W oczach Zachodu/Część czwarta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

W dwa tygodnie po pogrzebie pani Haldin zobaczyłem po raz ostatni jej córkę.
W ciągu tych posępnych, grobowo-cichych dni drzwi mieszkania przy Boulevard des Philosophes były zamknięte dla wszystkich oprócz mnie. Sądzę, że byłem na coś przydatnym, choćby tylko z tego względu, że mnie jednemu najtragiczniejsza strona położenia była wiadomą. Panna Haldin pielęgnowała matkę sama do ostatniej chwili. Jeżeli odwiedziny Razumowa przyczyniły się (jak jestem o tem przeświadczony) do przyspieszenia zgonu pani Haldin, to dlatego, że ten człowiek, któremu nieszczęsny Wiktor Haldin tak bezwzględnie zawierzył, nie zdobył zaufania jego matki. Co jej powiedział, niewiadomo, w każdym razie ja tego nie wiem, ale zdaje mi się, że umarła pod ciosem ostatecznego rozczarowania, przecierpianego w milczeniu. Może nie była już zdolną wierzyć nikomu i wskutek tego nic już nikomu do powiedzenia nie miała, nawet córce. Przypuszczam, że panna Haldin przeżyła najcięższe chwile swego życia przy tem milczącem łożu śmierci. Co do mnie, wyznaję, że gniew mnie porywał na tę nieszczęsną staruszkę, umierającą w uporczywem niedowierzaniu własnej córce.
Gdy już było po wszystkiem, usunąłem się. Panna Haldin miała wtedy koło siebie swoich rodaków, którzy tłumnie zeszli się na pogrzeb. Ja, oczywiście, byłem także ale potem trzymałem się znów zdaleka, dopóki nie otrzymałem krótkiego liściku, wynagradzającego moją abstynencję:
„Zrobię tak, jakby pan sobie życzył. Wracam niezwłocznie do Rosji. Wiem już, co mam czynić. Przyjdź pan mnie pożegnać“.
Zaiste była to nagroda za moją dyskrecję. Poszedłem po nią natychmiast. Mieszkanie przy Boulevard des Philosophes nosiło ślady rychłego odjazdu. Wyglądało smutno i jakby już pusto w moich oczach.
Stojąc, zamieniliśmy kilka słów o jej zdrowiu, o mojem, parę uwag o osobach należących do kolonji rosyjskiej, poczem Natalja Haldin, usadowiwszy mnie na sofie, zaczęła mówić otwarcie o swojej przyszłej pracy, o swoich planach. Wszystko tedy miało być, jak sobie życzyłem. I już do końca życia. Nigdy więcej nie mieliśmy się zobaczyć. Nigdy!
Ukryłem w głębi piersi to powodzenie. Natalja Haldin wydała mi się jakby dojrzałą w ogniu jej jawnych i tajemnych doświadczeń! Założywszy ręce na piersiach, chodziła tam i napowrót po całej długości pokoju, mówiąc powoli, z gładkiem czołem i pełnym stanowczości profilem. Wydawała mi się jakąś nową istotą, zdumiewając mnie powagą i wstrzemięźliwością w głosie, ruchach i obejściu. Była jakby uosobieniem skupionej niezależności. Siła jej natury wyszła na jaw, ponieważ ukryte głębie zostały poruszone.
— Możemy mówić o tem teraz oboje — zauważyła po krótkiem milczeniu, zatrzymując się przede mną. — Czy był pan w tych dniach w szpitalu, dowiedzieć się?
— Tak, byłem. — A widząc, że patrzy na mnie badawczo, dodałem:
— Doktorzy mówią, że będzie żyć. Ale sądziłem, że Tekla...
— Tekla nie była u mnie od kilku dni — przerwała panna Haldin spiesznie. — Ponieważ nigdy nie chciałam iść z nią do szpitala, myśli, że nie mam serca. Rozczarowała się do mnie.
I panna Haldin uśmiechnęła się blado.
— Tak. Tekla przesiaduje przy nim tak długo i tak często, jak tylko jej pozwolą — rzekłem. Powiada, że już go nigdy nie opuści, nigdy, dopóki żyć będzie. A on będzie potrzebował kogoś, bezradny kaleka, a w dodatku głuchy jak pień.
— Głuchy jak pień? Nie wiedziałam — szepnęła panna Haldin.
— Tak jest. I to nawet dziwne, bo jak mi mówiono, głowa nie poniosła żadnych widocznych obrażeń. Powiadają również, że nie pożyje tak długo, by Tekla mogła się nim opiekować.
Panna Haldin wstrząsnęła głową.
— Dopóki tylko znajdą się przechodnie gotowi do padania pod tramwaje, naszej Tekli zajęcia nie zabraknie. Ona jest samarytanką z powołania. Rewolucjoniści nie rozumieją i nie doceniają jej. Pomyśl pan tylko, żeby zdolną do takich poświęceń istotę używano do przewożenia zaszytych w suknię dokumentów, lub do pisania pod dyktandem!
— Tak; przenikliwość jest rzadką rzeczą na tym świecie.
Zaledwie wypowiedziałem tę uwagę, już jej pożałowałem. Natalja Haldin, patrząc mi prosto w twarz, przyświadczyła lekkiem skinieniem głowy. Nie obraziła się, lecz zaczęła chodzić po pokoju, a moim oczom Zachodnim wydało się, że oddala się coraz bardziej ode mnie, że już nie zdołałbym jej dosięgnąć, aczkolwiek odległość nie zmniejszyła się wcale. Milczałem, jak gdybym nie potrafił wydobyć głosu. Drgnąłem zlekka, gdy jej głos dał się słyszeć tuż przy mnie.
— Tekla zobaczyła go, jak go podnosili zaraz po wypadku. Ta zacna dusza nie wytłumaczyła mi nigdy, jak do tego przyszło. Twierdzi, że stanął jakiś układ pomiędzy nimi, że w razie potrzeby, nieszczęścia, trudności, on się do niej zwróci.
— Czy tak? — rzekłem. To bardzo pomyślnie dla niego. Będzie potrzebował całego poświęcenia tej dobrej Samarytanki.
Faktem było, że Tekla, wyglądając oknem o piątej rano dla tej czy innej przyczyny, zobaczyła Razumowa u tarasu Château Borel, stojącego nieruchomo, z gołą głową, na deszczu. Zawołała na niego po nazwisku, chcąc się dowiedzieć, co się stało. Nie podniósł nawet głowy. Gdy się ubrała naprędce i zbiegła nadół, już go nie było. Popędziła za nim i natknęła się na zatrzymany tramwaj i gromadkę ludzi, podnoszących Razumowa. Tyle powiedziała mi sama Tekla, gdy pewnego dnia spotkaliśmy się u drzwi szpitala. Nie dodała żadnych wyjaśnień, ja już, co prawda, nie zaprzątałem sobie głowy tym bądź co bądź szczególnym epizodem.
— Tak, Nataljo Wiktorowno, będzie potrzebował kogoś, gdy go wypuszczą ze szpitala o kulach i głuchego jak pień. Ale nie sądzę, żeby mu chodziło o pomoc Tekli, gdy jak warjat poleciał w nocy do Château Borel.
— Nie — rzekła Natalja, zatrzymując się nagle przede mną. — Może i nie.
Usiadła i w zamyśleniu wsparła głowę na ręku. Milczenie trwało kilka minut. Przez ten czas przypomniałem sobie ów wieczór straszliwej spowiedzi Razumowa i skargę, którą zaledwie zdołały wyszeptać jej usta.
„Nie można być nieszczęśliwszą“... Wspomnienie to byłoby mnie przejęło dreszczem, gdybym nie był tak całkowicie pogrążony w podziwie nad jej mocą charakteru i spokojem. Nie było już Natalji Haldin na świecie, przestała bowiem zupełnie myśleć o sobie. Było to wielkie zwycięstwo; charakterystycznie rosyjski przejaw unicestwienia siebie.
Ocknąłem się, gdy powstała raptem, jak osoba, która powzięła jakieś postanowienie. Podeszła do biureczka ogołoconego teraz ze wszystkich drobiazgów użytku codziennego, jakie się z niem łączyły — był to już tylko martwy sprzęt — zawierał jednak jeszcze coś żyjącego, skoro wydobyła ze skrytki płaską paczkę, którą mi przyniosła.
— To jego pamiętnik — rzekła nagle. — Przysłano mi go, owinięty w mój welon. Nie wspomniałam o tem panu w swoim czasie, ale teraz postanowiłam zostawić go panu. Mam prawo to uczynić. Przysłano mi go. Jest moją własnością. Może go pan zachować lub zniszczyć po przeczytaniu. Ale gdy pan będzie czytał, pamiętaj, proszę, że byłam bezbronną. I że on...
— Bezbronną! — powtórzyłem, patrząc na nią bystro.
— Tak on mnie tam nazywa — szepnęła — i to jest prawdą. Byłam bezbronną może pan to sam zauważył.
Zaczerwieniła się, poczem śmiertelnie zbladła.
— Aby mu oddać sprawiedliwość, pragnę, abyś pan o tem pamiętał. Och! byłam! byłam!
Wstałem trochę niepewnie.
— Nie zapomnę niczego, co mi pani mówi przy tem naszem ostatniem spotkaniu.
Ręka jej spoczęła w mojej dłoni.
— Tak mi trudno uwierzyć, że już musimy się pożegnać — rzekłem.
Uścisnęła moją dłoń i ręce nasze rozplotły się.
— Tak. Wyjeżdżam jutro. Otworzyły mi się nareszcie oczy i mam rozwiązane ręce. A wreszcie... któż z nas, Rosjan, może pozostać głuchym na stłumiony jęk naszej wielkiej niedoli? Dla świata to może być niczem.
— Świat natomiast słyszy głosy waszej niezgody — rzekłem.
— Tak; — skinęła głową potakująco i zawahała się chwilę. — A jednak, muszę przyznać się panu, że nie przestanę wyczekiwać dnia, kiedy wszelka niezgoda zamilknie. Spróbuj pan wyobrazić sobie ten świat. Burza walki i złorzeczeń minęła; wszystko ucichło; nowe słońce wschodzi i zmęczeni ludzie łączą się nareszcie; obliczając w sumieniu skończoną walkę, czują się smutni, pomimo że są zwycięzcami, bo tyle idej musiało zginąć, by zatriumfowała jedna, tyle wierzeń opuściło ich, nie znalazłszy poparcia. Czują się samotni na ziemi i łączą się tem ściślej. Tak; wiele jeszcze gorzkich godzin upłynąć może! Ale wreszcie udręki serc zatoną w niezgłębionem morzu miłości.
To było ostatnie słowo, słowo tak słodkie, tak gorzkie, tak okrutne czasem, jakiem mnie pożegnała Natalja Haldin. Ciężko mi pomyśleć, że nie spojrzę już nigdy więcej w ufne oczy tej dziewczyny, poślubionej niezachwianej wierze w przyjście wszechpojednania, wyrastającego jak niebiański kwiat z ziemskiej gleby, przesiąkłej krwią, poszarpanej przez walki, tonącej we łzach.

........................

Nadmienić tu muszę, że w owym czasie nie wiedziałem nic o spowiedzi Razumowa wobec zgromadzonych rewolucjonistów. Natalja Haldin odgadła może, jaka to była ta „jeszcze jedna rzecz“, która mu pozostała do zrobienia, ale moje oczy Zachodnie jej nie dojrzały.
Tekla, „ex-dama do towarzystwa“ pani de S—, przesiadywała wciąż przy jego łożu w szpitalu. Spotkaliśmy się parę razy u drzwi tego zakładu, ale wiadomości, jakich mi udzielała o panu Razumowie, były jak najzwięźlejsze. Przychodził zwolna do zdrowia; miał jednak pozostać beznadziejnym kaleką do końca życia. Co do mnie, nie zachodziłem do niego osobiście i nie widziałem go już nigdy od tego straszliwego wieczora, kiedy byłem niezauważonym świadkiem tego, co zaszło pomiędzy nim a panną Haldin. W swoim czasie wypisano go ze szpitala, i jak mnie objaśniono, zabrała go gdzieś jego „krewna“.
W dwa lata później wiadomości moje w tym względzie uzupełniły się bez mego współudziału. Całkowicie przypadkowo spotkałem zaufaną rewolucjonistkę w domu jednego niepospolitego Rosjanina wolnomyślnych przekonań, który czasowo zamieszkał w Genewie.
Był on zupełnie innego rodzaju znakomitością, niż Piotr Iwanowicz: wysoki, ciemnowłosy, o łagodnych oczach, wykwintny, acz nieco wstrzemięźliwy i ponury w obejściu. Skorzystał z chwili, kiedy nikogo w pobliżu nie było, i zbliżył się do mnie w towarzystwie siwowłosej, żwawej kobiety w karmazynowej bluzce.
— Nasza Zofja Antonowna pragnie poznać się z panem — rzekł swym ostrożnym głosem. — Zostawiam więc państwa, byście mogli swobodnie porozmawiać.
— Nie narzucałabym się panu — zaczęła odrazu siwowłosa dama, — gdyby mnie nie obarczono zleceniem do pana.
Owem zleceniem było kilka przyjaznych słów od panny Haldin. Zofja Antonowna wróciła właśnie z tajemnej wycieczki do Rosji i widziała się tam z panną Haldin. Ta mieszkała w jakiemś mieście w środkowej Rosji, dzieląc swe miłosierne prace pomiędzy okropności przepełnionych więzień a rozdzierającą nędzę opustoszałych ognisk domowych. Nie szczędziła trudów, zapominając w zupełności o sobie, jak mnie zapewniała Zofja Antonowna.
— To wierna dusza, niezłomny umysł i niestrudzone ciało — streściła swój opis rewolucjonistka z odcieniem uwielbienia.
Nawiązana w ten sposób rozmowa nie urwała się z braku zainteresowania z mojej strony. Usiedliśmy nauboczu, gdzie nam nikt przeszkodzić nie mógł. Opowiadając o pannie Haldin, Zofja Antonowna zauważyła nagle:
— Pan zapewne przypomina mnie sobie? Widział mnie pan tego wieczora, kiedy Natalja przyszła zapytać Piotra Iwanowicza o adres niejakiego Razumowa, tego młodego człowieka, który...
— Pamiętam wybornie — rzekłem.
Gdy Zofja Antonowna dowiedziała się, że jestem w posiadaniu dziennika tego młodzieńca, który mi dała panna Haldin, zaciekawiło ją to ogromnie. Nie ukrywała wcale chęci zobaczenia tego dokumentu.
Ofiarowałem się z gotowością pokazania go jej, ona zaś odrazu obiecała przyjść do mnie nazajutrz w tym celu.
Przeglądała chciwie kartki rękopisu przez jakąś godzinę lub więcej, poczem zwróciła mi go z lekkiem westchnieniem. Jeżdżąc do Rosji, widziała również Razumowa. Mieszkał nie w środku, lecz na południu kraju.
Opisała mi maleńki, o dwóch pokoikach domek w pobliżu jakiejś mieściny, ukryty za wysokim parkanem z desek, na dziedzińcu zarośniętym pokrzywami. Razumow był zniedołężniały, chory, słabszy z dniem każdym, a Tekla Samarytanka pielęgnowała go niezmordowanie, z czystą radością bezinteresownego poświęcenia. Tu jej żadne rozczarowanie nie groziło.
Nie taiłem przed Zofją Antonowną mego zdziwienia, że ona właśnie odwiedziła Razumowa. Nie rozumiałem nawet, w jakim celu i z jakiego powodu to czyniła. Ale oświadczyła mi, że nie była jedyną.
— Wielu z nas odwiedza go, przejeżdżając tamtędy. Jest inteligentny. Ma swoiste poglądy... I mówi też bardzo dobrze.
Wtedy to po raz pierwszy dowiedziałem się o publicznem wyznaniu Razumowa w domu Laspary. Zofja Antonowna opowiedziała mi wszystko co się tam stało z najdrobniejszemi szczegółami, tak jak to słyszała z ust samego Razumowa.
Poczem, patrząc na mnie bystro swemi czarnemi, błyszczącemi oczyma, dodała:
— W życiu każdego człowieka bywają złe chwile. Jakieś błędne mniemanie zrodzi się w umyśle, i wtedy budzi się obawa — obawa o siebie, obawa samego siebie. Albo raczej jakaś fałszywa odwaga — któż to wie? Zresztą, nazwij pan to, jak chcesz, ale, powiedz mi, czy wielu ludzi wydałoby siebie tak świadomie na zgubę (jak sam powiada w tym pamiętniku) zamiast żyć dalej w tajemnem poniżeniu we własnych oczach? Czy znalazłoby się wielu takich? I zauważ pan, proszę, że gdy to czynił, był zupełnie bezpiecznym. Uczynił to właśnie wtedy, kiedy nabrał przekonania, że jest bezpiecznym, i co więcej, nieskończenie więcej, kiedy spostrzegł, że ta zachwycająca istota gotowa jest pokochać go. Tak; wtedy przekonał się, że ta szatańska robota jego dumy i nienawiści, wszystkie walki wewnętrzne nie zdołają zasłonić nikczemności życia, jakie miał przed sobą. Otóż twierdzę stanowczo, że trzeba mieć niepospolity charakter, aby dojść do takiego przekonania.
Przyjąłem to twierdzenie w milczeniu. Któż chciałby sprzeczać się o podstawy przebaczenia lub litości? A przytem pokazało się wnet, że była pewna skrucha w tem miłosierdziu, do jakiego świat rewolucyjny poczuwał się względem zdrajcy Razumowa. Zofja Antonowna bowiem mówiła dalej z pewnem zakłopotaniem:
— Zresztą, widzi pan, ten człowiek stał się ofiarą gwałtu. To było samowolne. Nic jeszcze nie postanowiono, co się z nim zrobi. Wyznał dobrowolnie. A ten Nikita, który, jak panu wiadomo, zgniótł mu w sieni bębenki uszne w przystępie rzekomego oburzenia, ten Nikita, jak się potem pokazało, to był łotr najgorszego gatunku, zdrajca przeniewierca i szpieg. Razumow powiedział mi, że mu to zarzucił w przystępie jakby jasnowidzenia.
— Widziałem to wstrętne bydlę przelotnie — rzekłem. Że ktokolwiek z pomiędzy was mógł mu się dać oszukać choć na pół dnia, to przechodzi moje pojęcie.
Przerwała mi.
— Ah! Ah! Nie mów pan o tem. Gdym go po raz pierwszy zobaczyła, przeraziłam się także. Zakrzyczano mnie. Mówiliśmy sobie zawsze: „Och! nie trzeba zważać na jego powierzchowność“. A przytem był zawsze gotów do mordu. To nie ulegało wątpliwości. Mordował — tak! w obu obozach! Nikczemnik!
I tu Zofja Antonowna, opanowawszy gniewne drżenie ust, opowiedziała mi bardzo szczególną historję. Zdarzyło się, że radca Mikulin, podróżując po Niemczech (niezadługo po zniknięciu Razumowa z Genewy), spotkał się w wagonie z Piotrem Iwanowiczem. Będąc sami w przedziale, ci dwaj rozmawiali ze sobą długo w noc, i wtedy to Mikulin, naczelnik policji, dał poznać arcy-rewolucjoniście prawdziwy charakter arcy-mordercy żandarmów. Wyglądało na to, jak gdyby Mikulin chciał się pozbyć tego swego agenta. Może mu się sprzykrzył; może się go bał. Trzeba też nadmienić, że Mikulin odziedziczył straszliwego Nikitę po swoim poprzedniku w urzędzie.
I tę wiadomość przyjąłem również bez komentarzy, utrzymując się w charakterze niemego świadka spraw rosyjskich, rozwijających swą wschodnią logikę przed memi Zachodniemi oczami. Ale pozwoliłem sobie na jedno pytanie.
— Proszę mi powiedzieć, Zofjo Antonowno, czy pani de S— zostawiła cały swój majątek Piotrowi Iwanowiczowi?
— Ani najmniejszej cząstki. — Rewolucjonistka wzruszyła ramionami z niesmakiem. — Umarła bez testamentu. Cała chmara siostrzeńców i siostrzenic zleciała się jak stado sępów, z Petersburga i żarli się pomiędzy sobą o spadek. Same Kammerherry i Damy Dworu. Wstrętne typy. Tfu!
— Nie słyszy się teraz o Piotrze Iwanowiczu — zauważyłem po chwili.
— Piotr Iwanowicz — rzekła Zofja Antonowna poważnie — połączył się z wiejską dziewczyną.
Byłem szczerze zdumiony.
— Co? Na Rivierze?
— Nic podobnego. Co za niedorzeczność.
Ton Zofji Antonowny był lekko opryskliwy.
— Więc rzeczywiście mieszka w Rosji! Ależ to szalone ryzyko! — zawołałem. — I wszystko dla wiejskiej dziewczyny! Nie ma mu pani za złe?
Zofja Antonowna milczała przez chwilę tajemniczo, poczem oświadczyła:
— On ją poprostu uwielbia.
— Doprawdy? W takim razie mam nadzieję, że ta uwielbiana będzie go bijać!
Zofja Antonowna wstała i zaczęła się ze mną żegnać, jak gdyby nie słyszała mego bezbożnego życzenia, ale już we drzwiach, dokąd ją przeprowadziłem, odwróciła się i rzekła stanowczo:
— Piotr Iwanowicz jest człowiekiem natchnionym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.