W oknie (1908)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | W oknie |
Podtytuł | poemat żałobny |
Pochodzenie | Nowele, Obrazki i Fantazye |
Wydawca | S. Lewenthal |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Naprzeciw mojego domku w ... miałem długo plac pusty, zagrodzony deskami i dotąd niezabudowany, chociaż dokoła już stały dosyć pokaźne kamienice.
Ale pośpiesznie, jak grzyby, powyrastały one z ziemi w téj części miasta odległéj od głównego ogniska, która życia jeszcze nie miała i spodziewała się je pozyskać. Zbyt świetne nadzieje zawiodły spekulantów i o ów nieszczęsny plac nikt się już nie kusił.
Widok z okien moich wcale miłym nie był. Zaniedbany grunt służył tymczasowo właścicielowi i sąsiadom za rodzaj śmietniska, na które zwożono wszystko, co gdzieindziéj zawadzało. Oprócz tego, ponieważ plac był piaszczysty, kopano doły i dobywano piasek w potrzebie, który furami stąd zabierano.
Nie można sobie wystawić nic smutniejszego nad ten opuszczony, zapomniany kawałek ziemi.
Powierzchnia jego nierówna, poryta, porosła w lecie zielskiem nędzném, brudna — w jednym końcu garbiła się górami śmieci, w drugim zapadała w doły po deszczach, pełne gnijącego błota. Boki tych śmietnisk świeciły wszelkiemi resztkami i łupinami żywota, jakie tylko sobie wyobrazić można: skorupami garnków, szczątkami butelek, obłamkami talerzy, zrzynkami gnijących papierów, poszarpaném obuwiem, kośćmi zżółkłemi, popiołem i węglami.
Zsiadało się to w jednę masę dla przyszłych badaczów i archeologów, a drugiego roku już z nasion, które wiatry przyniosły, coś kiełkowało i zieleniało. Uważałem przez lat kilka, że zawsze prawie jedne i też same rośliny rozpoczynały wegetacyą, a po nich przychodziły i następowały szeregiem inne — w porządku niezmiennym.
W drugim końcu placu rosła jedna jedyna, stara, obłamana akacya, mizerna, biedna, u góry tylko zieleniejąca w lecie, rozpłatana na pół od wiatru.
Jak i czém ona tam żyła — jest jéj tajemnicą. Po pod nędzném ogrodzeniem, gdzieniegdzie rosły jakieś krzewy, których rozpoznać nie umiałem. Plac miał téż swych lokatorów, do których należały krety, myszy i szczury — nieliczne ptastwo.
Kiedy niekiedy otrzymywał ktoś pozwolenie złożenia tu desek, tarcic, opiłków, cegły; wówczas otwierały się wrota — plac zmieniał swą jednostajną fizyognomią nudną i smutną.
Unikałem, o ile mogłem, wyglądania przez okno w tę stronę, i długi czas jakoś plac pusty wcale mojéj nie zwrócił uwagi. Jednego dnia, przypadkiem rzuciwszy okiem, dostrzegłem ogromne stosy cegły ustawione od ulicy i, co mnie najmocniéj zdziwiło, kilku ludzi, którzy kopali.
Kupy żółtawéj ziemi wznosiły się już na prawo i na lewo. Domyśliłem się łatwo, iż naostatek ktoś na osieroconym tak długo placyku budować się ośmielił. Było to razem pociechą dla mnie i mogło trwożyć, bo sąsiedztwo domu stawiło zagadkę, co w tym i z tego domu być miało.
Nie każda kamienica jest miłą, pod bokiem.
Nie dziw, że potém z wielką ciekawością śledziłem cały postęp w budowaniu nowego domu.
Z fundamentów nic wnieść nie umiałem; bardzo szybko i niezbyt, jak mi się zdawało, starannie uwinął się z niemi budowniczy; dom jak grzyb do góry się podnosić zaczął. Nie wielki, miał tylko pięć okien od frontu, a formy jego architektoniczne dosyć zwyczajne domyślać się kazały, że jaknajoszczędniéj murowano — prostą kamieniczkę, dla dochodu.
Pierwsze belki, które przywieziono, z drzewa nie bardzo suchego, cienkie, jeszcze mocniéj mnie utwierdziły w przekonaniu, że dom ozdoby naszéj części miasta nie przyczyni.
Mur z cegieł był cienki, cegła rozsypująca się i nieosobliwa. Starania nie widać było o nic, oprócz, aby to stanęło jaknajtaniéj a może jaknajprędzéj.
Przed jesienią téż dom był pod dachem z takich cieniuchnych krokiewek skleconym, że mi się wierzyć nie chciało, iż dachówkę utrzymać potrafią.
Gdy do wykończenia przyszło — przekonałem się, że to będzie mieszkalne pudełko bez żadnych ozdób i najmniejszego starania, aby oko mile na niém spoczęło. Szła za to budowa niewypowiedzianie szybko, a nim zaczęto tynkować, już na płocie wisiała karta z napisem — „Do najęcia“.
Zima się w tym roku spóźniła tak, że domostwo przed mrozami stało już z zapadniętemi oknami, gotowe... na przyjęcie tych, co się w niém zamieszkać odważą.
Jednego ranka zjawiła się na dole tablica niewytwornie malowana, zwiastująca: „Wyszynk rozmaitych trónkuw, wudek, pywa i t. d.“. Niewiele to było obiecującém — a sąsiedztwo takiego szynku bywa prawdziwém utrapieniem. Nie chciało mi się już patrzéć w tę stronę.
Wiedziałem tylko, iż w ciągu zimy, oprócz szynku na dole, nikt się do domu nie wprowadził.
Pośpiesznie nalepione tynki, od pierwszych mrozów popękane, stały się obrzydliwie plamiste; dom, choć nowy, powierzchowność miał odrażającą.
Deszcz, śnieg i pluchy zmywały napróżno wywieszone karty, oznajmujące, iż wszystko było w porządku.
Nadeszła wiosna, właściciel trochę ściany pomazał na nowo, zabrano się do uporządkowania podwórka i ogrodzenia, placyk przybrał nową fizyognomię — nie ładną ale znośną.
Kwiecień się już rozpoczął, gdy jednego dnia rano spostrzegłem, znanego mi z migdałowego surduta wyszarzanego, właściciela nowéj kamieniczki, który prowadził z sobą kobietę średniego wzrostu, otuloną wielką, wyblakłą i wynoszoną chustką.
Gdy się zwróciła, mogłem tylko rozpoznać bladą i młodą twarzyczkę. Ubranie było ubogie, ale chędogie.
Trwożliwie, pośpiesznie dziewczyna z właścicielem weszła do wnętrza i w chwilę potém ujrzałem gospodarza otwierającego okna drugiego piętra. Pokazywał i zalecał części mieszkania tam się znajdującego.
Oględziny domu trwały dosyć długo, poczém kobieta sama już wybiegła szybko i rzuciwszy okiem na dom raz jeszcze, bardzo przyśpieszonym krokiem puściła się ulicą i z oczów mi znikła.
Mogłem się jéj teraz lepiéj przypatrzeć. Twarzyczkę miała dosyć przystojną, lecz troski życia wyryły się na niéj tak straszliwie, tak dobitnie, iż los nieszczęśliwy odrazu z niéj wyczytać było można. Szła jakby przestraszona i nieprzytomna — zatopiona w myślach.
Ubiór czysty był niezmiernie ubogi, począwszy od obuwia do okrycia głowy. Nie widać w nim było najmniejszéj kokieteryi, która nawet przy ubóstwie objawiać się umie; pomimo to wyglądała przyzwoicie i nie było zaniedbania rozpaczliwego w ubraniu.
Zagadką było dla mnie, czy mieszkanie zostało najęte, ale po południu rozwiązała się ona, bo stróż zaczął myć okna, zamiatać i oczywiście przygotowywać pół pięterka na przyjęcie lokatorów.
Przez cały dzień następny trwały te przygotowania; trzeciego rano zajechał wózek biedny i ciągnięty przez dwóch ludzi, starego w łachmanach i chłopię bosonogie. Pełen on był sprzętów, na które rzut oka starczył, aby poznać, że należały do ludzi nietylko ubogich, ale najuboższych.
Były to nieodzownie potrzebne szafeczki sosnowe, stoły, stołki, łóżka, od siekiery przed laty wyciosane, połamane, łatane — zczerniałe... biedne nad wyraz wszelki... Wśród nich leżały węzełki, pościel, łachmany i strzępki różne, których użytku odgadnąć było trudno. Rozpoznałem części krosienek, deski obszyte suknem do prasowania, wałki do maglowania, kuchenne naczynia.
Wszystko było stare, poszczerbione i zużyte.
Zaczęto wnosić te ruchomości na górę, wózek potoczył się nazad i raz jeszcze przywiózł ładunek podobny. Tu już i para skrzynek i kufer ze skóry odarty się mieścił.
Za tym wozem można się było i lokatorów spodziewać. Jakoż, niebawem ukazała się młoda owa dziewczyna, tak samo przyodziana jak pierwszym razem. Na nędzném, starém krześle z kółkami, obok niéj ciągnięto, a ona popychała téż — siedzącego, skurczonego, obwiniętego kołdrą pstrą i dywanikiem podartym staruszka, który głowę miał na piersi bezwładnie zwisłą, tak, że twarzy jego wcale widać nie było i nic oprócz żółto siwych, długich, okalających ją włosów. Chustka kobieca otaczała jego ramiona.
Z jednéj strony wózka tego była dziewczyna, z workiem dużym w ręku, z drugiéj stara kobieta, która także usiłowała popychać — okrywały ją niemal łachmany. I ona trzymała torbę w ręku, a zawiniątko jakieś pod pachą.
Z wielkim trudem wtoczyło się to na podwórko, a tu dopiéro rozpoczęto dobywanie starca z krzesła, którego prawie na rękach do domu wniesiono. Jak późniéj dostał się na drugie piętro, anim mógł, ani chciałem się przyglądać, tak mnie widok téj niedoli głęboko poruszył.
Wieczorem w jedném z okien zabłysło po raz pierwszy światełko, a cień na storze plamistéj przesuwający się — przypominał postać dziewczęcia.
Przez długi czas nie miałem odwagi, przyznam się, spojrzéć na okna kamienicy. Nic téż tam do widzenia nie było; nie przyozdobiono ich niczém, nie ukazał się ani wazonik, ni kwiatek, ni firanka.
W kilka dni późniéj dostrzegłem tylko przy ostatniém oknie głowę dziewczęcia pochyloną tak, że się domyślić było łatwo, iż w krosnach nad jakąś robotą pracowała.
Na ciemném tle profil malował się bardzo wyraziście, jakby w dwubarwnéj kamei; rysy były regularne, piękne, ale oblane niewypowiedzianym smutkiem.
Godzinami siedziała tak nieruchomie nad robotą; czasami znowu zrywała się co chwila, odwoływana od niéj, i jakby każda minuta była jéj drogą, powracała z pośpiechem, aby natychmiast oderwać się znowu.
Zaledwie siadła — już niespokojnie podnosiła głowę i biegła. Znikała, ukazywała się niespokojna. Wszystko tam musiało być na jéj rękach.
Na twarzy wyraz się nie zmieniał — nie widać było zniecierpliwienia — niepokoju, rysy jak skamieniałe, nieporuszone, ani uśmiech rozjaśnił, ani zniechęcenie ich nie zmarszczyło. Starca ani staruszki w tém oknie, ani w innych nie widać było nigdy.
Czasami w popołudniowych godzinach dziewczyna, zawsze jednakowo ubrana, wyrywała się z domu pośpiesznie z jakiémś pudełkiem w ręku i bardzo żywo biegnąc ulicą znikała z oczów, tak samo śpiesząc, gdy późniéj wracała.
Można było odgadnąć z tych niewielu oznak życie smętne i biedne, jakie tam prowadzono, którego dziewczę stanowiło jedyną podporę.
Ubóstwo nie ma przyjaciół, ludzie się do niego zbliżyć lękają, nie zawsze z obawy aby mu nie potrzebowali przyjść w pomoc, więcéj dlatego, że widok téj walki o byt jest smutnym.
Tu téż do nowych lokatorów przez czas długi nikt nie przychodził, zresztą gości, jakich oni przyjmować mogli, trudno było rozróżnić od tych, którzy szynk na dole odwiedzali.
Upłynęło kilka miesięcy, lato nadeszło, a oprócz otwierających się teraz okien, w mieszkaniu żadna zmiana nie zaszła. W lipcu wszakże dziewczę mniéj u krosien siedziało, nieustannie od nich odrywane, a po kilku tygodniach już tylko przemykające się pośpiesznie przez izdebki niekiedy się ukazywało.
Raz dostrzegłem znajomego mi dobrze doktora ubogich, który wsunął się do kamienicy naprzeciwko. Czatowałem na niego, gdy powracał, aby się coś dowiedzieć, bo mnie to ciche ubóstwo mocno zajmowało.
Pochwyciłem wychodzącego — aby spoczął u mnie.
— Masz, widzę, praktykę w sąsiednim domu — rzekłem, sadzając go w biblioteczce.
— Dopiero od dziś — odparł smutnie — biedna to praktyka, bo ja tam nic pomódz nie będę mógł, a...
Nie dokończył.
— Domyślam się wielkiego niedostatku — wtrąciłem.
— Nie mylisz się — rzekł doktór, zapalając cygaro i wzdychając. — Potrzeba koniecznie duszę jakąś miłosierną tam posłać — ale z temi ludźmi trudno będzie, bo duma ich równa się ubóstwu... Nic od nikogo przyjąć nie zechcą. Byli niegdyś zamożni, a z przeszłości pozostało im uczucie godności, które nie dopuści ręki wyciągać. Panna Adela pracując, zabija się, ojciec dogorywa, matka rękami pokurczonemi od reumatyzmu pończochy wełniane robi — głodem mrą, a przyjąć pomocy nie chcą.
— Znam ich oddawna — dodał doktór — ale mi wyniósłszy się tu znikli z oczów. Poczciwi, zacni ludzie; na nieszczęście, które ich dotknęło, wcale nie zasłużyli, znoszą je nie szemrząc. Widok ten serce rozdziera...
— Nie mająż rodziny? nikogo?
— A! rozrodzoną bardzo i majętną — dodał doktór — ale bez serca. W takich warunkach przyjąć pomoc, w jakich ją ofiarowano, nie dozwalało poczucie godności własnéj. Wszystko to smutno się skończy!!
— Mój Boże — przerwałem doktorowi — przecież-by téż jakiś środek pomożenia w sposób delikatny mógł się znaléźć.
Lekarz ruszył ramionami i milcząco potrząsnął głową.
— Żal dziewczęcia, które się tak zmarnuje i zamęczy — dodałem.
— Żal — potwierdził doktór zadumany — tém bardziéj, że takiego poświęcenia dla rodziców, takiéj cichéj, spokojnéj ofiarności dziecięcia — trudno drugiéj znaléźć na świecie.
Niewiele mając czasu, doktor spojrzał na zegarek i pożegnał mnie. Ciekawość, podbudzona teraz żywiéj jeszcze, prowadziła mnie często do okna.
Nadeszła jesień, naprzód ta urocza, która czasem wiosnę-by przypominała, gdyby liście z drzew nie opadały; potém słotna zimna i dla starych, a chorych zabójcza.
Okna naprzeciwko stały zamknięte; nic widać nie było przez nie.
Zrana raz, w dzień wichru i pluchy, wbiegł do mnie doktór ubogich, jak powiadał, aby się ogrzać trochę. Siadł u komina i zadumał się smutny. Domyślałem się, że wracał z przeciwka. Na twarzy jego poczciwéj malowało się to współczucie bezsilne, które przejmuje serce wobec nieszczęścia bez ratunku.
Nie śmiałem go rozpytywać, a on sam nie śpieszył wygadać się przede mną.
Napoiłem go herbatą. Kilka razy podchodził do okien zobaczyć, czy się nie wyjaśniło, ale prawdziwie jesienna słota bez nadziei szarym, wilgotnym płaszczem pokrywała wszystko. Świat stał mokry, zmarzły — zbiedzony jak ludzie, drzewa ogołocone z liści zdawały się trząść od zimna.
— Byliście naprzeciwko? — spytałem.
— Tak jest — westchnął z cicha. — Staruszek nocy nie dożyje.
— Niéma na to ratunku? — spytałem.
— Żadnego; było to przewidziane oddawna — rzekł doktór. — Kto wie, może to lepiéj; przestanie się męczyć...
Nie dokończył, zatopiwszy się w myślach.
Gdym po wyjściu doktora poszedł do mojego okna wieczorem, spostrzegłem, że jedno naprzeciw było otwarte. Co to znaczyło, domyśliłem się łatwo...
Stary, którego widziałem niesionego w krześle, nie żył. W nocy kilka świeczek płonęło przy łożu, na którém spoczywały zwłoki, oczekując na trumnę. Okryta wyszarzaną narzutką dziewczyna biegała ciągle, nie mając czasu płakać. Na niéj jednéj leżało wszystko, pogrzeb, przygotowania do niego, wydatki, oznajmienie urzędowe o śmierci, formalności... Aż do późna widziałem ją z pośpiechem, zdyszaną, wymykającą się z domu, powracającą samą lub z kimś potrzebnym... a w nocy na piętrze widać było ruch nieustający.
Nim się rozwidniło, przyniesiono prostą trumnę.
Staruszki nie widać było; musiała bezsilna leżéć zapewne, a córka dzieliła się pomiędzy zmarłym ojcem, a rozpaczającą matką.
Litościwi ludzie z dołu pomagali jéj potrosze. Pogrzebu aniśmy w ulicy posłyszeli ani postrzegli; był to pogrzeb nędzarza, na który się nikt nie ciśnie, bo nie ciekawym jest człowiek podobnego obrzędu. Z urzędu i obowiązku przybywają ci, co muszą.
Przez cały ten dzień jeszcze okno pokoju, który zajmował, stało otwarte. Córka, z pogrzebu powróciwszy, nie ukazała się już, była przy matce. Pracującéj przy oknie nie widziałem przez dni kilka, bo musiała zapewne siedziéć przy choréj. Doktór mój znajomy parę razy zachodził tu, co mnie utwierdziło w przekonaniu, że matka chorować musiała. Nie wstępował jednak do mnie, aż zapukałem w szybę raz i dałem mu znak, że go proszę. Spojrzał na zegarek, bo czas miał wymierzony poczciwy staruszek, i szybko wszedł do mnie, nie zrzucając paltota.
— Nie chcecie nawet spocząć? — spytałem.
— Czasu nie mam — odparł, witając się — jesień zawsze roboty nam przysparza, szczególniéj pomiędzy ubogiemi. Dnia zamało, aby obowiązkom podołać.
— Stary umarł! — dodałem — a jednak zachodzicie tu.
— Teraz koléj na staruszkę — odezwał się doktór siadając na chwilę. — Ci, których nędza do jednego przykuła łańcucha, najczęściéj gdy śmierć porwie towarzysza, przeżyć go nie mogą. Wątpię, ażeby staruszka długo pociągnęła. Nie wstaje już z łóżka. Strach pomyśléć, co się stanie z osieroconém dzieckiem, które téż ostatkiem sił goni... Pogrzeb ojca wyczerpał grosz, zapracować go niepodobieństwo...
— Ale czyż nikt w pomoc nie przyjdzie? — zapytałem.
— Pomoc przychodzi — szepnął lekarz — ale ona upokarza i dobija, a harda dziewczyna uważa ją za pożyczkę tylko, którą zwrócić jest obowiązaną.
W kilka dni potém sprawdziła się przepowiednia doktora: staruszka skończyła życie. Pogrzeb był tak cichy i biedny jak pierwszy...
Wieczorem w jedném oknie się świeciło, czuwała za niém biedna sierota.
Znając zacnego doktora, który nie tylko lekarstwami ale radą i opieką służył swéj ubogiéj klienteli, byłem pewnym, że nie opuści dziewczęcia, którego rodzinę znał; stosunki w mieście liczne dozwalały mu łatwiéj niż komukolwiek znaléźć środki nieupokarzające — zaopiekowania się sierotą. Ale z doktora dobyć coś nie było łatwo, bo się chwalić i mówić o tém, co czynił, nie lubił.
W kilka dni po pogrzebie staruszki, w oknie zjawiła się blada twarzyczka dziewczęcia pochylona nad robotą. Teraz ją nic po całych dniach nie odrywało od niéj. Nie wychodziła prawie z domu i domyślałem się, że w szynku na dole żywić się czémś musiała.
Zrana, jak tylko dobrze rozwidniało, siadała do krosien, nie wstawała do południa, przerywała pracę na czas bardzo krótki i wracała do niéj; siedziała do wieczora, a potém przy zapalonéj lampce prawie zawsze do późnéj nocy.
Można było dostrzedz niekiedy, jak szybko ocierała łzy z oczów, aby na to czasu nie tracić.
Nieruchomy ten profil ze swym wyrazem smutku skamieniałego robił takie wrażenie przejmujące, iż długo mu się przypatrywać nie było można. Co dni kilka wybiegało dziewczę na miasto z pudełkiem w ręku i niedługo zabawiwszy powracało. W stroju, w ruchach — w obliczu nic się nie zmieniło. Zdawała się tylko oswojoną z tym bytem i jakby bezmyślną; duszą była gdzieindziéj.
O ilem mógł dostrzedz, do niéj nie przychodził nikt przez całą zimę; i aż do wiosny lampka się paliła dopóźna, dziewczę wstawało ze świtem, a pracowało, gdy gdzieindziéj wszyscy już spali.
Wrzawy i hałasy, które często całemu sąsiedztwu bardzo się niemile czuć dawały, bo szynki nocami napełniała gawiedź i włóczęgi — jéj zdawały się nawet nie zwracać uwagi.
Z nadchodzącą wiosną, gdy się rok kończył mieszkania, jednego dnia nadszedł właściciel kamienicy.
Okna w mieszkaniu dziewczęcia pootwierano — ruch jakiś widać było, i drugie piętro opróżnione zostało.
Ponieważ nie widać było, aby sprzęty wynoszono, domyślałem się, iż biedna pracownica przeniosła się na poddasze.
Tak było wistocie, puste dotąd nędzne izdebki na strychu ożywiły się tu twarzyczką, która w jedném z okien zasiadła u krosien i nanowo poczęła swą pracę Penelopy nieskończoną.
Jak sobie sama starczyć mogła, usłużyć, wydołać wszystkiemu, czém żyła — zaledwiem się umiał domyślać.
Zdala twarz, oddawna wychudzona i zmizerowana, wydała mi się jeszcze bledszą i smutniejszą niż kiedy, ale godziny pracy się nie zmieniły.
Niekiedy tylko widać ją było podpartą na ręku i zadumaną — z oczyma wlepionemi w ścianę. Nagle po takiém zapomnieniu się, chwytała za igłę i z podwojonym pośpiechem i gorliwością do roboty powracała.
W czerwcu, na mieście, spotkałem się z dawno niewidzianym doktorem ubogich, który się tak śpieszył jak zawsze. Zatrzymałem go.
— Nie bywasz już na mojéj ulicy? — zapytałem — nie chcesz nawet przyjść na chwilę spocząć u mnie.
— A! — odparł doktór — właśniem chciał was spytać, co się stało z tą sierotą z naprzeciwka? Mieszka ona tam jeszcze?
— W tym samym domu, ale pod strychem — odpowiedziałem — i tak pracuje jak dawniéj. Mówiliście o rodzinie i krewnych zamożnych, żeby téż kto z nich nie dał jéj przytułku!!
— Ofiarowano go — rzekł — ale nie przyjęła. Może miała słuszność — jest biedną ale swobodną i nie potrzebuje się rumienić za to, że żyje na łasce rodziny.
— To zależy od... rodziny — odezwałem się. Wy, co ją znacie, powinnibyście choć inne zajęcie znaléźć dla sieroty, która się niewdzięczną igiełką zamęcza, ledwie mogąc pewnie na kawałek chleba zarobić.
— I to trudno — odparł doktór. — Dumna jest, a przytém...
Machnął ręką, ale z miny téj i z ruchu odgadnąć nie umiałem, co miał na myśli.
Po krótkim przestanku, stary szepnął niewyraźnie:
— Nie będzie się męczyć długo!
Pożegnał mnie i poszedł.
Przypomniałem sobie wychudzoną twarz, zapadłe oczy, ręce białe, które zdala nawet wydawały się jakby wyschłemi.
Wiosna nie odżywiła biednéj. W miarę jak się wzmagało gorąco, uważałem, że częściéj opadały jéj ręce bezwładnie. Dłużéj siadywała zadumana, chusteczką ocierała twarz ciągle okrywającą się potem. Wydawała mi się chorą i osłabioną.
Za pierwszém spotkaniem z doktorem, doniosłem mu o swojém spostrzeżeniu.
— Jutro muszę u niéj być — odparł mi krótko i zanotował sobie w książeczce.
Jakoż nazajutrz, czatując, pochwyciłem go, gdy wychodził z przeciwka i zaciągnąłem na spoczynek do mnie.
— Jakżeście ją znaleźli? — zapytałem.
Nie odpowiadając mi doktór, począł chodzić po pokoju krzywiąc się. Odwrócił się potém ku mnie.
— A cóż? — rzekł — jest źle, ale ja na to nic nie poradzę. Gdyby była wielką panią i miała ochotę do życia — czas-by jeszcze może ocalił ją i przedłużył... egzystencyą. Gdym się jéj dziś począł rozpytywać o zdrowie, uśmiechnęła mi się smutnie.
— Jestem wistocie chora, słabnę, wieczorami mam gorączkę, w nocy się ona wzmaga — ale — tém lepiéj, krócéj się męczyć będę. Żyć nie mam ochoty.
Starałem się jéj dowieść, że utrzymanie życia jest obowiązkiem.
— Tak, rzekła spokojnie, gdy człowiek jest na coś światu potrzebny, ale istota jak ja będąca sobie ciężarem, a drugim zawadą — poco ma żyć? Nie mam już na świecie nikogo, a dla mnie spocząć, zasnąć na wieki — będzie największém szczęściem. Nie próbujcie mnie leczyć — dodała — naprzód dlatego, że leczenie się z mojém życiem nie da pogodzić, powtóre, że — mnie tém nie uczynicie przysługi.
Chciałem ją przekonać, że powinna była przyjąć od krewnych pomieszczenie na wsi, gdzieby odżyć mogła.
— A! nie! nie! — zawołała — wolę tu sobie umrzéć spokojnie, niewidziana, niż tam być ludziom widowiskiem wstrętliwém. Wyjść z tego położenia, w jakiém zostaję, najusilniejszą pracą niepodobna — dodała. — Zarabiam tyle, aby z głodu nie umrzéć i zostawić na pogrzeb...
— Na tém się rozmowa skończyła — dodał doktór. Nie widzę sposobu wyrwania jéj — nieuchronnéj śmierci. Może pociągnąć tak rok, półtora — ale, jeżeli nie zmieni myśli, nie zapragnie sama uratować się, nie pokocha życia...
Nie mówiliśmy więcéj, bo nam przeszkodzono. Opowiadanie lekarza uczyniło na mnie tak bolesne wrażenie, żem długo potém na okno w poddaszu nie spoglądał.
Jesienią już podniósłszy oczy przypadkiem, w oknie ujrzałem naprzód profil znajomy dziewczęcia, a naprzeciw niego nową twarz męską... młodego człowieka, bladego jak ona, smutnie się w nią wpatrującego. Rysy twarzy miał sympatyczne.
Ciekawość, obudzona tém we mnie, zatrzymała dłużéj w oknie, chciałem widziéć niespodzianego gościa tego, gdy z domu będzie wychodził, i odgadnąć stosunek, jaki mógł łączyć tę niedawno rozpaczającą istotę z tym kimś — jéj obcym.
W dobre pół-godziny dopiero znikła twarz mężczyzny w oknie, a ukazała się we drzwiach domu. Nieznajomy ubrany był ubogo ale czysto... cała postać zwiastowała w nim wykształcenie i wyszlachetnioną naturę.
Nie miał lat trzydziestu... Wyszedł powoli upojony i zadumany z tego domu, niepewien, gdzie się zwróci; postał trochę w progu i zwolna pociągnął ku miastu.
Z okna dziewczę wyjrzało za nim i znikło.
Miałaż to być opatrznościowa do życia zachęta?
Następnych dni kilka nie zjawił mi się ów gość, a dziewczę siedziało przy krosienkach. Zdala twarz zdawała się nie tak bladą i jakby leciuchnym okraszoną rumieńcem.
Wstąpiłaż w nią nadzieja?
W sobotę następną wieczór był piękny i pogodny, młody gość zjawił się u drzwi. W kwadrans potém razem z nim wyszło dziewczę. Zblizka je zobaczywszy, przekonałem się, że ów rumieniec i odrodzenie zrozpaczonéj było złudzeniem. Twarz wprawdzie idealnego nabrała wdzięku, ale piętno śmierci już na niéj było wyryte.
Szła nadzwyczaj powoli, z widocznym wysiłkiem, niekiedy rękę przykładając do piersi i stając, aby odetchnąć. Naówczas towarzysz jéj zatrzymywał się także, zwalniał kroku, pochylał się troskliwie, i szli znowu daléj.
Kawałek ulicy, który z okna mojego widać było, przeszli tak wolnym krokiem, iż długo mogłem się im przypatrywać. Mężczyzna był nadzwyczaj zajęty swą towarzyszką, ona téż niby udawała ożywioną i wesołą. Znikli mi z oczów.
Doktór, z którym co kilka dni się zawsze prawie gdzieś spotkałem, gdym go zapytał o sierotę, smutnie się uśmiechnął.
— Gorzéj jest — rzekł krótko.
Opisałem mu to, com z mojego obserwatoryum mógł postrzedz.
— Wiem o tém — rzekł. — Młody, poczciwy ale nieszczęśliwy... bez przyszłości... w niéj się rozmiłował... Gotów się żenić, ale ona zna swój stan, czuje, że żyć nie może i wyjść za niego nie chce. Fantazya poprostu. Małżeństwo, jeśliby życia nie ocaliło, mogłoby je przedłużyć... Bywały wypadki... Ale dziewczę uparte i dziwnie rozmarzone!...
Zmuszony wyjechać na kilka miesięcy, w podróży zapomniałem o tym dramacie, który się przed oknem mojém odegrywał. Tyle ich przechodzi ciągle przed oczyma naszemi, których widzimy tylko pierwsze sceny lub ostatnie.
Wiosna była znowu, gdy szukając czegoś w pokoju, usłyszałem śpiew w ulicy, jakby żałobny... Wyjrzałem...
Przed domem stała spora ludzi gromada i wóz z karawanem o dwóch koniach; w téj chwili właśnie wynoszono trumnę otwartą, w któréj wieńcami i kwiatami okryta spoczywała marmurowa twarzyczka sieroty z idealnym wyrazem, jaki śmierć rysom człowieka nadaje, nim się one w proch rozsypią. Leżała w białéj sukience, w zasłonkach, ukwiecona, jakby szła do ołtarza, do ślubu.
Tuż przy trumnie szedł blady z wypłakanemi oczyma przyjaciel ostatni. Miał tyle męstwa, że sam kierował wszystkiém i dźwigał na wóz zwłoki. Pot ciekł mu z białego czoła.
Gdy wóz ruszył z przed kamienicy, on jeden poszedł za trumną daléj. Ludzie się powoli rozpływać zaczęli. Ksiądz zaśpiewał... zaturkotało i karawan pociągnął ku cmentarzowi.
Okna na strychu stały szeroko pootwierane. W jedném z nich wazonik zielony sam pozostał, a zdawał mi się zdaleka pączkiem mirtu spóźnionym.
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz przyszedł mnie doktór odwiedzić i zaledwie stąpił na próg, ręką wskazał w stronę kamienicy.
— A co? — rzekł z tym spokojem, jaki częsty widok śmierci daje wszystkim lekarzom — a co? dramat skończony, jak przewidywałem. Sierota poszła na cmentarz, a ostatnie jéj dnie promyk złoty oświecił.
— Na tak krótko! — rzekłem.
— A komuż on przyświeca stale i długo? — rzekł lekarz. — Nie doznała zawodu; biedny chłopiec kochał ją tém goręcéj, że miał utracić. Dłoń jego zamknęła znużone powieki.
Doktór zadumał się trochę i nagle zwracając ku mnie, rzekł żywo:
— Nie jest-że to poemat?
1886.