W oczach Zachodu/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

Nasze codzienne stosunki uległy w owym czasie blisko dwutygodniowej przerwie. Musiałem wyjechać niespodzianie z Genewy. Wróciwszy, skierowałem swe kroki, nie tracąc czasu, na Boulevard des Philosophes.
Przez otwarte drzwi saloniku usłyszałem, ku wielkiemu niezadowoleniu, głos gościa, przemawiającego z namaszczeniem.
Fotel pani Haldin przy oknie był pusty. Natalja Haldin, siedząc na sofie, zwróciła ku mnie witająco swe śliczne, szare oczy z wyrazem zbliżonym do uśmiechu. Ale nie poruszyła się. Z białemi, silnemi rękoma, spoczywającemi na żałobnej sukni, siedziała nawprost mężczyzny, który zwrócony był do mnie plecami; a były to nie plecy a bary, osłonięte czarnem suknem i harmanizujące z jego głębokim głosem. Gość ten spojrzał na mnie szybko przez ramię i rzekł:
— A! Wasz przyjaciel angielski. Wiem. Wiem. Ale to nic.
Miał ciemne okulary, a wysoki jedwabny kapelusz stał na ziemi przy jego krześle. Gestykulując zlekka dużą, pulchną ręką, mówił znów, jedynie trochę prędzej:
— Nie zmieniłem wiary, jaką żywiłem, błądząc po syberyjskich tajgach. Podtrzymywała mnie wtedy, podtrzymuje i teraz. Wielkie mocarstwa Europy muszą zniknąć, a przyczyna ich upadku będzie bardzo prosta. Wyczerpią się same w walce ze swoim proletarjatem. W Rosji jest inaczej. W Rosji nie mamy zwalczających się klas, w których jedna byłaby potężną przez bogactwo, a druga przez ilość. Mamy tylko plugawą biurokrację, a naprzeciwko niej lud, wielki i nieskazitelny jak ocean. Nie; my nie mamy klas. Ale mamy Rosjankę. Godną podziwu Rosjankę! Otrzymuję mnóstwo nadzwyczajnych listów od kobiet. Listów tak wzniosłych, tak odważnych, tchnących taką szlachetną żądzą usług. To też nasza największa nadzieja w kobietach. Śledzę ich pragnienie wiedzy. To coś nadzwyczajnego. Patrz pani, jak ją chłoną, jak ją sobie przyswajają. Ale co to jest wiedza? O ile wiem, pani nie studjowała niczego specjalnie — naprzykład medycyny. Nie? To słusznie. Gdyby pani po przybyciu tutaj zaszczyciła mnie pytaniem, jak czas spożytkować, byłbym silnie sprzeciwiał się takiemu kierunkowi. Wiedza sama w sobie to żużel.
Mówiący miał jedną z tych brodatych, rosyjskich twarzy bez linji, pospolity okaz, że się tak wyrażę, czoła i włosów, nie posiadający jednego rysu charakterystycznego. A ponieważ oczy kryły się pod ciemnemi szkłami, całość więc była zupełnie pozbawiona wyrazu. Znałem go z widzenia. Był wybitnym zbiegiem rosyjskim. Cała Genewa znała jego barczystą postać w czarnym surducie. A w swoim czasie cała Europa czytała historję jego życia, napisaną przez niego samego a przetłumaczoną na siedem czy więcej języków. W młodości wiódł próżniacze, rozwiązłe życie. Potem panna z wielkiego świata, z którą miał się żenić, umarła nagle; wycofał się wtedy z życia towarzyskiego i zaczął spiskować w duchu skruchy, wskutek czego ojczysta autokracja postarała się, aby go nie ominął zwykły bieg rzeczy: uwięziono go, trzymano w twierdzy, bito, że omal ducha nie wyzionął pod pałkami, i wreszcie skazano na ciężkie roboty w kopalniach pospołu ze zwykłymi zbrodniarzami. Ale największe powodzenie swoich książek zawdzięczał kajdanom.
Nie pamiętam szczegółowo długości i ciężaru tych kajdan, jakiemi go skuto „porządkiem administracyjnym“, ale ilość funtów i grubość ogniw łańcucha były przerażającem potwierdzeniem świętego prawa autokracji. Przerażającem a jednocześnie czczem, gdyż ów rosły mężczyzna potrafił unieść tę nieskomplikowaną maszynę rządu wraz ze swoją osobą w lasy. Dźwiękiem owych kajdan rozbrzmiewa cały opis tej ucieczki, nad którą zdumiewały się obie półkule. Więzień zaczął od tego, że zmylił czujność dozorców i ukrył się w jakiejś nadrzecznej rozpadlinie. Było to już ku końcowi dnia; z niesłychanym trudem zdołał oswobodzić jedną nogę. Tymczasem noc zapadła. Miał już rozpocząć z drugą nogą, gdy spotkało go straszne nieszczęście. Upuścił piłkę.
Wszystko to jest ścisłe a jednak symboliczne; piłka miała swoją wzruszającą historję. Dała mu ją niespodzianie pewnego wieczoru cicha, blada dziewczyna. Biedaczka przybyła do kopalń, by się połączyć z jego współtowarzyszem - katorżnikiem, wątłym młodzieńcem, socjal - demokratą i mechanikiem z zawodu, o szerokich kościach policzkowych i wielkich oczach. Przebyła pół Rosji i prawie całą Syberję, aby być blisko niego i dopomóc mu do ucieczki. Ale przybyła za późno. Jej kochanek na tydzień przedtem umarł.
Dzięki temu, jak się wyrażał, podrzędnemu epizodowi w dziejach idei w Rosji, piłka dostała się do jego rąk i natchnęła go żarliwem postanowieniem odzyskania wolności. Ale wyśliznąwszy mu się z palców, poprostu zapadła w ziemię. W żaden sposób nie mógł jej namacać pociemku. Szukał systematycznie w poruszonej ziemi, w błocie, w wodzie; a noc mijała tymczasem; ta noc bezsenna, na którą liczył, że pod jej osłoną schroni się w lasy, co było jedyną nadzieją ucieczki. Przez chwilę rozpacz kusiła go, by dał za wygraną, ale przypomniawszy sobie spokojną, smutną twarz bohaterskiej dziewczyny, zawstydził się swojej słabości. Wybrała jego, by mu oddać ten dar swobody, a on musi okazać się godnym łaski, jakiej mu udzieliła jej nieugięta dusza kobieca. Był to jakby rodzaj świętego depozytu. Ulec — byłoby rodzajem świętokradztwa wobec zaparcia się i miłości kobiecej.
Są w jego książce całe stronice analizy samego siebie, z których niby biała postać z mrocznego, wzburzonego oceanu wyłania się przeświadczenie o duchowej wyższości kobiety — jego nowa wiara, głoszona potem w kilku innych tomach. Pierwszym hołdem, jaki jej złożył, wielkim aktem nawrócenia, była jego nadzwyczajna egzystencja w bezkresnych tajgach ziemi Ochockiej, z luźnym końcem łańcucha, owiniętym dokoła stanu i przytwierdzonym zapomocą udartej z aresztanckiej koszuli szmaty. Innemi szmatami przymocował go wzdłuż lewej nogi, by stłumić brzęk ogniw i nie dozwolić, by mu przeszkadzały w przedzieraniu się przez gąszcze. Stał się bardzo srogim. Rozwinął się w nim niespodzianie istny genjusz przebiegłości, potrzebnej dzikiej i ściganej istocie. Nauczył się wślizgiwać do wiosek, nie zdradzając niczem swojej obecności, chyba jakimś przypadkowym lekkim brzękiem. Wpadał do leżących nauboczu domów z siekierą, którą porwał z namiotu jakiegoś tracza. W puszczach żywił się dzikiemi jagodami i polował na miód. Odzież spadła z niego stopniowo. Jego naga, śniada postać przesuwała się wśród gąszczy z chmurą moskitów i much dokoła rozczochranej głowy, szerząc postrach w okolicy. Z biegiem czasu srogość jego wzrastała, a on cieszył się, odkrywając w sobie tyle cech dzikiej bestji. Bo to było jedyne, czemu mógł ufać. Jakby dwie ludzkie istoty zespoliły się w tem przedsięwzięciu. Człowiek cywilizowany, zapalony wyznawca postępowych, humanitarnych idej, łaknący triumfu uduchowionej miłości i swobody politycznej, i dziki pierwotniak, bezlitośnie przebiegły w zachowaniu wolności z dnia na dzień, jak tropione dzikie zwierzę.
Istota dzika instynktownie dążyła na Wschód, ku Oceanowi Spokojnemu, a istota cywilizowana i humanitarna w trwożnej zależności śledziła ulegle poczynania tej pierwszej. Przez wszystkie te długie tygodnie nie mógł nigdy wymóc na sobie, aby się odwołać do ludzkiego współczucia. W ostrożnym, dzikim pierwotniaku ta lękliwość mogła być naturalną, ale i tamten także, człowiek cywilizowany, myśliciel, zbieg polityczny wyrobił w sobie jakiś niedorzeczny rodzaj chorobliwego pesymizmu, jakby przejściowego obłędu, spowodowanego może fizyczną męką dźwigania łańcucha. Wyobrażał sobie, że te ogniwa czyniły go wstrętnym dla reszty ludzi. Był to ohydny i kuszący ciężar. Nikt nie mógł doznać litości na szkaradny widok człowieka uciekającego z zerwanym łańcuchem. Te kajdany opętały jego wyobraźnię w pewien określony sposób. Wydawało mu się niepodobieństwem, żeby ludzie mogli oprzeć się pokusie przytwierdzenia luźnego łańcucha do haka w ścianie, podczas gdy sami pójdą po najbliższego policjanta. Czając się w jamach lub ukryty w gąszczach, usiłował czytać w twarzach niepodejrzewających niczego wolnych osadników, pracujących na trzebinach lub przechodzących po ścieżkach o parę kroków przed jego oczyma. Miał przekonanie, że nikomu na świecie dowierzać nie można, każdego bowiem skusi łańcuch.
Pewnego dnia jednakże natknął się na samotną kobietę. Było to na otwartej polanie na skraju lasu. Siedziała nad brzegiem strumienia w czerwonej chustce na głowie. Mały koszyczek leżał obok niej na trawie. W oddali widać było kilka biednych chat z nieobrobionego drzewa, z wodnym młynem nad stawem z tamą, ocienionym brzeziną i świecącym jak fala szklana w zapadającym mroku.
Zbieg zbliżył się do kobiety w milczeniu, z siekierą zatkniętą za pas z łańcucha z grubą pałką w ręku. Źdźbła traw i liści tkwiły w jego rozczochranych włosach i brodzie, strzępy łachmanów, jakiemi poowijał kajdany, wiewały dokoła. Na lekki brzęk żelaza kobieta odwróciła głowę. Zbyt wystraszona, aby mogła zerwać się z miejsca lub chociaż krzyknąć, była jednak zbyt mężną, aby zemdleć. Była tak pewną, że to dzikie straszydło zamorduje ją niezwłocznie, iż zasłoniła oczy rękoma, by uniknąć widoku spadającej siekiery. Gdy wreszcie zdobyła się na odwagę, by spojrzeć znowu, ujrzała włóczęgę siedzącego o kilka kroków od niej nad brzegiem wody. Chudemi, żylastemi rękami obejmował nagie nogi, długa broda okrywała mu kolana, na których oparł podbródek; wszystko to razem: skulone członki, nagie ramiona, rozczochrana głowa o czerwonych, wytrzeszczonych oczach trzęsło się gwałtownie, podczas gdy ta zdziczała istota napróżno usiłowała przemówić. Od sześciu tygodni nie słyszał dźwięku własnego głosu i stał się niemym jak bydlę. Wtem nagły, niespodziany okrzyk kobiety, wezbrany głęboką litością, jasnowidztwo kobiecego współczucia, odkrywającego bezbrzeżną nędzę człowieka pod odstraszającym pozorem potwora, powróciło go w szeregi ludzkości. Ten punkt widzenia przedstawiony jest w jego książce z wielką siłą. Powiada w niej, że owa kobieta roniła nad nim łzy, święte łzy odkupienia, podczas gdy on płakał także z radości, jak nawrócony grzesznik. Poleciwszy mu ukryć się w zaroślach i czekać cierpliwie (patrol policyjny spodziewany był w osadzie), poszła w stronę chat, obiecawszy wrócić nocą.
Istnem zrządzeniem Opatrzności kobieta owa niedawno poślubiła wioskowego kowala, który ulegając prośbom młodej żony, poszedł z nią, zabrawszy potrzebne narzędzia: młot, dłuto, małe kowadło.
„I tak“ mówił autor w swej książce, „kajdany spadły ze mnie w cichą, gwiaździstą noc nad brzegiem strumienia. A rozkuł mnie atletyczny, milczący młodzieniec z ludu, podczas gdy kobieta stała nade mną ze splecionemi rękoma“.
Była to zatem symboliczna para. Następnie litościwi małżonkowie zaopatrzyli jego odzyskane człowieczeństwo w przyzwoitą odzież i pokrzepili mu serce wiadomością, że brzeg Oceanu Spokojnego jest zaledwie o parę mil oddalony. Jakoż można go było widzieć z sąsiedniego wzgórza.
Dalszy ciąg ucieczki nie nadawał się już do mistycznej i symbolicznej interpretacji. Zbiegowi udało się przedostać w zwykły sposób kanałem Sueskim na Zachód i wylądować w Europie Północnej. Tam napisał swoją autobiografię, która zjednała mu olbrzymi rozgłos. Po tej książce nastąpiło kilka innych, pisanych w celu duchowego podniesienia ludzkości. Głosił w niej naogół kult kobiety. Osobiście uprawiał go pod postacią osobliwszego uwielbienia dla najwyższych zasług i zalet niejakiej pani de S... osoby wielce postępowych pojęć, już niebardzo młodej, niegdyś przez pewien czas intrygującej żony już zmarłego i zapomnianego dyplomaty. Dama ta swoje głośne aspiracje do kierowania umysłowem i uczuciowem życiem współczesnem uprawiała (jak Voltaire i pani de Staël) na republikańskim gruncie Genewy. Jeżdżąc w wielkiem, otwartem landzie, ukazywała obojętności mieszkańców i gapiostwu turystów młodzieńczą, wydłużoną kibić hieratycznej sztywności i parę wielkich, błyszczących oczu, patrzących niespokojnie z poza czarnej woalki, która sięgając tylko jej mocno czerwonych ust, podobna była do maski. Zazwyczaj „bohaterski zbieg“ (tę nazwę nadano mu w pewnej recenzji angielskiego wydania jego książki) towarzyszył jej, siedząc, złowieszczo brodaty i w ciemnych okularach, nie obok niej, ale naprzeciwko, plecami do koni. Te przejażdżki we dwójkę tylko w obszernym powozie wyglądały na świadomą, publiczną manifestację. A może była ona nieświadomą. Rosyjska prostolinijność stąpa często niewinnie po krawędzi cynizmu w swych szczytnych zamierzeniach. Ale byłoby to daremnem przedsięwzięciem dla sofistycznej Europy próbować zrozumieć ich. Zważywszy powagę udzielającą się nawet fizjognomji stangreta i stąpaniu okazałych koni, ten osobliwy popis mógł mieć jakieś znaczenie mistyczne; znieprawionej jednak płochości zachodniego umysłu wydawał się wprost nieprzyzwoitym.
Wszelako nie przystoi skromnemu nauczycielowi języków krytykować „bohaterskiego zbiega“ o wszechświatowej sławie. Ze słyszenia wiedziałem, że był czynnym i gorliwym krzewicielem swoich idej, polując na rodaków w hotelach i prywatnych mieszkaniach i zaszczycając ich swoją znajomością w publicznych ogrodach, gdy się potemu odpowiednia nadarzyła sposobność. Miałem wrażenie, iż po paru odwiedzinach przed kilku miesiącami dał za wygraną i pozostawił panie Haldin w spokoju; uczynił to bezwątpienia niechętnie, był bowiem człowiekiem zrażającym się niełatwo. Było więc do przewidzenia, że zjawi się w tej strasznej dobie, by jako Rosjanin i rewolucjonista okazać im swoje współczucie, a może uderzyć we właściwą strunę pociechy. Ale mnie się to nie podobało, żem go tam siedzącego zobaczył. Chcę wierzyć, iż jakaś niestosowna zazdrość o moje uprzywilejowane stanowisko nie miała z tem nic wspólnego. Nie rościłem sobie prawa do specjalnych względów za moją milczącą przyjaźń. Przeniesiony z powodu różnicy wieku i narodowości jak gdyby w sferę innego istnienia, sam na sobie robiłem wrażenie niemego, bezradnego ducha, czegoś niematerjalnego, co może tylko krążyć w pobliżu, nie posiadając władzy opiekuńczej lub doradczej, bodaj tylko szeptem. Obecnie, skoro tylko panna Haldin z charakteryzującą ją trafnością instynktu powstrzymała się z przedstawieniem mnie barczystej znakomitości, byłbym się wycofał spokojnie i wrócił później, gdyby nie to, że w wyrazie jej oczu wyczytałem jakby niemą prośbę, żebym został i może w ten sposób skrócił niepożądaną wizytę.
Gość podniósł z ziemi kapelusz, poto tylko, by go umieścić na kolanach.
— Spotkamy się jeszcze, Nataljo Wiktorówno. Dziś zaszedłem jedynie, by dać dowód tych uczuć względem pani i jej szanownej matki, o których naturze nie może pani wątpić. Nie potrzebowałem zachęty, ale Eleonora — pani de S... sama mnie niejako przysłała. Wyciąga ona do pani siostrzaną rękę. Niema w dziedzinie ludzkich uczuć takiego cierpienia i takiej radości, których ta kobieta nie potrafiłaby zrozumieć, podnieść i uduchowić swoim współudziałem. Świeżo przybyły z Petersburga młodzieniec, o którym wspominałem pani, jest już pod jej urokiem.
Panna Haldin wstała raptem. Ucieszyło mnie to. Gość widocznie nie spodziewał się tak stanowczej wskazówki i zrazu, podniósłszy głowę, zamigotał ciemnemi okularami z pogodną ciekawością, lecz zmiarkowawszy się, wstał szybko, chwytając bardzo zręcznie kapelusz z kolan.
— Jakże to być może, Nataljo Wiktorówno, żeby pani tak długo trzymała się zdala od tego, co jest — niech sobie złe języki mówią o tem, co chcą — jedynem środowiskiem intelektualnej swobody i usiłowaniem nadania kształtu wysokiemu pojmowaniu naszej przyszłości? Co się tyczy szanownej matki pani, rozumiem to do pewnego stopnia. W jej wieku nowe poglądy — nowe twarze są może... Ale pani! Byłażby to nieufność, czy obojętność? Musi pani zerwać z tą wstrzemięźliwością. My, Rosjanie, nie mamy prawa trzymać się zdaleka jedni od drugich. W naszych warunkach jest to prawie zbrodnią przeciw ludzkości. Nie wolno nam pozwalać sobie na zbytek osobistego cierpienia. W dzisiejszych czasach nie zwalcza się szatana modlitwą i postami. A w gruncie rzeczy jest to głodzenie się. Pani nie powinna się głodzić, Nataljo Wiktorówno. Nam trzeba siły. Siły duchowej, oczywiście. Co się tyczy każdej innej, któż zdoła sprostać nam, Rosjanom, jeżeli tylko użyjemy jej. Inaczej grzeszy się w dzisiejszych czasach i droga do zbawienia dla czystych dusz jest także inną. Nie znajduje się jej już w klasztorach, lecz w świecie, w... —
Głęboki jego głos wychodził jak z pod ziemi i słuchacz czuł się zanurzonym w tych dźwiękach aż po wargi. Panna Haldin przerwała mu w sposób podobny do usiłowań tonącego, który chce utrzymać się na powierzchni wody. Wtrąciła z odcieniem niecierpliwości:
— Ależ, Piotrze Iwanowiczu, ja wcale nie myślę wstępować do klasztoru. Któżby tam szukał zbawienia!?
— Mówiłem pod przenośnią.
— I ja także mówię pod przenośnią. Ale zmartwienie jest zmartwieniem i ból jest bólem na dawny sposób. Nawiedzają one ludzi, i ludzie muszą zmagać się z niemi, jak najlepiej umieją. Wiem, że cios, który spadł na nas tak niespodziewanie, jest tylko epizodem w doli narodu. Bądź pan pewny, że nie zapominam o tem. Ale teraz muszę myśleć o mojej matce. Jakże może pan żądać, żebym ją zostawiła samą — — —
— Stawia to pani w bardzo surowy sposób — zaprotestował swym potężnym, bez żadnego wysiłku wychodzącym z niego głosem.
Panna Haldin nie czekała, by brzmienie jego umilkło.
— i biegła pomiędzy obcych ludzi? Sama ta myśl jest mi wstrętna, a nie wiem, co innego może pan przez to rozumieć?
Górował nad nią ogromny, ugrzeczniony, ostrzyżony przy samej skórze, jak katorżnik, a jego wielka różowawa czaszka wywoływała we mnie obraz rozczochranej głowy, wyzierającej z pomiędzy krzaków, i przelotnego migania nagich, ogorzałych członków, czołgających się wśród gęstwiny mokrego listowia, pod chmurą much i moskitów. Był to mimowolny hołd, złożony potędze jego pióra. Nikt nie mógł wątpić, że ten człowiek błądził po syberyjskich tajgach, nagi i przepasany łańcuchem. Dzisiejszy czarny luźny surdut nadawał jego osobie charakter surowej przyzwoitości — przypominającej nieco misjonarza.
— Wie pani, czego ja chcę, Nataljo Wiktorówno? — wymówił uroczyście. — Chcę uczynić z pani fanatyczkę.
— Fanatyczkę?
— Tak. Wiara sama nie wystarczy.
Głos jego stał się jeszcze cichszy. Podniósł na chwilę potężne ramię, drugie trzymając zwieszone wzdłuż uda i zakończone lekkim, jedwabnym kapeluszem.
— Powiem pani teraz coś, nad czem, proszę, zastanów się pani uważnie. Posłuchaj; nam potrzeba siły, któraby poruszyła niebo i ziemię — nic mniej!
To „nic mniej“, wymówione głębokim, podziemnym głosem, mogło przejąć dreszczem, jak huczenie wichru w organach.
— A siłę tę mamy znaleźć w salonie pani de S? Wybacz mi, Piotrze Iwanowiczu, ale śmiem w to wątpić. Wszak to dama wielkiego świata, arystokratka.
— Uprzedzenie! — zawołał. — Pani mnie zdumiewa! A choćby była tem wszystkiem? Jest przecież kobietą z ciała i krwi. Jest zawsze coś, co musi być przeciwwagą duchowej strony w nas wszystkich. Ale czynić jej z tego zarzut? Tego się po pani nie spodziewałem. Nie! Tego się nie spodziewałem. Możnaby pomyśleć, że nasłuchała się pani jakichś nieżyczliwych, skandalicznych plotek.
— Nie słyszałam żadnych plotek, upewniam pana. U nas — na prowincji, czy to było możliwe? Ale świat mówi o niej. Cóż może być wspólnego pomiędzy taką wielką damą a przeciętną wieśniaczką, jak ja?
— Ona jest nieustającem objawieniem szlachetnego, niezrównanego ducha — przerwał gość. — Jej urok — nie nie będę mówił o jej uroku... Ale, oczywiście, kiedy kto się do niej zbliży, ulega mu... Przeciwieństwa rozwiewają się, rozterki nikną... Może się mylę — nie mylę się jednak nigdy w sprawach duchowych — dusza pani znajduje się w rozterce, Nataljo Wiktorówno.
Jasne oczy panny Haldin spojrzały prosto w jego rozlaną, olbrzymią twarz. Doznałem wrażenia, że poza temi ciemnemi okularami mógł on być o tyle bezczelnym, o ile mu się podobało.
— Niedalej niż wczoraj, wracając do miasta z Château Borel, z naszym świeżo przybyłym z Petersburga interesującym młodzieńcem, mogłem zauważyć ten potężny, kojący wpływ; mogę powiedzieć: wpływ pojednawczy. Młodzieniec szedł przez te wszystkie kilometry wzdłuż brzegów jeziora milczący, jak człowiek, któremu ukazano drogę pokoju... Czułem, że w duszy jego dokonywa się przełom. Przedewszystkiem słuchał mnie cierpliwie. Ja sam byłem tego wieczoru jak natchniony niewysłowioną mocą genjuszu Eleonory — chciałem powiedzieć pani de S. Księżyc świecił w pełni i mogłem obserwować twarz młodzieńca. Nie mogę się mylić.
Panna Haldin, spuściwszy oczy, zdawała się wahać.
— Dobrze więc; pomyślę o tem, co mi pan powiedział, Piotrze Iwanowiczu. Postaram się odwiedzić panią de S., skoro tylko będę mogła zostawić moją matkę bezpiecznie na parę godzin.
Aczkolwiek słowa te wypowiedziane były chłodno, to ustępstwo zdumiało mnie. Piotr Iwanowicz porwał jej prawą rękę z takim zapałem, iż sądziłem, że ją przyciśnie do ust lub do piersi. Lecz on trzymał ją tylko za końce palców w swej olbrzymiej łapie, potrząsając nią zlekka wgórę i wdół, podczas gdy dawał ujście ostatniemu nawałowi słów.
— To dobrze. To bardzo dobrze. Nie pozyskałem jeszcze pełnego zaufania pani, Nataljo Wiktorówno, ale to przyjdzie, wszystko w swoim czasie. Siostra Wiktora Haldina nie może pozostać nauboczu. Poprostu to niemożliwe. Żadna kobieta nie może trwać, siedząc na stopniach. Kwiaty, łzy, oklaski, to wszystko miało swój czas, to pojęcie średniowiecza. Arena, sama arena jest miejscem dla kobiet.
Puścił jej rękę z rozmachem, jak gdyby ją czemś obdarzał, i stał nieruchomo, z głową schyloną w pełnej godności pokorze przed jej kobiecością.
— Arena... Musisz wstąpić na arenę, Nataljo! Cofnął się krokiem wtył, zginając swą olbrzymią postać, i wyszedł szybko. Drzwi zamknęły się za nim. Ale wnet rozległ się z przedpokoju jego potężny dźwięczący głos, przemawiający do służącej, która go wypuszczała. Czy namawiał ją również, by wystąpiła na arenę, nie wiem, ale brzmiało to, jak kazanie, które przerwał nagle lekki stuk drzwi wejściowych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.