszych wojennych czasach nie było. Był albo ciężki, kamienny sen, czyli chwila zupełnej nieświadomości, albo znów sny tak wyraźne i gwałtowne, iż ten sen nie był mniej intensywnem życiem od życia na jawie. Wypoczynku nie dawał. Po przebudzeniu się wybijał się człowiek natychmiast ze snu a raczej zrywał się gwałtownie z pościeli. Powieki ciężkie jak ołów, opadały i piekły, ale dusza nie chciała spać, chciała żyć, wiedzieć lub zagłuszyć się pracą. „Wczoraj“ nie ginęło w otchłaniach obojętnego zapomnienia ale „dniowi dzisiejszemu“ pozostawiało nieskończoną ilość pobudek mocnych i trwałych. W ten sposób dni łączyły się w nierozerwalną, ciągłą stałość, w trwanie nieprzerwane. Nieledwie zaczynaliśmy rozumieć, co to jest wieczność.
A te nasze szkoły! W jednych jeszcze do niedawna dzieci śpiewały na dwa głosy niewinne piosenki a nauczyciel wtórował im na skrzypcach, w innych młode panienki zaprawiały się do ładnych i miłych robótek, gdzieindziej młodzież ćwiczyła się w naukach, dowiadując się rzeczy mądrych i użytecznych społeczności, jeszcze gdzieindziej uczeni i bywali w świecie poważni profesorowie zaawansowanym w naukach młodzieńcom opowiadali o najnowszych zdobyczach wiedzy, o potędze pracy umysłowej, o cudach pełnej miłości troskliwości o dobro społeczne. A naraz w tych szkołach rezerwiści i rekruci uczą się salutowania i obrotów wojskowych lub przymierzają mundury a zamiast głosów nauczycieli i nauczycielek rozlegają się donośne nawoływania i rozkazy podoficerów, grzmią wojskowe piosenki i śmiechy... Zaś dziś rozgościli się w nich lekarze, siostry miłosierdzia i pielęgniarki Czerwonego Krzyża.
Mieszkałem naprzeciw olbrzymiej szkoły, oświetlonej elektrycznie, zaopatrzonej w moc okien dużych i szerokich. Przez przeszło miesiąc pod tym gmachem cisnęły się tysiące, tysiące mrowia ludzkiego. Ludzi tych, okruszyn tego mnóstwa, opisywać nie będę, nie mogę. Widziałem ich tylu, lecz wszyscy zniknęli mi w masie, w mnóstwie. Wszyscy w jak najlepszych humorach, pełni fantazji, rozśpiewani i o lada co wybuchający śmiechem, cierpliwie czekali na mundur, na broń, na swoje przeznaczenie. Byli ludzie miejscy, weseli, sprytni, dowcipni, skłonni do śmiechu, kpin, chciwi nowinek, czereda ćwierkająca i głośna jak stado wróbli. Do tych wieczorami przychodziły żony i nie żony, kobiety, istoty poczciwe, z koszykami w rękach, z polerowanemi niebiesko blaszanemi dzbanuszkami kawy lub zupy, z dziennikiem w ręku. Wszczynano długie polityczne dyskusje, bratano się łatwo, jak zwykle między miejskim ludem. Potem przyszli chłopi, spokojni, flegmatyczni, obojętni, cisi; nie mieli w mieście znajomych a o czemże między sobą mieli mówić? O tem, co tam, za nimi pozostało? Pozostało — i koniec, a teraz jest zupełnie co innego. Czekali również cierpliwie na swój mundur, swój bagnet, swego podoficera, swoje miejsce w „glidzie“, ponieważ jednak byli to ludzie pracy czyli czynu, więc nie gadali, lecz korzystając z chwili, spali sobie na murawie spokojnie i cicho, twarzą ku słońcu zwróceni, nie śpiesząc się do „roboty“, o której wiedzieli, że ich nie minie, że ją wykonają po swojemu. Tu i ówdzie przyplątała się do któregoś „baba“ z koszykiem pełnym wiktuałów, czasem i dzieckiem na ręku. A wówczas rzekłbyś, iż na jarmarku jesteś lub na odpuście. Chłop baraszkował z babą, dziecko z zawiniętą powyżej „krzyżów“ sukienczyną pełzało sobie po nim, gaworząc po swojemu, póki naraz nie wykrzyknięto jakiegoś nazwiska a wtedy chłop zrywał się i ryknąwszy „hier!“ otrząsnął z siebie dziecko i babę i zniknął w tłumie. W biały dzień to się działo, pod tem słońcem palącem, pod tem niebem przepięknem, ale szukajże jednego jedynego wśród tego tysiąca szaro-błękitnych ludzi, stojących przy ustawionych w kozły karabinach a ruszających się wielkiemi kolumnami! O ty szkoło! Któż to przypuszczał, że z bram twoich tyle dziesiątków tysięcy ludzi pójdzie na pobojowisko? Wiem o tem ja, com widział i wiedzą już ci, co stąd wyszli, ale kiedy uczniowie zasiędą w ławach tych widnych i przestronnych sal, kiedy profesorowie zaczną spokojnie wykładać o rzeczach mądrych i dobrych, któż pomyśli, że wrota tej szkoły były bramą, którędy szło się ku śmierci?
Albowiem taki a nie inny był cel tej wspaniałej i potężnej organizacji. Minęły czasy kondotjerów, bijących się miękko za pieniądze. Dziś biją się ludzie o swą kulturę, a o to zwykli się bić na śmierć i życie. — Wynijdźcie a pobijcie wszystkie! — to jest hasło wojny i bezpieczeństwa własnego na wojnie. Każdy z tych, którzy idą w pole, musi sobie upatrzyć swego przeciwnika i pracowitem a celnem strzelaniem wytrącić mu bron z ręki. Mierzyć trzeba starannie, strzelać pilnie, pracować gruntownie i dokładnie. Zabić! Oto myśl, którą podczas wojny żyją miljony.
Kto jednak baczniej przyglądał się tym falującym pod szkołą tłumom ludzkim, bez trudu odkrywał coś, co taiło się wprawdzie i ginęło w ogólnej wrzawie, lecz przeczyło i dziarskim minom i dowcipom i tej niby pozornej ochocie, z którą zapasowi szli pod sztandary. Ci kulturalni i wrażliwi ludzie nie chcieli zdradzać się ze swą słabością, rozumieli dobrze, że nie na ludowe zgromadzenie ich tu zwołano, że ich o zdanie nikt pytać nie będzie — ale przez ten zgiełk żołnierski i wrzawę tysiącznych głosów, z absolutnej, bezwarunkowej rezygnacji, ze ślepego, biernego posłuszeństwa, z apatji, z jaką przyjmowano rozkazy zupełnie sprzeczne, zbyteczne utrudnienia i jawne objawy panującego chaosu i nieporządku — z tego wszystkiego poznać można było niemą, bezbrzeżną rozpacz tych biedaków, którzy się już wszystkiego wyrzekali i którym się już niczego nie chciało, ponieważ rozumieli, iż są na śmierć skazani. Histeryczny skurcz chwytał mnie za gardło, kiedym z okiem swego gabinetu patrzył na te lekkomyślne niby, wesołe i ochocze tłumy skazańców, dotkniętych już palcem śmierci, lecz udających zapał i wiarę w przyszłość. Ta pozorna pogoda, ta werwa, humor, to wszystko było znacznie, nieporównanie tragiczniejsze, niż starorzymskie, gladjatorskie: — Ave Caesar, morituri te salutant!
Wieczorami, które były ciepłe i pogodne, masy ludzkie leżały i siedziały na trawie, rozmawiając i odpoczywając. I śpiewano. Polacy śpiewali „Boże coś Polskę — rekruci i zapasowi Rusini „Ne chody Hryciu na weczernyciu“, to znów Polacy intonowali „Pieśń legjonów to znowu żaby grały w pobliskim stawie. Śpiewano nie kolejno lecz równocześnie i można było z natężenia głosów wywnioskować, iż chciano się wzajemnie przekrzyczeć. Czasami rozlewne, mało rytmiczne „Ne chody Hryciu“ falą głosów przykrywało pieśń polską, która jednak wnet wydobywała się na powierzchnię swą żywszą, silniej akcentowaną rytmiką.
I naraz wpadał w to wszystko donośny głos trąbki wojskowej, grającej powolny, rozlewny i niebrzydki zresztą capstrzyk austrjacki.
To był symbol Galicji.
Milkły głosy ludzkie, kończyła capstrzyk trąbka i tylko żaby rzechotały do późna w noc...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.