W oczach Zachodu/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I

Gdy się chce snuć wątek jakiejś zmyślonej treści, trzeba niewątpliwie zachować pewne właściwości, aby być zrozumiałym i zajmującym. Człowiek obdarzony wyobraźnią, choćby nie był doświadczonym w sztuce pisarskiej, posiada instynkt, kierujący nim w wyborze słów i w rozwijaniu akcji. Szczypta talentu wynagradza sowicie różne braki i błędy. Ale moja pisanina nie jest dziełem wyobraźni, nie mam talentu, moje usprawiedliwienie podjęcia tej roboty leży nie w jej artystyczności, lecz w jej prostocie. Świadomy moich braków i silny szczerością mego założenia, nie będę próbował (choćbym nawet był zdolnym do tego) zmyśleć cośkolwiek. Posuwam moje skrupuły tak daleko, iż nie pokuszę się nawet o wymyślenie tego, co w toku powieściowym nazywa się nawiązaniem. Przerywając zatem opowiadanie Razumowa w tem miejscu, gdzie pytanie radcy Mikulina „dokąd“ staje przed nim z siłą problematu nie do rozstrzygnięcia, powiem poprostu, że poznałem się z temi paniami na pół roku przed owym czasem. Pod „temi paniami“ rozumiem oczywiście matkę i siostrę nieszczęsnego Haldina.
W jaki sposób skłonił matkę, że sprzedała ich małą posiadłość i wyjechała zagranicę na czas nieograniczony, tego nie umiem powiedzieć dokładnie. Mam wrażenie, że pani Haldin na żądanie syna podpaliłaby swój dom i wybrałaby się na księżyc, nie okazawszy ani zdziwienia, ani obawy, i że panna Haldin — Natalja, pieszczotliwie zwana Natalką — byłaby chętnie na to przystała.
Ich pełne dumy przywiązanie do tego młodzieńca stało mi się wiadomem w bardzo krótkim przeciągu czasu. Stosownie do jego wskazówek udały się wprost do Szwajcarji — do Zurychu i tam pozostały przez większą część roku. Z Zurychu — gdzie im się nie podobało — przyjechały do Genewy. Jeden z moich przyjaciół, lektor na wydziale historycznym przy uniwersytecie w Lozannie, ożeniony z Rosjanką, daleką krewną pani Haldin, napisał do mnie, prosząc, abym odwiedził te panie. Było to bardzo życzliwie pomyślane. Panna Haldin pragnęła zapoznać się z najlepszymi autorami angielskimi pod kierunkiem uzdolnionego nauczyciela.
Pani Haldin przyjęła mnie nader uprzejme. Jej zła francuszczyzna, z której się sama świadomie śmiała, zatarła etykietalność pierwszej wizyty. Była to kobieta wysoka, w czarnej, jedwabnej sukni. Szerokie czoło, regularne rysy i delikatnie wykrojone usta świadczyły o minionej piękności. Siedziała wyprostowana w fotelu i słabym, łagodnym głosem powiadomiła mnie, że Natalka poprostu łaknie wiedzy. Jej szczupłe ręce spoczywały na kolanach, nieruchomość rysów miała w sobie coś mniszego.
— W Rosji — mówiła dalej — wszelka wiedza jest zatruta fałszem, oparta na fałszu. Nie chemja i nauki jej podobne, ale wykształcenie wogóle — objaśniła mnie. Rząd psuł nauczanie dla swych własnych celów. Dzieci jej czuły to. Jej Natalka otrzymała dyplom z ukończenia Wyższych Kursów Żeńskich, a syn jest studentem na Uniwersytecie w Petersburgu. Ma niepospolite zdolności, najszlachetniejszą naturę, jest wyrocznią dla swoich kolegów. Z początkiem przyszłego roku przyjedzie do nich, jak się tego spodziewała, i odbędą wspólną podróż do Włoch. W każdym innym kraju byłaby pewną najświetniejszej przyszłości dla człowieka tak wyjątkowych zdolności i charakteru jak jej syn, ale w Rosji...
Panna Natalja, siedząca przy oknie, odwróciła głowę i rzekła:
— Ależ, mamo, nawet u nas rzeczy zmieniają się zczasem.
Głos jej był głęboki, prawie ostry, a jednak pieszczotliwy w swej ostrości. Miała śniadą cerę, ponsowe usta i pełną kibić. Sprawiała ważenie silnej żywotności. Matka jej westchnęła.
— Wyście oboje młodzi. Łatwo wam spodziewać się... Chociaż i ja nie straciłam całkiem nadziei. Jakżebym mogła, mając takiego syna.
Zwróciłem się do panny Haldin z zapytaniem, jakich autorów pragnęłaby czytać. Skierowała na mnie oczy, ocienione czarnemi rzęsami, a ja pomimo moich lat zrozumiałem, jak ponętną fizycznie mogła być jej osoba dla mężczyzny, ceniącego w kobiecie coś więcej poza samym wdziękiem kobiecości. Wzrok jej był jasny i szczery jak wzrok młodzieńca, którego jeszcze mądrość świata nie zepsuła. Był nieustraszony, nie było w nim jednak nic zaczepnego. Naiwna a jednak rozważna pewność siebie będzie tu lepszem określeniem. Ta dziewczyna zastanawiała się już nad niejednem (w Rosji młodzież zaczyna wcześnie myśleć) ale nie zaznała jeszcze rozczarowania, bo widocznem było, że nie wpadła dotąd pod władzę namiętności. Czuło się — dość było na nią spojrzeć — że była bardzo podatną wpływom bądź idei, bądź, poprostu, jednostki. Przynajmniej tak wywnioskowałem, o ile mi się zdaje bezstronnie, boć jasnem było, że moja osoba nie mogła się stać tą jednostką, — a co się tyczy idei!...
Zaprzyjaźniliśmy się prędko w ciągu naszych lekcyj. Bardzo były przyjemne te wspólne czytania. Bez obawy wywołania uśmiechu wyznam, że przywiązałem się bardzo do tej panienki. Po upływie czterech miesięcy powiedziałem jej, że teraz może bardzo dobrze czytać sama, i że nauczyciel jest zbytecznym. To oświadczenie zdziwiło nieprzyjemnie moją uczenicę.
Pani Haldin ze swą nieruchomością rysów i dobrotliwym wyrazem oczu wymówiła z głębi fotela niepewną francuszczyzną:
Mais l’ami reviendra.
I na tem stanęło. Przychodziłem, nie cztery razy tygodniowo, jak poprzednio, ale dosyć często. Jesienią zrobiliśmy kilka krótkich wycieczek pospołu z innymi Rosjanami. Dzięki przyjaźni tych pań zyskałem do pewnego stopnia zaufanie kolonji rosyjskiej, którego inaczej nie byłbym miał.
Tego dnia, kiedy wyczytałem w gazetach wiadomość o zamordowaniu pana de P—, było to w niedzielę — spotkałem obie panie na ulicy i szedłem z niemi czas jakiś. Pamiętam, że pani Haldin miała ciężki, popielaty płaszcz na czarnej jedwabnej sukni, a jej piękne jeszcze oczy spotkały mój wzrok spokojnem wejrzeniem.
— Byłyśmy na nabożeństwie — rzekła. — Natalka poszła ze mną. Jej przyjaciółki, studentki tutejsze, nie chodzą, oczywiście, do kościoła. U nas, w Rosji, religja jest tak ściśle zespolona z uciskiem, że zdaje się prawie koniecznością, gdy kto chce być wolnym w tem życiu, wyrzec się wszelkiej nadziei przyszłego życia. Ale ja nie mogę przestać modlić się za mego syna.
I z wyrazem zasępienia, czerwieniąc się zlekka, dodała po francusku — ce n’est peut être qu’une habitude (to może tylko przyzwyczajenie). Panna Haldin niosła w ręku książkę do nabożeństwa. Nie spojrzała na matkę.
— Mama i Wiktor oboje wierzą głęboko — zauważyła.
Udzieliłem im nowiny z ich kraju, którą właśnie wyczytałem w kawiarni. Przez dobrą chwilę szliśmy szybko w milczeniu. Poczem pani Haldin szepnęła:
— Teraz znowu wzmogą się rozruchy i prześladowania z tego powodu. Może nawet zamkną uniwersytet. W Rosji tylko w grobie można znaleźć spokój.
— Tak. Ciężka droga — rzekła córka, patrząc wprost przed siebie na zaśnieżony łańcuch gór Jura, zamykający niby biały mur ulicę. — Ale dzień zgody już niedaleki.
— Tak myślą moje dzieci — zauważyła pani Haldin.
Nie mogłem ukryć zdumienia, że był to jednak niezwykły czas do mówienia o zgodzie. Natalja Haldin zdziwiła mnie, mówiąc — jak gdyby dużo nad tym przedmiotem rozmyślała — że ludzie Zachodu nie rozumieli położenia. Była bardzo spokojna i młodzieńczo pewna siebie.
— Pan sądzi, że tu wchodzą w grę zatargi klasowe, starcia interesów, jak to bywa przy rozruchach socjalnych u was, w Europie. Ale to wcale nie to. To jest zupełnie co innego.
— Być może, iż nie rozumiem — przyznałem.
Ta skłonność wyłączania każdego zagadnienia z dziedziny rzeczy zrozumiałych za pośrednictwem jakiegoś mistycznego określenia jest czysto rosyjska. Znałem już dostatecznie Natalję Haldin, by odkryć jej pogardę dla wszystkich praktycznych form wolności politycznej, znanych zachodniemu światu. Przypuszczam, że trzeba być Rosjaninem, by zrozumieć rosyjską prostolinijność, straszliwą, gryzącą prostolinijność, której mistyczne określenia kryją naiwny, beznadziejny cynizm. Zdaje mi się czasem, że psychologiczna tajemnica głębokiej odrębności tego narodu polega na tem, że oni nienawidzą życia, nieuniknionego życia na ziemi, jako takiego, podczas gdy my, ludzie Zachodu — miłujemy je, z równem może przecenianiem jego uczuciowej wartości. Ale to jest doprawdy odskok...
Pomogłem paniom wsiąść do tramwaju, one zaś poprosiły mnie, bym je odwiedził popołudniu. To jest przynajmniej pani Haldin zaprosiła mnie, wsiadając, a Natalka, stojąc na tylnej platformie, gdy tramwaj ruszył, uśmiechnęła się pobłażliwie do Zachodniowca. Światło jasnego, zimowego przedpołudnia nabierała miękkości w jej szarych oczach.
Opowieść Razumowa, niby otwarta księga przeznaczenia, wskrzesza mi wspomnienie tego dnia, niby czegoś dziwnie bezlitośnego, ze względu na jego wolny od wszelkich złych przeczuć nastrój. Wiktor Haldin był jeszcze wśród żyjących, ale wśród tych żyjących, których jedynym łącznikiem z życiem jest oczekiwanie śmierci. Myśli jego musiały krążyć dokoła jego ostatnich, ziemskich ukochań w tych godzinach uporczywego milczenia, które miały się dlań przeciągnąć w wieczność. Tego popołudnia panie przyjmowały więcej niż zazwyczaj osób i salonik na parterze wielkiego domu przy Boulevard des Philosophes był przepełniony.
Przeczekałem wszystkich gości, a gdym wstał, panna Haldin wstała także. Ująłem jej rękę i coś mnie skłoniło, żeby podjąć naszą ranną rozmowę.
— Przypuśćmy, że my, Zachodniowcy, nie rozumiemy charakteru waszego narodu... — zacząłem.
Ale ona, jakby przygotowana w jakiś tajemniczy sposób na ten wstęp, przerwała łagodnie:
— Jego popędów, jego... — zaczęła szukać stosownego określenia i znalazła je, ale po francusku: — jego mouvements d’âme.
Wypowiedziała to prawie szeptem.
— Bardzo dobrze — rzekłem. — Ale mimo to patrzymy na zatargi. Pani mówi, że to nie są zatargi klasowe, ani zatargi interesów. Przypuśćmy, że i na to się zgadzam. Ale czy łatwiej przez to wręcz przeciwne sobie idee dojdą do porozumienia, czy krew i gwałty scementują je w tę zgodę, która, według pani, jest tak bliską.
Patrzyła na mnie badawczo, nie odpowiadając na moje rozsądne pytanie, trzeźwe pytanie, na które nie mogło być odpowiedzi.
— To nie do pojęcia — dodałem z pewnem rozdrażnieniem.
— Wszystko jest nie do pojęcia — rzekła. — Cały świat jest nie do pojęcia dla ścisłej logiki myśli. A jednak świat istnieje dla naszych zmysłów i my istniejemy na nim. Musi być jakaś konieczność wyższa nad nasze pojęcia. Bardzo to marna i fałszywa rzecz należeć do większości. My, Rosjanie, znajdziemy sobie jakąś lepszą formę wolności narodowej, niż sztuczne zatargi partyjne, które są złem dla tego, że są zatargami, i godne pogardy dlatego, że są sztuczne. Nam, Rosjanom, sądzonem jest znaleźć lepszą drogę.
Pani Haldin patrzyła przez okno. Zwróciła ku mnie martwą prawie piękność swej twarzy i żyjący, dobrotliwy wzrok wielkich ciemnych oczu.
— Tak myślą moje dzieci — oświadczyła.
— Przypuszczam, iż pani zgorszy się — rzekłem, zwracając się do panny Haldin — jeżeli powiem, że nie zrozumiałem — nie chodzi mi o pojedyńcze słowa, zrozumiałem wszystkie słowa... Ale jakąż to może być owa era bezcielesnej zgody, której pani wygląda? Życie jest rzeczą sformowaną. Ma swój plastyczny kształt i swój ściśle określony wygląd intelektualny. Najbardziej idealistyczne pojęcia miłości i pobłażania muszą się przyodziać w ciało, żeby mogły być zrozumiane.
Pożegnałem się z panią Haldin, której piękne usta ani drgnęły. Uśmiechnęła się tylko oczami. Natalja Haldin bardzo uprzejmie odprowadziła mnie aż do drzwi.
— Mama wyobraża sobie, że jestem niewolniczem echem mego brata Wiktora. Tak nie jest. On rozumie mnie o wiele lepiej, niż ja go rozumieć mogę. Gdy przyjedzie i pan go pozna, przekona się pan, jaka to wyjątkowa dusza. — Umilkła na chwilę. — Nie jest człowiekiem silnym, w utartem znaczeniu tego słowa — dodała, — ale to charakter bez skazy.
— Myślę, że nie będzie mi trudno zaprzyjaźnić się z bratem pani.
— Nie sądź pan, że go zrozumiesz zupełnie — rzekła z pewną złośliwością. — On w gruncie nie jest wcale... wcale Zachodniowcem.
I po tej zbytecznej przestrodze opuściłem pokój, skłoniwszy się jeszcze we drzwiach pani Haldin, siedzącej w fotelu przy oknie. Cień autokracji, niedostrzeżony przeze mnie, padł już na Boulevard des Philosophes w wolnej niepodległej i demokratycznej Genewie, gdzie znajduje się dzielnica zwana „La petite Russie“. Gdzie tylko dwóch Rosjan się zejdzie, cień autokracji zjawia się jako trzeci, zabarwiając ich myśli, ich poglądy, ich najtajniejsze uczucia, ich życie prywatne, ich wystąpienia publiczne; prześladuje nawet ich milczenie.
Co mnie uderzyło w ciągu następnego tygodnia, to milczenie tych pań. Spotykałem je spacerujące w ogrodzie publicznym w pobliżu uniwersytetu. Witały mnie, jak zwykle, po przyjacielsku, ale musiałem zauważyć ich małomówność. W trakcie tego czasu wiedziano już powszechnie, że morderca pana de P— został schwytany, osądzony i stracony. Tyle doniosły urzędowe agencje. Ale dla świata wogóle pozostał bezimiennym. Urzędowa skrytość zataiła jego nazwisko przed publicznością. Nie umiem sobie, doprawdy, wyobrazić — dlaczego.
Pewnego dnia zobaczyłem pannę Haldin, idącą samą główną aleją Bastjonów pod obnażonemi z liści drzewami.
— Mama jest niezdrowa — oznajmiła mi.
Ponieważ, o ile wiedziałem, pani Haldin jednego dnia w życiu nie chorowała, był to objaw niepokojący, tem bardziej, że cierpienie było nieokreślone.
— Zdaje się, że mamę dręczy brak wiadomości od brata. Dawno już nie pisał.
— Żadnych nowin, dobre nowiny — rzekłem pocieszająco, i zaczęliśmy iść zwolna obok siebie.
— Nie w Rosji — szepnęła tak cicho, że ledwie dosłyszałem. Spojrzałem na nią uważniej.
— Pani się także niepokoi?
Po chwili wahania przyznała, że tak.
— Bo, istotnie, tak już dawno nie miałyśmy...
I nim zdążyłem wyrazić zwykłe, banalne przypuszczenia, zwierzyła mi się.
— Ach! To nietylko to. Pisałam do pewnej, znajomej rodziny w Petersburgu. Nie widzieli go przeszło miesiąc. Myśleli, że jest już z nami. Byli nawet trochę obrażeni, że wyjechał bez pożegnania. Mąż mojej znajomej poszedł zaraz do jego mieszkania. Wiktor wyprowadził się i nie wiedziano jego adresu.
Pamiętam, że mówiąc, z trudem chwytała oddech. Od dawna również nie widywano jej brata na wykładach. Zachodził tylko od czasu do czasu do szwajcara uniwersytetu po listy. I jak się ów pan dowiedział, nie zjawił się po dwa ostatnie listy. Ale policja przyszła z zapytaniem, czy student Haldin otrzymywał jaką korespondencję w uniwersytecie, i zabrała te listy.
— Moje dwa ostatnie listy — dodała.
Przystanęliśmy naprzeciwko siebie. Trochę płatków śnieżnych wirowało pod obnażonemi drzewami. Niebo było ciemne.
— Jak pani myśli, co się stało? — spytałem.
Wzruszyła zlekka ramionami.
— Kto to może wiedzieć — w Rosji.
W tej chwili po raz pierwszy zobaczyłem cień autokracji, leżący na życiu Rosji zarówno w jej uległości jak w buncie. Ujrzałem, jak przesłonił piękną, otwartą twarzyczkę w obramowaniu futrzanego kołnierza i przyciemnił jej czyste szare oczy, tak jasno błyszczące w posępnem świetle chmurnego owego popołudnia.
— Pójdźmy — rzekła. — Zimno tu stać dzisiaj.
Wzdrygnęła się zlekka i zatupotała małemi nóżkami. Poszliśmy szparko do końca alei i zpowrotem do wielkiej ogrodowej bramy.
— Powiedziała to pani matce? — odważyłem się zapytać.
— Nie. Nie jeszcze. Wyszłam, żeby ochłonąć z wrażenia tego listu.
Zaszeleściła w mufce papierem. Miała list ze sobą.
— Czego się pani obawia? — zapytałem.
Nam, Europejczykom Zachodu, wszelkie spiski i sprzysiężenia polityczne wydają się czemś dziecinnem i niedoważonem, wymyślonem dla teatru lub powieści. Nie chciałem być ściślejszym w mojem zapytaniu.
— Dla nas — dla mojej matki zwłaszcza — lękam się niepewności. Ludzie znikają. Tak. Znikają naprawdę. Może pan sobie wyobrazić czem jest to okrucieństwo niemych tygodni — miesięcy — lat! Ów nasz przyjaciel zaprzestał poszukiwań, dowiedziawszy się, że policja zabrała listy. Przypuszczam, że lękał się kompromitacji. Ma żonę, dzieci, a nie posiada wpływowych stosunków i nie jest bogaty. Cóż mógł uczynić?... Tak; lękam się milczenia dla mojej biednej matki. Ona go nie zniesie. Dla mego brata... lękam się — głos jej stał się prawie niedosłyszalnym — wszystkiego!
Doszliśmy teraz do bramy naprzeciwko teatru. Panna Haldin ożywiła się.
— Ale ludzie, którzy zaginęli, odnajdują się, nawet w Rosji. Wie pan, jaka jest moja ostatnia nadzieja? Oto, że lada chwila ujrzymy go wchodzącego do pokoju.
Uchyliłem kapelusza, a ona wyszła z ogrodu, pełna wdzięku i silna, skinąwszy mi głową, z rękoma w mufce, ściskającemi ów okrutny list petersburski.
Wróciwszy do domu, otworzyłem dziennik, który odbierałem z Londynu, i gdym spojrzał na korespondencję z Rosji — nie na telegramy lecz na korespondencję — pierwszą rzeczą, na jaką padły moje oczy, było nazwisko Haldina. Śmierć pana de P— nie była już aktualnością, ale przedsiębiorczy korespondent zdołał uszczknąć jakieś nieurzędowe wiadomości, tyczące tego faktu dziejów współczesnych. Dowiedział się o nazwisku Haldina i wyszperał historję jego aresztowania na ulicy o północy. Jednak sensacja, z dziennikarskiego punktu widzenia, należała już do przeszłości. Poświęcił jej więc jakieś dwadzieścia wierszy na całej kolumnie. Wystarczyły one jednak, aby mnie przyprawić o noc bezsenną. Zrozumiałem, że byłoby rodzajem zdrady dopuścić, aby panna Haldin natknęła się nieprzygotowana na odkrycie tego korespondenta, które niezawodnie powtórzą nazajutrz rano dzienniki francuskie i szwajcarskie. Spędziłem więc bardzo niespokojną noc, nie mogąc zmrużyć oka, dręczony uczuciem, że jestem wplątany w coś teatralnego i chorobliwie przesadzonego. Uświadamiałem sobie niedorzeczność podobnego zagmatwania w życiu tych dwóch kobiet i byłem tem poprostu udręczony. Zdawało się rzeczą należną ich wyrafinowanej prostocie, aby nie dowiedziały się o tem nigdy. Znalazłszy się o niemożliwie wczesnej godzinie u drzwi ich mieszkania, uczułem, jak gdybym miał popełnić jakiś czyn barbarzyński.
Służąca w średnim wieku wprowadziła mnie do saloniku, gdzie ściereczka leżała na krześle, a szczotka stała oparta o stół środkowy. Pył tańczył w powietrzu; ja zaś pożałowałem, że zamiast przyjść, nie napisałem, i byłem nierad, że dzień jest tak jasny. Panna Haldin w skromnej, czarnej sukni wyszła leko z pokoju matki z niepewnym uśmiechem na ustach.
Wydobyłem dziennik z kieszeni. Nie byłbym nigdy przypuścił, że numer Standard’a może podziałać jak głowa Meduzy. Twarz panny Haldin skamieniała momentalnie — jej oczy — członki! Ale najstraszniejszem było to, że skamieniawszy, pozostała żywą. Miało się świadomość pospiesznego bicia jej serca. Mam nadzieję, że mi wybaczyła zwłokę w moich niezręcznych omówieniach. Nie trwało to długo. Nie mogła pozostać tak nieruchomą od stóp do głowy dłużej niż parę sekund, poczem usłyszałem, że oddycha głęboko. I jak gdyby ktoś sparaliżował zarówno jej moralną odporność jak sprężystość muskułów, zarysy jej twarzy uległy zmianie. Postarzała nagle, zwiędła. Ale to trwało tylko chwilę. Poczem rzekła z silnem postanowieniem:
— Pójdę powiedzieć mamie.
— Czy to będzie bezpieczne w jej stanie zdrowia? — zarzuciłem.
— Coż może być gorszego, nad stan, w jakim się znajduje od miesiąca. My to rozumiemy inaczej. On nie popełnił zbrodni. Nie wyobrażaj pan sobie, że go bronię przed panem.
Poszła ku drzwiom sypialni, poczem zbliżyła się do mnie, prosząc szeptem, bym nie odchodził, dopóki nie wróci. Przez dwadzieścia nieskończenie długich minut nie doleciał mnie najlżejszy dźwięk. Wreszcie panna Haldin ukazała się i przeszła przez pokój swym szybkim krokiem. Doszedłszy do fotela, osunęła się nań ciężko, jak gdyby wyczerpana doszczętnie.
Poczem powiedziała mi, że pani Haldin nie uroniła ani jednej łzy. Usiadła na łóżku, a jej nieruchomość, jej milczenie były przerażające. Wreszcie położyła się zwolna i dała znak córce, by ją zostawiła samą.
— Przywoła mnie wkrótce — dodała panna Haldin. — Zostawiłam dzwonek przy łóżku.
Wyznaję, że moje bardzo szczere współczucie nie miało punktu oparcia. Czytelnicy Zachodu, dla których to piszę, zrozumieją, o co mi chodzi. Był to, jeżeli tak mogę powiedzieć, brak doświadczenia. Śmierć jest bezlitosnym łupieżcą. Wszyscy znamy ból niepowrotnej straty. Niema tak samotnego życia, które byłoby zabezpieczone od tego doświadczenia. Ale ból, który przyniosłem tym paniom, miał ponure otoczenie. Towarzyszyły mu bomby i szubienica, nadając mu złowrogie, czysto rosyjskie zabarwienie, które i na kolorycie, że tak powiem, mego współczucia odbić się musiało.
Byłem wdzięczny pannie Haldin, że nie utrudniła mi jeszcze bardziej położenia uzewnętrznianiem swych głębokich uczuć. Podziwiałem jej nadzwyczajne panowanie nad sobą, które nawet przestraszało mnie trochę. Był to bowiem spokój wielkiego naprężenia. A jeżeli przeciągnięta struna nagle pęknie? Nawet te zamknięte drzwi pokoju pani Haldin, poza któremi stara matka pozostała sama, miały wygląd straszliwy.
Natalja Haldin szepnęła smutnie:
— Pan zapewne nie zdaje sobie sprawy z tego co ja czuję?
Zasadniczo to było prawdą i ta nieświadomość tępego Zachodniowca paraliżowała moje współczucie. Nie mogłem zdobyć się na nic innego, oprócz kilku banalnych zdań, tych błahych zdań, które dają miarę naszej niemocy wobec nieszczęść bliźnich. Wybełkotałem coś w tym rodzaju, że dla młodych życie ma zawsze w zapasie nadzieje powetowania. Ma też swoje obowiązki... ale o tych nie potrzebuję jej przypominać.
Panna Haldin trzymała chusteczkę w rękach i szarpała ją nerwowo.
— Nie zapomnę o matce, to pewne — rzekła. — Było nas troje. A teraz jest nas dwie... Mama nie jest jeszcze stara. Może żyć długo. Ale czego możemy spodziewać się w przyszłości? Jakiej nadziei i jakiej pociechy?
— Musi pani brać życie z szerszego punktu widzenia — rzekłem stanowczo, pomyślawszy, że do tej wyjątkowej istoty tą drogą właśnie trafić należy. Popatrzyła na mnie przez chwilę uważnie; poczem wstrzymywane dotąd łzy popłynęły strumieniem. Zerwała się z fotela i stanęła plecami do mnie przy oknie.
Nie próbowałem nawet zbliżyć się do niej i wyszedłem pocichu. Nazajutrz służąca powiedziała mi we drzwiach, że pani Haldin ma się lepiej. Dodała, że dużo osób — Rosjan — przychodziło poprzedniego dnia, ale panna Haldin nie przyjęła nikogo.
W dwa tygodnie potem, gdym się, jak zwykle, zgłosił po wiadomości, poproszono mnie, bym wszedł. Pani Haldin siedziała na zwykłem miejscu przy oknie. Na pierwszy rzut oka zdawać się mogło, że nic się nie zmieniło. Zobaczyłem w głębi pokoju znany mi profil, nieco ostrzejszy w zarysach i powleczony jednostajną bladością, jak się tego można było spodziewać u osoby chorej. Ale żadna choroba nie byłaby mogła wywołać takiej zmiany w jej czarnych oczach, które nie uśmiechały się już, jak dawniej, z łagodną ironją. Podniosła je — podała mi rękę. Zauważyłem, że numer Standard’a z przed trzech tygodni, z korespondencją z Rosji na wierzchu, leżał na stoliczku obok fotela. Pierwsze jej słowa, wyrzeczone do mnie, zawierały pytanie:
— Nie było nic więcej w pańskich gazetach?
Puściłem jej długą, wychudzoną rękę, wstrząsnąłem głową przecząco i usiadłem.
— Prasa angielska jest nadzwyczajna. Nic się przed nią nie ukryje i cały świat musi się od niej dowiedzieć o wszystkiem. Ale nasze rosyjskie nowiny niezawsze są łatwe do zrozumienia. Niezawsze... Angielskie matki nie oczekują takich nowin...
Dotknęła ręką dziennika i cofnęła ją znowu. Rzekłem:
— Mieliśmy również tragiczne czasy w historji.
— To dawno. Bardzo już dawno.
— Tak.
— Są narody, które zawarły ugodę z Przeznaczeniem — rzekła panna Haldin, zbliżywszy się. — Nie mamy im czego zazdrościć.
— Pocóż ta pogarda? — spytałem łagodnie. — Być może, iż nasza ugoda nie była bardzo szczytna, ale cena uświęca warunki, jakie ludzie i narody otrzymują od Przeznaczenia.
Pani Haldin odwróciła głowę i patrzyła czas jakiś przez okno tym nowym, zgaszonym wzrokiem zapadłych oczu, który czynił z niej tak zupełnie inną kobietę.
— Jak pan myśli — zagadnęła nagle — czy ten Anglik, ten korespondent, znał mego syna?
Odpowiedziałem na to dziwne pytanie, że było to możliwem oczywiście. Spostrzegła moje zdziwienie.
— Mama myśli — wyjaśniła panna Haldin, stojąc pomiędzy nami z ręką na poręczy mego krzesła, — że mój biedny brat nie próbował może ocalić się...
Spojrzałem na pannę Haldin z pełnem współczucia zdumieniem, ale panna Haldin patrzyła spokojnie na matkę. Ta ostatnia rzekła:
— Nie znamy adresu żadnego z jego przyjaciół. W istocie, nie wiemy nic o jego petersburskich kolegach. Miał mnóstwo przyjaciół, ale nigdy o nich dużo nie mówił. Łatwo jednak można się było domyśleć, że byli jego uczniami i że go uwielbiali. Ale on był tak skromny... Zdawaćby się mogło, że wśród tylu oddanych sobie...
Odwróciła znów głowę i patrzyła na Boulevard des Philosophes, szczególnie posępną i zakurzoną ulicę, na której w tej chwili widać było tylko dwa psy, dziewczynkę w krótkiej sukience, skaczącą na jednej nodze, a w oddali robotnika, prowadzącego bicykl.
— Nawet wśród apostołów Chrystusa znalazł się Judasz — szepnęła bez związku, jakby do siebie, ale z widocznym zamiarem, żebym usłyszał.
Rosyjscy goście, zebrani małemi grupkami, rozmawiali szeptem pomiędzy sobą, rzucając przelotne spojrzenia w naszym kierunku. Tworzyło to wielką sprzeczność ze zwykłą donośną gwarnością tych zebrań. Panna Haldin odprowadziła mnie do przedpokoju.
— Ludzie nas odwiedzają — rzekła. — Nie możemy zamykać drzwi przed nimi.
I gdym kładł palto, zaczęła mówić o matce. Biedna pani Haldin łaknęła wiadomości. Chciała ciągle słyszeć o swoim nieszczęśliwym synu. Nie mogła zdecydować się, aby go zostawić spokojnie w pustce Niewiadomego. Śledziła go tam wciąż z uporem, przez te długie dnie nieruchomego milczenia, wpatrzona w pusty Boulevard des Philosophes. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie ratował się ucieczką, jak to się udawało tylu innym rewolucjonistom i spiskowcom w innych wypadkach podobnego rodzaju. Było to istotnie niepojętem, żeby tajne organizacje rewolucyjne okazały tyle niedołęstwa, gdy chodziło o uratowanie jej syna. Ale w rzeczywistości to niepojęte, co tak wstrząsnęło jej umysłem, nie było niczem innem, tylko okrutnem zuchwalstwem Śmierci, przesuwającej się ponad jej głową, aby uderzyć w to młode i tak ukochane serce.
Panna Haldin, zamyślona podała mi kapelusz. Wywnioskowałem z jej słów, że biedną kobietę opanowała posępna myśl, iż syn jej musiał zginąć, bo nie chciał się ratować! Nie mogło to być jednak dlatego, aby zwątpił o przyszłości swego kraju? To było niepodobieństwem. Czyżby matka i siostra tak bardzo nie umiały zjednać sobie jego zaufania i czyżby, spełniwszy to, co musiał spełnić, duch jego uległ zwątpieniu nie do zniesienia, a umysł obłąkał się nagłą niewiarą.
Ten objaw przenikliwości wstrząsnął mną bardzo.
— Byliśmy tak zespoleni — rzekła panna Haldin, splatając palce obu rąk, poczem rozplotła je zwolna, patrząc mi w twarz prosto. — A oto, co moja biedna mama wynalazła, żeby udręczać siebie i mnie przez te długie lata, jakie leżą przed nami — dodała ta szczególna dziewczyna. W tej chwili objawił mi się jej nieokreślony urok: było to połączenie namiętności ze stoicyzmem. Wyobrażałem sobie, jakiem będzie jej życie przy boku nieruchomej pani Haldin, opanowanej tą myślą straszliwą. Ale moje współczucie musiało pozostać nieujawnione naskutek mojej zupełnej nieznajomości jej, że się tak wyrażę, sposobów odczuwania. Różnica narodowości jest straszliwą zaporą dla naszych natur Zachodnich. Panna Haldin była zapewne zbyt prostolinijną, żeby się domyślać mego zakłopotania. Nie czekała, żebym coś powiedział i, jakby czytając myśli na mej twarzy, ciągnęła dalej odważnie:
— Zpoczątku biedna mama oniemiała, jak mówią nasi wieśniacy, potem zaczęła myśleć — i będzie już tak dalej myśleć i myśleć w ten sam sposób. Pan widzi sam, jakie to okrutne.
Nie mówiłem nigdy szczerzej, jak wówczas, kiedy przytaknąłem jej, że było to opłakane w najwyższym stopniu.
— A te wszystkie dziwne szczegóły w angielskim dzienniku — wykrzyknęła nagle. — Co one znaczą? Chyba są prawdziwe? Jakże to okropna myśl, że schwytano mego biednego brata, gdy błąkał się sam po ulicach nocą, jak człowiek zrozpaczony.
Staliśmy tak blisko siebie w ciemnym przedpokoju, że dostrzegłem, jak przygryzła dolną wargę, zapewne aby stłumić łkanie. Po chwili rzekła:
— Podsunęłam mamie myśl, że może zdradził go jaki fałszywy przyjaciel, lub poprostu tchórz. Lżej jej będzie, gdy w to uwierzy.
Zrozumiałem teraz wyrzeczone poprzednio szeptem słowa biednej kobiety o Judaszu.
— Tak, będzie jej lżej — przyznałem, zachwycony w duchu trafnością i subtelnością zapatrywań tej dziewczyny. Traktowała życie tak, jak je ukształtowały warunki polityczne jej kraju. Widziała w niem okrutną rzeczywistość a nie chorobliwe przywidzenia własnej wyobraźni. Nie mogłem oprzeć się pewnemu uczuciu szacunku, gdy dodała z prostotą:
— Podobno czas łagodzi wszelki rodzaj rozpaczy. Ale nie mogę uwierzyć, żeby miał władzę nad wyrzutami sumienia. Lepiej więc niech mama myśli, że ktoś przyczynił się do śmierci Wiktora, niż żeby miała przypisywać ją słabości swego syna, lub własnej winie.
— Ale pani sama nie przypuszcza przecież — zacząłem.
Zacisnęła usta i potrząsnęła głową. Potem oświadczyła, że nie żywi złych myśli względem nikogo i że może wszystko, co się stało, było potrzebnem. Po tych słowach, wymówionych cicho i brzmiących tajemniczo w pomroce przedpokoju, pożegnaliśmy się wymownym i ciepłym uściskiem dłoni. Uścisk jej silnej, kształtnej ręki miał w sobie coś ujmująco szczerego, rodzaj jakiejś zachwycającej męskości. Nie wiem, doprawdy, dlaczego okazywała mi tyle przyjaźni. Może zdawało się jej, że rozumiem ją znacznie lepiej, niż byłem do tego zdolny. Najściślejsze z jej powiedzeń zdawały się mieć jakieś zagadkowe znaczenie, niknące gdzieś poza obrębem mojego ujęcia. Muszę więc przypuszczać, że ceniła moją uwagę i moje milczenie. Uwaga, którą mogła widzieć, była zupełnie szczerą, wskutek czego milczenie nie mogło być poczytane za obojętność. I to zdawało się zadowalniać ją. I muszę tu zauważyć, że jeśli zwierzała się przede mną, to nie dla zasięgnięcia rady, o którą, w istocie, nie prosiła nigdy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.