Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/684

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żadnego; było to przewidziane oddawna — rzekł doktór. — Kto wie, może to lepiéj; przestanie się męczyć...
Nie dokończył, zatopiwszy się w myślach.
Gdym po wyjściu doktora poszedł do mojego okna wieczorem, spostrzegłem, że jedno naprzeciw było otwarte. Co to znaczyło, domyśliłem się łatwo...
Stary, którego widziałem niesionego w krześle, nie żył. W nocy kilka świeczek płonęło przy łożu, na którém spoczywały zwłoki, oczekując na trumnę. Okryta wyszarzaną narzutką dziewczyna biegała ciągle, nie mając czasu płakać. Na niéj jednéj leżało wszystko, pogrzeb, przygotowania do niego, wydatki, oznajmienie urzędowe o śmierci, formalności... Aż do późna widziałem ją z pośpiechem, zdyszaną, wymykającą się z domu, powracającą samą lub z kimś potrzebnym... a w nocy na piętrze widać było ruch nieustający.
Nim się rozwidniło, przyniesiono prostą trumnę.
Staruszki nie widać było; musiała bezsilna leżéć zapewne, a córka dzieliła się pomiędzy zmarłym ojcem, a rozpaczającą matką.
Litościwi ludzie z dołu pomagali jéj potrosze. Pogrzebu aniśmy w ulicy posłyszeli ani postrzegli; był to pogrzeb nędzarza, na który się nikt nie ciśnie, bo nie ciekawym jest człowiek podobnego obrzędu. Z urzędu i obowiązku przybywają ci, co muszą.
Przez cały ten dzień jeszcze okno pokoju, który zajmował, stało otwarte. Córka, z pogrzebu powróciwszy, nie ukazała się już, była przy matce. Pracującéj przy oknie nie widziałem przez dni kilka, bo musiała zapewne siedziéć przy choréj. Doktór mój znajomy parę razy zachodził tu, co mnie utwierdziło w przekonaniu, że matka chorować musiała. Nie wstępował jednak do mnie, aż zapukałem w szybę raz i dałem mu znak, że go proszę. Spojrzał na zegarek, bo czas miał wymierzony poczciwy staruszek, i szybko wszedł do mnie, nie zrzucając paltota.
— Nie chcecie nawet spocząć? — spytałem.
— Czasu nie mam — odparł, witając się — jesień zawsze roboty nam przysparza, szczególniéj pomiędzy ubogiemi. Dnia zamało, aby obowiązkom podołać.
— Stary umarł! — dodałem — a jednak zachodzicie tu.
— Teraz koléj na staruszkę — odezwał się doktór siadając na chwilę. — Ci, których nędza do jednego przykuła łańcucha, najczęściéj gdy śmierć porwie towarzysza, przeżyć go nie mogą. Wątpię, ażeby staruszka długo pociągnęła. Nie wstaje już z łóżka. Strach pomyśléć, co się stanie z osieroconém dzieckiem, które téż ostatkiem sił goni... Pogrzeb ojca wyczerpał grosz, zapracować go niepodobieństwo...