W oczach Zachodu/Część czwarta/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘSĆ CZWARTA
I

Jeżeli na początku tego rzutu oka wstecz wspominam znowu, że młodość Razumowa nie miała nikogo na świecie, tak literalnie nikogo, jak się to da jedynie o jakiejś ludzkiej istocie powiedzieć, to jest tylko stwierdzeniem faktu ze strony człowieka, wierzącego w psychologiczne znaczenie faktów. Jest to może również chęć skrupulatnej szczerości. Nie indentyfikując się z żadną z osób tego opowiadania, w którem poglądy na honor i hańbę są tak bardzo dalekie od pojęć Świata Zachodniego, i stając jedynie na stanowisku ogólnoludzkiem, czuję dziwną niechęć do gołosłownego stwierdzenia tutaj tego, co każdy czytelnik już sam prawdopodobnie uświadomił sobie. Taka niechęć mogłaby się wydawać niedorzeczną, gdyby nie myśl, że z powodu niedoskonałości mowy jest zawsze coś niezręcznego (a nawet sromotnego) w ujawnieniu nagiej prawdy. Ale przyszedł czas, kiedy nie można już dłużej zapominać o radcy stanu Mikulinie. Jego proste pytanie: „Dokąd?“, przy którem zostawiliśmy Razumowa w Petersburgu, rzuca światło na ogólne znaczenie tego poszczególnego wypadku.
„Dokąd?“ było odpowiedzią w formie łagodnego zapytania na to, co możemy nazwać wyznaniem niepodległości Razumowa. Pytanie nie miało w sobie nic groźnego; dźwięczało niewinnie. Gdyby było wzięte poprostu, w sensie topograficznym, jedyna odpowiedź na nie mogła była wydać się Razumowowi dostatecznie przerażającą. Dokąd? Czy wróci do swego mieszkania, gdzie go wyszukała rewolucja, by wystawić nagle na próbę jego uśpione instynkty, jego na wpół świadome myśli i prawie całkiem nieświadome ambicje, jakby pod dotknięciem jakiejś fanatycznej i dogmatycznej religji. Z jej domaganiem się najjaskrawszych poświęceń, z jej tkliwą rezygnacją, z marzeniami i nadziejami podnoszącemi duszę, tuż obok najbardziej ponurej rozpaczy.
I Razumow, puściwszy klamkę, postąpił zpowrotem na środek pokoju, zapytując gniewnie radcę Mikulina:
— Co pan przez to rozumie?
O ile mi wiadomo, radca Mikulin nie odpowiedział na to pytanie. Natomiast zawiązał z Razumowem poufną rozmowę. Jest to charakterystyczną cechą natur rosyjskich, że choćby najbardziej pochłonięte jakiemś działaniem, nadstawiają zawsze uszu na szept idej oderwanych. Rozmowy tej (i innych późniejszych) nie potrzebuję powtarzać. Wystarczy powiedzieć, że nadała ona inny kierunek przekonaniom Razumowa. Nie było w tem nic oficjalnego i radca Mikulin przeszedł do porządku dziennego nad jego argumentami.
— Dla człowieka takiego pokroju jak pan — powiedział mu — położenie takie jest niemożliwe. Nie zapominaj pan, że widziałem to pańskie, że ja tak nazwę, wyznanie wiary. Rozumiem pański liberalizm. Sam mam zapatrywania pokrewne. Reforma dla mnie jest poprostu kwestją metody. Ale zasada buntu jest fizycznem odurzeniem, rodzajem histerji, od której trzeba bronić masy. Wszak pan się zgadza na to bez zastrzeżeń? Bo widzi pan, Cyrylu Sidorowiczu, bierność, wstrzemięźliwość w pewnych okolicznościach stają się czemś bardzo bliskiem zbrodni politycznej. Starożytni Grecy rozumieli to doskonale.
Razumow, słuchający z bladym uśmiechem, zapytał wręcz radcy Mikulina, czy to ma znaczyć, że on, Razumow, będzie zostawał pod dozorem?
Wysoki urzędnik nie obraził się o to cyniczne zapytanie.
— Nie, Cyrylu Sidorowiczu — odpowiedział poważnie, — nie mam zamiaru rozciągać nad panem dozoru.
Razumow, podejrzewając kłamstwo, usiłował ujawnić jak największą swobodę umysłu przez krótki czas, jaki trwała jeszcze ta rozmowa. Radca Mikulin wyrażał się w sposób potoczny z rodzajem chytrej prostoty. Razumow wywnioskował, że dotrzeć do dna tego umysłu było czystem niepodobieństwem. Wielki niepokój przyśpieszył bicie jego serca. Dygnitarz, wyszedłszy z poza swego biurka, podał mu rękę.
— Żegnam pana, panie Razumow. Dojście do porozumienia pomiędzy ludźmi inteligentnymi jest zawsze pomyślną okolicznością. Nieprawdaż? A oczywiście, ci panowie buntownicy nie mają monopolu na inteligencję.
— Sądzę, że nie będę już potrzebny? — Razumow zadał to pytanie, podczas gdy ręka jego spoczywała jeszcze w uścisku radcy Mikulina. Ten puścił ją powoli.
— To, panie Razumow — rzekł z wielką powagą, — może być tak lub nie. Bogu jednemu wiadoma jest przyszłość. Ale mogę zapewnić pana, że nigdy nie myślałem o rozciąganiu dozoru nad panem. Jesteś pan młodzieńcem o wysoce niezależnym charakterze. Tak. Odchodzisz pan stąd wolny jak ptak, ale to nie przeszkadza, że wkońcu wrócisz do nas.
— Ja! Ja! — wykrzyknął Razumow tonem zaprzeczenia i przerażenia.
— Tak. Ty sam, Cyrylu Sidorowiczu — powtórzył urzędnik z głębokiem przeświadczeniem. — Powrócisz do nas. Niektórzy z największych naszych ludzi musieli to wkońcu uczynić.
— Naszych największych ludzi — powtórzył Razumow oszołomiony.
— Tak... istotnie. Naszych największych ludzi... Do widzenia.
Razumow opuścił pokój i drzwi zamknęły się za nim. Ale nim doszedł do końca korytarza, posłyszał ciężkie kroki i głos wołający, aby się zatrzymał. Odwrócił głowę i ujrzał, że radca Mikulin we własnej osobie goni za nim. Wysoki urzędnik biegł lekko zadyszany, jak zwykły śmiertelnik.
— Chwileczkę? Co do tego, o czem mówiliśmy teraz, to będzie jak Bóg da. Ale może się zdarzyć, że będę pana potrzebował znowu. Nie dziw się pan, Cyrylu Sidorowiczu. Tak; znowu... dla pewnych wyjaśnień.
— Ależ ja nic nie wiem — wybełkotał Razumow. — Ja absolutnie nie mógłbym nic wiedzieć.
— Kto zaręczy? Rzeczy tak dziwnie składają się czasem. Kto zgadnie, co nam dzisiejszy dzień jeszcze przynieść może, zanim się skończy. Pan stałeś się już raz narzędziem Opatrzności. Uśmiechasz się, Cyrylu Sidorowiczu. Jesteś un ésprit fort. (Razumow wcale nie czuł, że się uśmiecha). Ale ja wierzę mocno w Opatrzność. Takie wyznanie w ustach starego, zahartowanego w służbie urzędnika brzmi może śmiesznie. Ale pan sam uznasz to kiedyś. Inaczej to, co cię spotyka, nie dałoby się niczem wytłumaczyć. Tak; stanowczo będę musiał zobaczyć się z panem, ale nie tutaj. To nie byłoby — hm! Dam panu znać, gdy znajdę odpowiednie miejsce. A nawet będzie lepiej, jeżeli i w naszych stosunkach listownych uciekniemy się do pośrednictwa naszego — jeżeli się tak wyrazić mogę — wspólnego przyjaciela Księcia K —. Ani słowa, Cyrylu Sidorowiczu. Jestem pewny, że Książę się zgodzi. Możesz mi pan zaufać, że wiem co mówię. Nie masz pan lepszego przyjaciela nad Księcia, a co do mnie, to zdawna zaszczyca on mnie swojem...
Spojrzał na swoją brodę.
— Nie będę zatrzymywał pana dłużej. Żyjemy w trudnych warunkach, w czasach potwornych mrzonek i zbrodniczych szaleństw. Z pewnością spotkamy się jeszcze. Może jakiś czas upłynie, nim to nastąpi, ale nastąpi. A do owej chwili; oby Nieba zesłały panu zbawienne postanowienia.
Znalazłszy się na ulicy, Razumow zaczął iść szybko przed siebie, nie bacząc na kierunek. Zrazu nie myślał o niczem, ale stopniowo świadomość położenia, w jakiem się znajdował, stanęła przed nim jako coś brzydkiego, niebezpiecznego i tak wikłającego go bez wyjścia w swoje sieci, że przemknęła mu na chwilę myśl, by wrócić i wyznać wszystko radcy Mikulinowi.
„Wrócić! Poco? Wyznać! Co takiego?“
„Mówiłem wszak z nim z największą otwartością“ pomyślał zupełnie szczerze. „Cóż innego mogłem mu powiedzieć? Że podjąłem się zanieść zlecenie temu bydlęciu Ziemianiczowi? I tym spsobem ściągnąć na siebie niesłuszny zarzut wspólnictwa, niwecząc tę jedyną możliwość bezpieczeństwa, jaką z takim trudem zdobyłem. Co za głupota“! Jednak nie mógł obronić się myśli, że radca Mikulin był może jedynym człowiekiem na świecie, który potrafiłby zrozumieć jego postępowanie. Być zrozumianym wydało mu się czemś nadzwyczaj kuszącem.
W drodze do domu musiał przystawać kilkakrotnie; siły zdawały się go opuszczać całkowicie; i stał przez parę minut w gwarze ruchliwych ulic, odosobniony jak na pustyni, zanim mógł iść dalej. Wreszcie dowlókł się do domu.
A potem przyszła choroba, coś w rodzaju uporczywej gorączki, która odrazu przeniosła go gdzieś daleko od trosk bieżących, nawet z granic własnego pokoju. Nie tracił przytomności; zdawało mu się tylko, że istnieje drętwo gdzieś bardzo daleko od wszystkiego, co mu się kiedykolwiek zdarzyło. Otrząsał się z tego stanu zwolna, z wrażeniem, że to trwa niesłychanie długo, chociaż istotna liczba dni nie była bardzo znaczną. A gdy wreszcie zaczął powracać do rzeczywistości, wszystko, co go otaczało, zmieniło się w jakiś subtelny, drażniący, wyzywający sposób: martwe sprzęty, ludzkie twarze, gospodyni, usługująca mu wiejska dziewczyna, schody, ulice, powietrze samo. Zdawał sobie sprawę z tych zmienionych warunków z jakąś szczególną surowością. Uczęszczał do uniwersytetu, słuchał wykładów, przechodził schody i korytarze, robił notatki, mijał dziedzińce w jakiemś gniewnem odosobnieniu, z zębami tak zaciśniętemi, że aż go szczęki bolały.
A jednocześnie wiedział, że narwaniec Kostia patrzy na niego zdaleka jak młody wyżeł, że wygłodzony student o czerwonym spuszczonym nosie sumiennie schodzi mu z drogi, jak sobie tego życzył, że jakich dwudziestu innych, których znał dostatecznie, by z nimi mógł rozmawiać, czyni to samo. A wszyscy mieli miny zaciekawione i zatroskane, jak gdyby oczekiwali, że się coś stanie.
— Nie może tak trwać dłużej — myślał kilkakrotnie Razumow.
W pewne dnie zdejmował go lęk, że gdy kto zagadnie go nagle w pewien sposób, on nie wytrzyma i obrzuci tamtego najbrutalniejszemi wymysłami. Często, wróciwszy do domu, osuwał się na krzesło w czapce i płaszczu, i pozostawał tak godzinami, trzymając w ręce książkę, którą przyniósł z bibljoteki, lub brał scyzoryk i siedział, skrobiąc bez końca paznokcie i kipiąc przez cały ten czas wściekłością — poprostu kipiąc.
— To niemożliwe — mruczał nagle w ciszy pustego pokoju.
I — rzecz godna zaznaczenia. Ten pokój powinien stać mu się fizycznie wstrętnym, moralnie nie do zamieszkania. Ale nie; nic podobnego (a on sam lękał się tego zpoczątku) nie zdarzyło się. Wprost przeciwnie; polubił swoje mieszkanie, on który nigdy nie miał rodzinnego domu, bardziej, niż jakiekolwiek inne z tych, które w życiu zajmował. Polubił je tak bardzo, że często z tego powodu musiał się przymuszać, żeby wyjść. Było mu to tak trudnem, jak trudno bywa odejść od ciepłego pieca w zimny dzień.
Chociaż w owym czasie mało wychodził poza pójściem do uniwersytetu (gdzież indziej miał pójść?), tak się składało, że gdziekolwiek się zwrócił, wnet otaczały go moralne skutki jego czynu. Było to tak, jak gdyby zły urok tajemnicy Haldina padał na niego i obejmował go, jak zatruta szala, którą niepodobieństwem było zrzucić. Cierpiał z tego powodu niewysłowienie, jak również, gdy musiał zamienić z konieczności kilka potocznych słów z kolegami.
— Muszą się dziwić zmianie, jaka we mnie zaszła — zastanawiał się z niepokojem. Przypomniał sobie, że powiedział paru bardzo grzecznym i sympatycznym studentom, żeby sobie poszli do djabła. Raz pewien żonaty profesor, u którego bywał dawniej, zagadnął go w przejściu:
— Czem się to dzieje, Cyrylu Sidorowiczu, że nie widujemy teraz pana na naszych środach?
Razumow na ten dowód uprzejmości odburknął tak gburowato, że profesor z wielkiego zdumienia nie obraził się nawet.
Wszystko to było okropne; a przyczyną wszystkiego był Haldin; zawsze Haldin — jedynie Haldin — wszędzie Haldin, widmo moralne, stokroć wyraźniejsze niż widome zjawianie się zmarłego. I tylko w tym pokoju, do którego ten człowiek zabłądził w drodze od zbrodni ku śmierci, widmo to zdawało się tracić swą władzę prześladowczą. Tutaj Razumow był górą w spokojnem poczuciu swej wyższości. Często, wieczorem, gdy naprawiony zegarek tykał słabo na stole obok lampy, Razumow podnosił głowę z nad pisania i spoglądał na łóżko z wyrazem beznamiętnej uwagi. Ale nic się nie pokazywało. W gruncie rzeczy nie przypuszczał nigdy, żeby się coś mogło pokazać. Po chwili wzruszał zlekka ramionami i pochylał się nad robotą. Bo zabrał się do pracy zpoczątku z pewnem powodzeniem. Jego niechęć do porzucania tego miejsca, gdzie się czuł bezpiecznym od Haldina, tak wzrosła, że wkońcu przestał zupełnie wychodzić. Od wczesnego ranka do późnej nocy pisał i pisał, blisko przez tydzień, nie patrząc na godzinę, a tylko rzucając się na łóżko wtedy dopiero, kiedy mu się oczy zaczynały kleić.
Aż pewnego dnia spojrzał przypadkiem na zegarek i zwolna odłożył pióro.
„O tej właśnie godzinie“ pomyślał, „on się tu wśliznął niepostrzeżenie podczas mojej nieobecności. A tam siedział spokojnie, jak mysz, może na tem samem krześle“.
Razumow wstał i zaczął się przechadzać po pokoju, spoglądając raz po raz na zegarek.
„A o tej porze wróciłem i zastałem go stojącego pod piecem“ — pomyślał znowu. Gdy się ściemniło, zapalił lampę. Przerwał na chwilę chodzenie, by odprawić gniewnym ruchem ręki dziewczynę, która chciała wejść do pokoju z herbatą na tacy. Następnie zauważył, że zegarek wskazuje godzinę, o której wyszedł z owem fatalnem zleceniem.
„Wspólnictwo!“ — mruknął zcicha i chodził znowu, nie spuszczając oczu ze wskazówek, które posuwały się zwolna aż do chwili jego powrotu.
„A zresztą“ pomyślał nagle, „może i byłem narzędziem Opatrzności: to się tak mówi, ale w każdem powiedzeniu tego rodzaju może się kryć prawda. A gdyby tak ta niedorzeczna gadanina była w swej treści prawdziwą?“
Podumał chwilę a potem usiadł, wyciągnąwszy nogi z kamiennym wzrokiem i rękoma zwieszonemi po obu stronach krzesła, jak człowiek znękany, którego Opatrzność opuściła całkowicie.
Zauważył czas odejścia Haldina, przesiedział jeszcze w ten sposób z pół godziny i, mruknąwszy: „A teraz do roboty“, chwycił za pióro, ale wnet upuścił je pod wpływem wielce niepokojącej myśli:
„Trzy tygodnie minęło, a dotąd ani słowa od Mikulina?“
Co to znaczy? Czy zapomniano o nim? Być może. A więc, niechby tak pozostał nadal. Gdybyż móc się ukryć... Ukryć? Ale gdzie? Jak? U kogo? W jakiej dziurze? I, czy już tak zawsze, czy co?
Ale ucieczka groziła poważnem niebezpieczeństwem. Rewolucja socjalna miała go na oku i Razumow doznał przez chwilę uczucia rozpaczliwego lęku, połączonego z ohydnem upokorzeniem. Czyżby istotnie nie należał już do siebie? Przekleństwo! Ale czemu raczej nie prowadzić życia uprzedniego? Uczyć się. Pracować. Pracować tak gorliwie, jak gdyby nic się nie stało (a przedewszystkiem zdobyć srebrny medal), odznaczyć się, stać się wybitnym sługą najpotężniejszego z mocarstw. Stać się jednocześnie sługą olbrzymiej masy ludzkości, ze zdolnością do logicznego, uświadomionego rozwoju w bratniem zespoleniu sił i celów, jakiego dotąd świat nie widział... Rosyjskiego narodu!...
Uspokojony, pełen silnego postanowienia wytrwania w swoim wielkim zamiarze, wyciągnął rękę po pióro, gdy przypadkowo spojrzał na łóżko. Zerwał się, wściekły, i poskoczył w tę stronę z wewnętrznym wykrzyknikiem: „To ty, szalony fanatyku, stoisz mi na drodze!“
Zrzucił gwałtownie poduszkę, ściągnął kołdrę i prześcieradło. Nic. Ale odwróciwszy się, ujrzał na chwilę w powietrzu, niby żywy szczegół w obrazie, widmo dwóch rozpływających się we mgle głów — oczy generała T... i tajnego radcy Mikulina, jedne obok drugich, utkwione w nim, różne w charakterze, ale z tym samym nieugiętym i znużonym, a jednak pełnym świadomości wyrazem... sług narodu!
Razumow, wystraszony o siebie, dowlókł się do umywalki, wypił trochę wody i zwilżył czoło.
„To minie, nie zostawi śladu“ pomyślał z otuchą. „Jestem zupełnie zdrów, przytomny“.
Przypuszczenie, że o nim zapomniano, było istną niedorzecznością. Już go tam sobie dobrze zakarbowano. Ale to nic nie znaczyło. Chodziło jedynie o to, żeby się pozbyć tego, wskutek czego nędzne widmo tam stoi... Gdyby tak można wypluć to wszystko na którego z nich — i ponieść skutki.
Wyobraził sobie, że zaczepia czerwononosego studenta i nagle wygraża mu pięścią przed twarzą.
„Chociaż z tego właśnie“ pomyślał „nie można niczego wydobyć! bo to skończony warjat. Żyje w czerwonym transie demokratycznym. A! Chcesz sobie utorować drogę do powszechnego szczęścia, mój chłopcze! Dam ja ci powszechne szczęście, ty głupi, zahypnotyzowany durniu, ty! A jakże to będzie z mojem własnem szczęściem, co? Czy nie mam do niego prawa, dlatego, że umiem myśleć samodzielnie?“
I znowu, ale już z inną intonacją duchową, Razumow powiedział sobie. „Jestem młody. Wszystko przeżyć można“.
W owej chwili przechodził zwolna pokój, zamierzając usiąść na sofie i zebrać myśli. Ale w tej samej chwili uczuł, że opuszcza go wszystko: nadzieja, odwaga, wiara w siebie i w ludzi. W sercu uczyniło mu się pusto. Nanic się nie zdało walczyć. Spokój, praca, samotność, swobodne stosunki z ludźmi, wszystko to było dlań niedostępne. Wszystko zniknęło. Życie jego było wielką, chłodną pustką, czemś nakształt olbrzymiej płaszczyzny całej Rosji, zniwelowanej zaspami śniegu i pogrążającej się stopniowo w mrok mgły.
Usiadł z szumem w głowie, zamknął oczy i pozostał tak, siedząc wyprostowany na sofie, spędzając bezsennie resztę nocy, aż do chwili, gdy dziewczyna, przynosząca mu samowar, zaczęła dudnić pięścią w drzwi i wołać:
— Proszę pana, Cyrylu Sidorowiczu! Już pora wstawać.
Wówczas, blady jak trup, posłuszny straszliwemu wezwaniu rzeczywistości, Razumow otworzył oczy i wstał.

........................

Nikt się chyba nie zdziwi, usłyszawszy, że gdy wezwanie przyszło, Razumow udał się do radcy Mikulina. Przyszło ono tego samego ranka, kiedy blady i trzęsący się, jak człowiek, który tylko co powstał z ciężkiej choroby, Razumow próbował się ogolić. Na kopercie poznał pismo adwokata. W kopercie tej była druga, zaadresowana ręką księcia K—, z dopiskiem na boku: „Proszę posłać to natychmiast adresatowi“. List był od radcy Mikulina. Donosił, że nic nowego nie zaszło, lecz że mimo to pragnąłby zobaczyć się z Razumowem i naznacza mu miejsce spotkania w poczekalni pewnego okulisty.
Razumow przeczytał list, skończył się golić i ubierać, poczem spojrzał znowu na list i mruknął ponuro:
— U okulisty!
Zdawał się ważyć to słowo przez czas pewien. Potarł zapałkę i spalił starannie obie koperty wraz z zawartością. Potem czekał, siedząc zupełnie bezczynnie i na nic w szczególności nie patrząc, aż zbliżyła się oznaczona godzina — wtedy wyszedł.
Czy, zważywszy na nieurzędowy charakter wezwania, mógł go nie posłuchać, trudno orzec. Prawdopodobnie. W każdym bądź razie poszedł, i co więcej, poszedł z pewną skwapliwością, co mogłoby się wydawać rzeczą nie do uwierzenia, o ile nie przypomnimy sobie, że radca Mikulin był jedyną osobą na świecie, z którą Razumow mógł mówić o sprawie Haldina, jako o fakcie dokonanym. A Haldin, raz traktowany z tego punktu widzenia, przestawał być prześladowczem, fałsze płodzącem widmem. W innych miejscach na ziemi mógł być jakąś spokój mącącą potęgą, ale Razumow wiedział bardzo dobrze, że u tego okulisty będzie on tylko powieszonym mordercą pana de P—, niczem więcej. Bo umarły może żyć tylko tym rodzajem życia i takiem jego natężeniem, jakich mu żyjący udzielą. Razumow więc, pewien ulgi, poszedł spotkać się z radcą Mikulinem ze skwapliwością człowieka ściganego, który spostrzega jakieś schronisko.
To powiedziawszy, nie widzę potrzeby przytaczania pierwszej rozmowy, ani kilku innych. Dla moralności czytelnika Zachodniego sprawozdanie z tych spotkań przybrałoby może złowrogi charakter starych, legendarnych opowieści, w których Wróg Ludzkości prowadzi oszukańcze dialogi z jakąś kuszoną przez siebie duszą. Nie do mnie należy przeczyć temu. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że Czart, ze swą namiętnością pychy szatańskiej, skierowaną ku jednemu tylko celowi, nie bywa, z szerszego, współczesnego punktu widzenia malowany tak czarno, jak ongi. Z tem większą więc względnością powinniśmy odnosić się do wiernej sylwetki zwykłego śmiertelnika, z jego różnorodnemi namiętnościami i opłakaną skłonnością do błądzenia; śmiertelnika zawsze zdradzanego przez krótkowzroczną mądrość.
Radca Mikulin był jednym z tych potężnych urzędników, który na stanowisku nie podrzędnem i nie ukrytem, ale poprostu nie rzucającem się w oczy, wywierają wielki wpływ bardziej na teoretyczny niż na praktyczny bieg spraw urzędowych. Wierność dla Kościoła i Tronu nie jest sama przez się uczuciem występnem, a jeżeli ktoś woli ulegać jednostce niż tłumowi, to jeszcze nie dowodzi, żeby był pozbawiony rozumu i serca. Radca Mikulin był nietylko mądrym, ale jednocześnie wiernym urzędnikiem. W prywatnem życiu był starym kawalerem, rozmiłowanym w wygodach; mieszkał sam w pięciopokojowym, z przepychem urządzonym apartamencie; w kołach poufnych znany był jako gorliwy opiekun sztuki tańca kobiecego. Szerszy świat usłyszał o nim po raz pierwszy w godzinie jego upadku, podczas jednego z owych procesów stanu, które przeciętnemu człowiekowi, czytającemu o nich w gazetach, otwierają horyzonty niepojętych zgoła dla niego intryg. W jednem z takich tajemniczych poruszeń mętnych wód radca Mikulin poszedł na dno z godnością i spokojem, z naciskiem zapewniając o swojej niewinności, nic więcej. Żadnych ujawnień, mogących zaszkodzić udręczonej autokracji, bezwzględna wierność tajemnicy tylu nędznych arcana imperii, złożonych w jego patrjotycznej piersi i przechowywanych z wzniosłym wprost u rosyjskiego urzędnika stoicyzmem milczenia, zrozumiałym tylko dla szczupłej garstki wtajemniczonych, z pewnem szczytnem zaparciem się siebie sybaryty. A za to wszystko wyrok straszliwie surowy, który cywilnie uczynił z radcy Mikulina trupa, a faktycznie coś w rodzaju pospolitego przestępcy.
Pokazuje się, że żarłoczna autokracja, zarówno jak boska demokracja, nie poprzestają wyłącznie na ciałach swoich wrogów. Pożerają również swoich przyjaciół i swoje sługi. Upadek ekscelencji Grzegorza Grzegorzewicza Mikulina (stało się to dopiero w kilka lat potem) uzupełnia wszystko, co o nim wiadomo. Ale w epoce zamordowania (czy też stracenia) pana de P.— radca Mikulin — na skromnem stanowisku Naczelnika Departamentu w Sekretarjacie Generalnym — wywierał potężny wpływ jako powiernik i prawa ręka swego niegdyś szkolnego kolegi i długoletniego przyjaciela generała T.— Można wyobrazić ich sobie rozmawiających o sprawie Razumowa z całem poczuciem swej nieograniczonej władzy nad życiem wszystkich mieszkańców Rosji i ze wzgardliwem milczeniem Olimpijczyków, spoglądających na lichego robaka. Stosunek z Księciem K.— wystarczył, aby uchronić młodzieńca od zbyt arbitralnego postępowania w stosunku do niego. Prawdopodobnie pozostawionoby go w spokoju po pierwszej rozmowie w Sekretarjacie. Radca Mikulin nie byłby o nim zapomniał (nie zapomniał nigdy nikogo, kto raz zwrócił jego uwagę), lecz poprostu byłby go poniechał na zawsze. Radca Mikulin bowiem był w gruncie człowiekiem dobrym i nikomu źle nie życzył. Zresztą (przy swoich tendencjach reformatorskich) czuł się życzliwie usposobionym dla tego młodego studenta, syna Księcia K.— przytem nieprzeciętnie inteligentnego, jak się zdawało.
Ale losy zrządziły, że właśnie kiedy Razumow dochodził do przekonania, że żaden rodzaj życia nie był dla niego możliwym, radcę Mikulina, w nagrodę za jego rozmaite usługi i zdolności, powołano na bardzo odpowiedzialne stanowisko, — czyniąc go, ni mniej ni więcej — tylko szefem nadzoru policyjnego nad całą Europą. I wówczas dopiero, wziąwszy w ręce udoskonalenie służby policyjnej, czuwającej nad działalnością rewolucjonistów zagranicą, radca Mikulin pomyślał o Razumowie. Ten niezwykły młodzieniec, którego już miał w ręku, wydał mu się wyjątkowo pożytecznym, jako osobnik o niezwykłym temperamencie, niezrównoważonym umyśle i podminowanem sumieniu, uwikłanym w dodatku w sieci fałszywego położenia... Było to tak, jak gdyby rewolucjoniści sami wkładali radcy Mikulinowi w ręce to narzędzie, o tyle doskonalsze od pospolitych, nędznych najemników, tak niezwykle odpowiednie do wniknięcia w środowiska niedostępne dla przeciętnych szpiegów. Opatrznościowe! Opatrznościowe! I Książę K—, przypuszczony do tajemnicy, z całą gotowością podzielił ten pogląd mistyczny.
— Trzeba mu będzie jednak przygotować potem jakąś karjerę — zastrzegł sobie troskliwie.
— O bezwątpienia! To będzie naszem zadaniem — zapewnił Mikulin. Mistycyzm Księcia K— był dość naiwnego pokroju, ale radca Mikulin był dostatecznie chytrym za nich obu.
Ludzie i rzeczy mają zawsze pewną słabą stronę, którą trzeba uchwycić, jeżeli się chce nad nimi zapanować. Radca Mikulin miał talent wynajdywania takich stron w ludziach, którymi się posługiwał dla swoich celów. Czy była to miłość, próżność, rozpacz, nienawiść, chciwość, rozumna duma, czy głupia zarozumiałość, to mu było obojętnem, o ile mogło mu się na coś przydać. Pozbawionemu rodziny i stosunków młodemu studentowi Razumowowi w chwili wielkiego moralnego osamotnienia pozwolono uczuć, że interesuje się nim parę wysoko postawionych osób. Książę K— dał się nakłonić do osobistego zetknięcia się z nim, i przy sposobności dał ujście męskiemu wzruszeniu, które, zgoła niespodziewane, wstrząsnęło silnie Razumowem. Nagły uścisk tego człowieka, miotanego wiernością dla tronu i tłumionem ojcowskiem przywiązaniem, znalazł oddźwięk podobnych uczuć w jego własnej piersi.
Więc to jest to! — wykrzyknął w duchu. Rodzaj wzgardliwej tkliwości złagodził ponury pogląd tego młodzieńca na jego własne położenie, gdy rozważał swoje spotkanie z Księciem K—. Czy ten światowy ex-gwardzista i senator, którego miękkie, siwe, urzędowe wąsy musnęły jego policzek, czy ten jego arystokratyczny domniemany ojciec był choć odrobinę mniej godnym szacunku, lub bardziej niedorzecznym, niż ów wygłodzony, fanatyczny rewolucjonista, student o czerwonym nosie?
A przytem, oprócz perswazji, był za tem wszystkiem pewien nacisk. Razumow doznawał wciąż wrażenia, że jest zdany na łaskę i niełaskę radcy Mikulina, i że to łagodne, delikatne zapytanie „Dokąd?“ było tem czemś, od czego nigdzie nie mógłby uciec... Radca Mikulin potrafił jednak tak lawirować, by nie potrącić o żadne drażliwości... Oto nastręczała się pewna niebezpieczna misja w Genewie, której zadaniem miało być zasięgnięcie wiarogodnych wiadomości z bardzo niedostępnego środowiska — koła rewolucyjnego. Były pewne wskazówki, że dojrzewa bardzo poważny spisek... Spokój, tak nieodzownie potrzebny wielkiemu państwu, był zagrożony... Ucierpi na tem wzniosłe zadanie reform praworządnych. Najwyższe osobistości w kraju były patrjotycznie zaniepokojone — i tak dalej. Krótko mówiąc, radca Mikulin wiedział, co powiedzieć. Ta umiejętność jego uwydatnia się jasno w auto-wyznaniach psychologicznych, auto-analizach dziennika Razumowa, jedynej pociechy młodzieńca, nie mającego nikogo, komu mógłby zaufać, przed kim wywnętrzyłby się serdecznie.
W jaki sposób cała ta robota przygotowawcza odbywała się, zabezpieczona przeciw wszelkiej niepożądanej obserwacji, to nie należy do rzeczy. Ale choćby ten jeden przykład — naznaczenie schadzki u okulisty — dowodzi, jak drobiazgowo wszystko było przewidywane. Każdy student, nawet ów czerwononosy, śmiało mógł widzieć Razumowa, wchodzącego do prywatnego domu dla poradzenia się okulisty. Ostatecznie powodzenie zależało wyłącznie od błędnego mniemania rewolucjonistów, przypisujących Razumowowi tajemniczy udział w sprawie Haldina. Być zaplątanym w nią stanowiło dostateczną rękojmię — a to było ich własnem dziełem. I właśnie to czyniło z Razumowa owego „człowieka opatrznościowego“, tak biegunowo różniącego się od przeciętnego typu agenta dla „Nadzoru europejskiego“.
A sekretarjat wziął sobie za zadanie utwierdzać rewolucjonistów w tem mniemaniu zapomocą obrachowanych i fałszywych niedyskrecyj! Doszło do tego, że pewnego wieczoru w odwiedziny do Razumowa przyszedł niespodzianie jeden z „myślących“ studentów, z którym przed sprawą Haldina Razumow widywał się na różnych prywatnych zebraniach; wysoki młodzieniec o spokojnem obejściu i przyjemnym głosie.
Poznawszy ten głos, pytający z przedpokoju: „Czy można wejść?“, Razumow zerwał się z sofy, na której siedział bezczynnie.
„Może przychodzi zasztyletować mnie?“ pomyślał sardonicznie i, nałożywszy zieloną przepaskę na lewe oko, rzekł surowo:
— Proszę.
Tamten wszedł zakłopotany, przepraszając za najście.
— Nie pokazywaliście się, kolego, od kilku dni, więc pomyślałem... — Zakaszlał. — Oko lepiej?
— Znacznie lepiej.
— To dobrze. Nie będę zajmował koledze czasu. Ale widzi kolega, ja — to jest my — w każdym razie ja, podjąłem się ostrzec cię, Cyrylu Sidorowiczu, że może łudzisz się co do twego bezpieczeństwa.
Razumow siedział z głową opartą na ręku, kryjąc w ten sposób i drugie oko.
— Mnie się to również zdaje.
— W takim razie w porządku. Teraz wszystko wydaje się spokojne, ale ci ludzie przygotowują jakieś srogie ogólne represje. To nie ulega wątpliwości. Ale nie to przyszedłem powiedzieć.
Przysunął się z krzesłem i zniżył głos.
— Obawiamy się, że... zaaresztują was niedługo.
Jakiś pisarzyna w sekretarjacie podsłuchał urywek pewnej rozmowy i zerknął na pewien raport. Tego nie można było lekceważyć.
Razumow zaśmiał się zlekka, co zaniepokoiło jego gościa.
— Ach! Cyrylu Sidorowiczu, to nie są żarty. Zostawili cię dotąd w spokoju, ale... Doprawdy, lepiej będzie, jeżeli postarasz się wyjechać zagranicę, póki czas.
Razumow zerwał się z sofy i zaczął dziękować za radę z tak drwiącem wylaniem, że tamten, czerwieniąc się, wyszedł, unosząc przeświadczenie, że ten tajemniczy Razumow nie jest jednostką, której zwykli śmiertelnicy mogliby udzielać rad lub przestróg.
Radca Mikulin, powiadomiony następnego dnia o tem co zaszło, okazał wielkie zadowolenie.
— Mm!... Ha!... Właśnie to, czego nam było potrzeba — i spojrzał na brodę.
— Wnoszę z tego — rzekł Razumow, — że przyszła chwila odpowiednia dla mego wyjazdu.
— Tak, moment psychologiczny — zauważył radca Mikulin z wielką powagą i przejęciem.
Poczyniono wszystkie przygotowania, aby nadać temu wyjazdowi pozór z trudem obmyślonej ucieczki. Radca Mikulin nie spodziewał się zobaczyć już Razumowa przed jego wyjazdem. Spotkanie było bądź co bądź ryzykowne, a do omówienia nic już nie pozostało.
— Powiedzieliśmy sobie już wszystko, Cyrylu Sidorowiczu — rzekł wysoki urzędnik, ściskając rękę Razumowa z tą serdecznością, jaką Rosjanie umieją nacechować swoje obejście. — Niema nic niedopowiedzianego między nami. I wie pan, co panu powiem? Poczytuję sobie za szczęście, że pozyskałem... hm!... pański... — Spojrzał na brodę, a po chwili milczenia w zamyśleniu podał Razumowowi kartkę, na której w skróceniu spisane były sprawy już omówione, pewne zapytania, uwagi tyczące się pewnych osób i tym podobne. Był to jedyny kompromitujący dokument w danym wypadku, ale, jak radca Mikulin zauważył, można go było łatwo zniszczyć. Lepiej byłoby nie widywać się teraz z nikim, aż dopiero po drugiej stronie granicy gdzie, oczywiście... trzeba będzie patrzeć i słuchać i...
Spojrzał na brodę, ale kiedy Razumow oświadczył, że z jedną przynajmniej osobą zamierza widzieć się przed wyjazdem z Petersburga, radca Mikulin nie mógł ukryć pewnego zaniepokojenia. Samotne, surowe, nauce poświęcone życie młodzieńca było mu dobrze znane. Stanowiło to największą rękojmię powodzenia. Przybrał postawę proszącą. Czy kochany Cyryl Sidorowicz zastanowił się, że wobec tak wielkiego zadania należałoby, doprawdy, poświęcić wszelkie sprawy uczuciowe...
Razumow przerwał mu pogardliwie. Tu nie chodziło wcale o kobietę, lecz o młodego głupca, z którym chciał się zobaczyć w pewnym celu... Radca Mikulin odetchnął, ale zdziwił się.
— A!... I w jakim to celu, mianowicie?
— By uprawdopodobnić jeszcze bardziej moją ucieczkę — odparł Razumow krótko, chcąc zaznaczyć swoją niezależność. — Trzeba mi zaufać w tem co czynię.
Radca Mikulin ustąpił taktownie, szepcąc:
— Och! Bezwątpienia, bezwątpienia... Pański rozsądek...
I rozstali się z ponownym uściskiem dłoni.
Głupiec, o którym pomyślał Razumow, był to bogaty, hulający student, znany jako narwaniec Kostia. Można było liczyć na niedyskrecję tego wartogłowa. Ale gdy Razumow przypomniał mu, że się swojego czasu ofiarował z pieniężną pomocą, młody hulaka wpadł w bezgraniczną rozpacz.
— Ach! Cyrylu Sidorowiczu! najdroższy przyjacielu! Zbawco mój! co ja pocznę! Puściłem wczoraj do ostatniego rubla wszystko, co mi dał mój papa przed paru dniami. Możesz mi dać czas do czwartku? Oblecę wszystkich znajomych lichwiarzy... Nie, oczywiście, nie możesz. Nie patrz tak na mnie! Co ja zrobię? O starym ani myśleć. Powiadam ci, że całą garść weksli za mnie przed trzema dniami zapłacił. Ach! ja nieszczęsny!
Załamał ręce z rozpaczą. Wtajemniczyć starego niepodobieństwo. W przeszłym roku dali mu order, krzyż na szyję, i od tej pory przeklina wszystkie nowe prądy. Wolałby raczej widzieć wszystkich intelektualistów Rosji na stryczku, niż rozstać się bodaj z jednym rublem.
— Cyrylu Sidorowiczu! poczekaj chwileczkę. Nie pogardzaj mną. Już wiem, co zrobię. Tak... Ukradnę mu z biurka. Niema innej rady. Wiem w jakiej szufladzie chowa gotówkę i, wracając do domu, kupię dłótko. Zmartwi go to okropnie, bo wiesz, poczciwy stary sknera kocha mnie naprawdę. Więc da się przebłagać i jakoś to przeżyje... i ja także. Cyrylu, duszo droga, poczekaj parę godzin — do wieczora. Ukradnę wszystko, co znajdę. Nie ufasz mi? Czemu? Powiedz tylko słowo.
— Więc ukradnij! — rzekł Razumow, patrząc na niego z kamiennym spokojem.
— Do djabła z dziesięciorgiem przykazań! — zawołał tamten z zapałem. — Tu chodzi o naszą przyszłość.
Ale gdy późnym wieczorem wszedł do pokoju Razumowa, był niezwykle poważny, uroczysty nawet.
— Zrobione! — rzekł.
Razumow, który siedział zgarbiony, z rękoma zwieszonemi pomiędzy kolanami, drgnął na znajomy dźwięk tego słowa. Kostia położył zwolna w świetlnym kręgu lampy mały bronzowy pakiecik, owiązany sznurkiem.
— Jak powiedziałem, wziąłem wszystko, co znalazłem. Biedny stary będzie myślał, że to koniec świata.
Razumow skinął głową z sofy i spoglądał na powagę młodego narwańca z uczuciem złośliwego zadowolenia.
— Złożyłem i ja swoją ofiarę — westchnął sowizdrzał Kostia. — I tobie, Cyrylu Sidorowiczu, zawdzięczam, że mi nastręczyłeś potemu sposobność.
— Więc cię to wiele kosztowało?
— Tak, trochę. Widzisz, poczciwy stary dusigrosz kocha mnie naprawdę. Ogromnie go to zmartwi.
— A ty wierzysz w to wszystko, co ci mówią o tej nowej przyszłości i świętej woli ludu?
— Bezwzględnie. Życie dałbym za to... Tylko, widzisz, jestem jak prosię przy korycie. Nic dobrego nigdy ze mnie nie będzie; już taka moja natura.
Razumow, pogrążony w myślach, zapomniał o obecności Kosti, aż jego głos, błagający, by nie tracił ani chwili czasu i uciekał, wyrwał go nieprzyjemnie z zadumy.
— Dobrze. No, to bądź zdrów.
— Nie. Nie opuszczę cię, dopóki nie ujrzę cię poza obrębem Petersburga — oświadczył Kostia niespodziewanie, ze spokojną stanowczością. — Nie możesz mi tego odmówić teraz. Na miłość Boską, Cyrylu, duszo moja, policja może tu wpaść lada chwila, a gdy cię złapią, zamurują cię w jakiejś fortecy, aż ci włosy posiwieją. Na dole stoją najlepsze kłusaki ze stajen papy i lekkie saneczki. Upalimy ze trzydzieści wiorst, nim księżyc zajdzie, i znajdziemy jaką boczną stacyjkę.
Razumow podniósł oczy, zdumiony. Podróż była postanowiona — nieodwołalnie. Miał zamiar wyjechać następnego dnia. A teraz przekonał się, że nie wierzył w to. Słuchał, mówił, myślał, układał swą rzekomą ucieczkę z rosnącem przekonaniem, że to wszystko było niedorzecznością. Jak gdyby coś podobnego mogło się dziać w rzeczywistości! Było to jakby gra w udawanego. A teraz zdumiał się. Oto był ktoś, kto wierzył w to niezachwianie.
„Jeżeli nie pojadę w tej chwili“ pomyślał Razumow z przestrachem, jakby ocknąwszy się, „nie pojadę wcale“.
Wstał w milczeniu. Niespokojny Kostia wcisnął mu czapkę na głowę, nałożył płaszcz, bo inaczej byłby wyszedł tak, jak stał. Dążył ku drzwiom zwolna, gdy nagły okrzyk zatrzymał go.
— Cyrylu!
— Co? — odwrócił się niechętnie od progu.
Kostia, wyprostowany, z twarzą bladą i poważną, z wyciągniętą sztywno ręką, wymownym gestem wskazywał na leżący na stole w jasnym kręgu lampy zapomniany bronzowy pakiecik. Razumow zawahał się i pod surowem spojrzeniem towarzysza wziął pakiecik, usiłując się uśmiechnąć. Ale chłopięcy wartogłów stał z namarszczoną brwią.
— To sen — pomyślał Razumow, kładąc pakiecik do kieszeni i zstępując ze schodów. — Takie rzeczy nie dzieją się na jawie.
Tamten wziął go pod ramię, szepcąc o czekających niebezpieczeństwach i o tem co zamierzał uczynić w pewnych okolicznościach.
— Bzdurstwo — mruknął Razumow, gdy Kostia pomagał mu wsiąść do sanek i otulał go futrzanym fartuchem. Oddał się cały śledzeniu rozwoju tego snu z nadzwyczajną uwagą. A ten trwał, nieuchronnie logiczny — naprzód długa jazda, potem czekanie pod piecem na małej stacyjce. Rozmowa się nie kleiła. Kostia, ponury, nie przerywał milczenia. Przy rozstaniu ucałowali się dwukrotnie — trzeba było to zrobić; poczem Kostia zniknął ze snu.
Gdy zaczęło świtać, Razumow, siedząc cicho w dusznym wagonie, zapchanym śpiącymi i kiwającymi się na wszystkie strony pasażerami, wstał, opuścił trochę okno i wyrzucił na wielką, zaśnieżoną płaszczyznę brunatny pakiecik. Poczem usiadł i pozostał tak, otulony płaszczem, bez ruchu.
— Dla ludu — myślał, patrząc w okno. Ogromna, biała pustynia zmarzłej, twardej ziemi przesuwała się przed jego oczyma bez śladu życia ludzkiego.
Wyrzucenie pakiecika był to czyn na jawie, a potem sen pochwycił go na nowo: Prusy, Saksonja, Wurtemberg, twarze, widoki, słowa, wszystko sen, obserwowany z gniewną, skupioną uwagą. Zurych, Genewa — wciąż sen, doprowadzający do ostrego śmiechu, do wściekłości, do śmierci — z dręczącą obawą zbudzenia się wkońcu...


II

— Może takie właśnie jest życie — myślał Razumow, przechadzając się tam i napowrót pod drzewami wysepki, sam jeden z bronzowym posągiem Jana Jakuba Rousseau. — Sen i obawa.
Ściemniło się zupełnie. Zapisane i wydarte z notesu kartki były pierwszym owocem jego zadania. To nie było snem. Zawierały zapewnienie, że on, Razumow, znajdował się w przededniu ważnych odkryć: „Sądzę, że nic już nie stoi na przeszkodzie, aby mnie przyjęto zupełnie“.
Streścił na tych kartkach swoje wrażenia, niektóre rozmowy i nawet posunął się tak daleko, że dodał: „Ale, ale, odkryłem osobistość tego straszliwego N. N. Wstrętne, brutalne bydlę. Jeżeli dowiem się czegoś o jego przyszłych zamiarach, prześlę ostrzeżenie“.
Nicość tego wszystkiego zaciążyła na nim jak przekleństwo. Nawet teraz nie mógł wierzyć w rzeczywistość swojej „misji“. Rozejrzał się dokoła rozpacznie, jak gdyby szukając sposobu pozbycia się tego nieprzezwyciężonego uczucia. Zgniótł gniewnie w ręku zapisane kartki.
— Trzeba to odnieść na pocztę — pomyślał.
Przeszedł most i znalazł się na północnym brzegu, gdzie przypomniał sobie, że na jednej z większych uliczek widział lichy sklepik, zapchany taniemi, drewnianemi rzeźbami, o ścianach pełnych nadzwyczaj brudnych, w tekturowej oprawie książek małej, okrężnej czytelni. Sprzedawano tam również materjały piśmienne. Ponury, nędznie odziany staruszek drżał za ladą. Chuda kobieta w czerni z chorowitą twarzą podała Razumowowi kopertę, której zażądał, nie spojrzawszy nawet na niego. Razumow pomyślał, że bezpiecznie mieć do czynienia z tymi ludźmi, bo widocznie nic ich już na świecie nie obchodzi. Zaadresował kopertę na ladzie, wymieniając niemieckie nazwisko jakiejś osoby mieszkającej w Wiedniu. Ale wiedział, że ten pierwszy komunikat dla radcy Mikulina znajdzie drogę do tamtejszej ambasady, że go tam ktoś zaufany przekopjuje cyfrowanym alfabetem i pośle bezpiecznie na miejsce przeznaczenia, wraz z korespondencją dyplomatyczną. To było ułożone naprzód, by osłonić jego doniesienia przed wszelką możliwą niedyskrecją, by mu zapewnić zupełne bezpieczeństwo.
Razumow wyszedł ze sklepiku i udał się na pocztę. Wtedy to zobaczyłem go po raz drugi tego dnia. Szedł ulicą Mont Blanc, jak ten, kto się wybrał na bezcelową przechadzkę. Nie spostrzegł mnie, ale ja poznałem go zdaleka i pomyślałem, że jest bardzo przystojnym ten nadzwyczajny przyjaciel brata panny Haldin. Widziałem, jak podszedł do skrzynki i zawrócił. Znowu przeszedł koło mnie bardzo blisko, ale jestem pewny, że i wtedy mnie nie zobaczył. Trzymał głowę prosto, ale wyglądał jak lunatyk, walczący ze snem, zmuszającym go do krążenia po niebezpiecznych miejscach. Myśli moje pobiegły ku Natalji Haldin, ku jej matce. To było wszystko, co im pozostało po synu i bracie.
Zaniepokoił się we mnie człowiek Zachodu. Było coś niesamowitego w wyrazie tej twarzy. Gdybym sam był spiskowcem, rosyjskim zbiegiem politycznym, byłbym może potrafił wyciągnąć jakie praktyczne wnioski z tego przypadkowego spotkania. Ale w danem położeniu zbudził się we mnie tylko szczególny niepokój, tyczący się Natalji Haldin. Wszystko to jest zgoła niewytłumaczonem, ale takiem było źródło powziętego przeze mnie zamiaru odwiedzenia tych pań wieczorem, po samotnym obiedzie. Prawda, że pannę Haldin spotkałem przed kilku godzinami, pani Haldin nie widziałem jednak oddawna. Coś mnie od tego jakby odpychało w ostatnich czasach.
Biedna pani Haldin! Wyznaję, że napełniała mnie pewnym lękiem. Była ona jedną z tych natur, na szczęście dość rzadkich, mimo których nie możemy przejść obojętnie, budzą w nas bowiem trwogę i litość. Człowiek lęka się zetknięcia z niemi dla siebie, a bardziej jeszcze dla tych, o których się troszczy, tak jasnem jest, że są stworzone aby cierpieć i innym zadawać cierpienia. Dziwna to rzecz pomyśleć, że nie powiem wolność, ale nawet poglądy wolnościowe, które dla nas są kwestją słów, ambicji, głosowania (a jeżeli i uczucia, to tego rodzaju, który nie dotyka zgoła naszych najgłębszych ukochań), mogą być dla innych istot, bardzo do nas podobnych i żyjących pod tem samem niebem, ciężką próbą wytrwałości, kwestją łez, męczarni i krwi. Pani Haldin nosiła w sobie bóle swego pokolenia, uzmysłowione w tragicznej śmierci brata-oficera, zapaleńca, rozstrzelanego za Mikołaja I. Lekko ironiczna rezygnacja nie jest puklerzem dla zranionego serca. Pani Haldin, dotknięta teraz w swych uczuciach macierzyńskich, skazaną była, żeby cierpieć za przeszłość i czuć udrękę przyszłości. Należała ona do tych, którzy nie umieją leczyć się sami, którzy zbyt świadomi są własnego serca i nie tchórzliwie ani samolubnie, lecz namiętnie patrzą na jego rany i obliczają ich koszt.
Takie i tym podobne myśli towarzyszyły memu skromnemu, samotnemu obiadowi starokawalerskiemu. Jeżeli mi kto zarzuci, że był to okrężny sposób myślenia o Natalji Haldin, mogę tylko odpowiedzieć na to, iż była warta tego, żeby się o nią troszczono. Całe życie było przed nią. Niech mi więc wolno będzie wyznać, że myślałem o życiu Natalji Haldin, zastanawiając się nad charakterem jej matki, co jest sposobem myślenia o młodej dziewczynie dopuszczalnym dla człowieka starego, niedość jeszcze starego, by współczucie stało mu się obce. Miała ona całą prawie młodość przed sobą, młodość pozbawioną bezlitośnie właściwej jej radości swobody, na którą padał cień wschodniego despotyzmu, młodość straszliwie ponurą, wydaną na pastwę zaciekłej walki pomiędzy równie zaciekłemi antagonizmami.
Rozmyślałem nad tem wszystkiem dłużej może niż należało. Czułem się tak bezradnym — gorzej jeszcze — tak oderwanym na pewien sposób. W ostatniej chwili zawahałem się, czy wogóle powinienem iść do nich. Na cóż się to przyda?
Późno już było, gdy wyszedłszy na Boulevard des Philosophes, ujrzałem światło w oknie na rogu. Roleta była spuszczona, ale z łatwością wyobraziłem sobie panią Haldin, siedzącą poza nią w fotelu, w wyczekującej postawie, która w ostatnich czasach stała się u niej rodzajem bolesnego marzycielstwa.
Osądziłem, że owo światło w oknie upoważniało mnie dostatecznie do zastukania we drzwi. Widocznie jeszcze nie udały się na spoczynek. Lękałem się tylko, żeby nie zastać gości — rodaków. Pewien stary emeryt rosyjski zachodził tam czasem wieczorami. Był niewysłowienie nudny i przygnębiał samym swym widokiem. Sądzę, że te panie znosiły jego częste odwiedziny przez pamięć dawnej przyjaźni z Haldinem ojcem, czy coś podobnego. Postanowiłem więc, że jeżeli go zastanę ględzącego cichym głosem, ulotnię się po kilku minutach.
Zdziwiło mnie, że drzwi otworzyły się, zanim zdążyłem zadzwonić. Zobaczyłem przed sobą pannę Haldin w kapeluszu i żakiecie, widocznie przygotowaną do wyjścia. O tej godzinie? Po doktora może?
Jej powitalny wykrzyknik uspokoił mnie. Dźwięczał w taki sposób, jak gdybym właśnie był tym, którego pragnęła zobaczyć. To mnie zaciekawiło. Wszedłem, a wierna stara Anna, służąca Niemka, zamknęła za mną drzwi, nie odeszła jednak. Została w pobliżu, jak gdyby czekając, żeby mnie wypuścić. Jakoż, okazało się, że panna Haldin miała wyjść po mnie.
Powiedziała mi to z bardzo niezwykłym u niej pośpiechem. Pomimo spóźnionej pory wybierała się do pani Ziegler, wdowy po uczonym profesorze, wielkim moim przyjacielu, która po śmierci męża odnajęła mi trzy pokoje ze swego obszernego i pięknego apartamentu z osobnem wejściem z sieni. Trwało to już od dziesięciu lat zgórą. Usłyszawszy to, rzekłem, że bardzo rad jestem z tego zamiaru...
Panna Haldin jednak nie zapraszała mnie do saloniku i nie zdejmowała kapelusza i żakietu. Miała silne rumieńce na policzkach i coś stanowczego w głosie, gdy zagadnęła mnie, czy wiem, gdzie Razumow mieszka?
Gdzie mieszka Razumow? Razumow? O tej porze — tak koniecznie? Rozłożyłem ramiona na znak zupełnej nieświadomości. Nie miałem najmniejszego pojęcia gdzie mieszkał. Gdybym był mógł przewidzieć to zapytanie nie dalej niż przed trzema godzinami, byłbym go zapytał na chodniku przed nowym gmachem pocztowym i prawdopodobnie byłby mi powiedział, ale również bardzo prawdopodobnie byłby mnie odprawił z kwitkiem. A gdy przypomniałem sobie ten nadzwyczajny, jakby zahypnotyzowany wyraz jego twarzy, nasunęło mi się na myśl trzecie prawdopodobieństwo, mianowicie, że mógł był dostać ataku nerwowego, gdyby go tak nagle zagadnięto. Nie powiedziałem nic z tego pannie Haldin; nie napomknąłem nawet, że go spotkałem niedawno. Wrażenie, jakie na mnie sprawił, było tak nieprzyjemne, że sam rad byłem zapomnieć o niem.
— Nie wiem nawet, gdzieby się można dowiedzieć — szepnąłem bezradnie.
Byłbym jej z całej duszy dopomógł i sprowadziłbym bez wahania kogoby chciała, starego czy młodego, tak bardzo ufałem jej rozsądkowi.
— Skąd pani przyszło na myśl mnie o to zapytać? — powiedziałem.
— To nietylko o to mi chodziło — rzekła cichym głosem. Wyglądała jak ktoś mający niemiłe zadanie do spełnienia.
— Czy to ma znaczyć, że pani musi dziś jeszcze porozumieć się z panem Razumowem?
Natalja Haldin skinęła głową twierdząco, poczem, spojrzawszy na drzwi saloniku, rzekła po francusku:
C’est maman — i stała chwilę jakby niezdecydowana. Zaciekawiło mnie to jeszcze bardziej. Natalja Haldin nie należała do osób wytwarzających sobie jakieś sztuczne trudności. I co znaczyła ta wzmianka o matce w zastosowaniu do pana Razumowa? Przecież pani Haldin nie wiedziała o przyjeździe przyjaciela jej syna do Genewy.
— Czy mogę spodziewać się, że zobaczę dziś matkę pani? — zapytałem.
Panna Haldin wyciągnęła rękę, jak gdyby zagradzając mi drogę.
— Mama jest strasznie wzburzona dzisiaj... O! Pan nie poznałby tego! To się nazewnątrz nie przejawia, ale ja, która znam mamę, jestem przerażona... Nie mam odwagi stawiać temu dłużej czoła. A to wszystko moja wina. Widocznie nie umiem grać komedji... i... tak nigdy nie miałam żadnych tajemnic przed mamą. Nie było nigdy powodu do tego. Ale panu wiadomo, dlaczego zataiłam przed nią narazie przybycie pana Razumowa tutaj. Pan przecież rozumie, nieprawdaż? To ze względu na jej nieszczęśliwy stan. Ale, cóż! Nie jestem aktorką. Nie umiałam zapanować dostatecznie nad memi uczuciami... i widocznie... Nie wiem... ale mama zauważyła coś w mojem zachowaniu się... spostrzegła, że coś przed nią kryję. Przytem, spotykając się codzień z panem Razumowem, bywałam dłużej nieobecną w domu niż dawniej... Mama to zauważyła... Pan wie przecież, że jest jakby nie sobą, odkąd... I oto dziś wieczorem ona, która była tak straszliwie milczącą przez tyle tygodni, zaczęła naraz mówić. Powiedziała, że nie chce mi czynić wymówek, że, oczywiście, ja mam swój charakter, jak ona swój; że nie chce wtrącać się w moje sprawy, ani w moje myśli, że co do niej nie miała nigdy żadnych tajemnic przed swemi dziećmi... okrutna rzecz do słuchania... I wszystko to tym jej spokojnym, cichym głosem, z tą bladą, wymizerowaną twarzą, martwą jak kamień. To było nie do zniesienia...
Panna Haldin mówiła zniżonym głosem i szybciej, niż kiedykolwiek dotychczas. To samo było już niepokojące. W jasno oświetlonym przedpokoju widziałem pod woalką silne rumieńce jej twarzyczki. Stała wyprostowana, z lewą ręką lekko opartą o stoliczek. Prawa nieruchomo zwieszała się zboku. Raz po raz ustami chwytała oddech.
— To było nad moje siły. Pomyśl pan tylko! Mama wyobraziła sobie, że czynię przygotowania do wyjazdu; że chcę ją opuścić cichaczem. Uklękłam przy niej, błagając, by zastanowiła się nad tem co mówi. Położyła mi rękę na głowie, ale trwała przy swojem. Wierzyła zawsze, że była godną zaufania swoich dzieci, ale pokazało się, że była w błędzie. Syn nie zaufał ani jej miłości, ani jej umysłowi, a teraz ja chciałam opuścić ją w taki okrutny i niesprawiedliwy sposób, i tak dalej, i tak dalej. Ani sposobu wybić jej to z głowy... To już takie chorobliwe urojenie. Dowodziła, że czuje jakąś zmianę we mnie... Jeżeli moje przekonania powołują mnie, pocóż ta tajemniczość... czy była jakąś tchórzliwą, słabą istotą, której niebezpiecznie jest zaufać? „Czyż moje serce potrafiłoby zdradzić moje dzieci?“ mówiła, wciąż gładząc mnie po głowie. To było nie do zniesienia. A ona ciągle głaskała mnie po głowie... Zaprzeczać było rzeczą zupełnie zbyteczną... Biedaczka chora jest i nawet jej dusza...
Nie śmiałem przerwać milczenia, jakie zapanowało pomiędzy nami. Spojrzałem jej w oczy błyszczące poprzez welon.
— Ja! Zmieniona! — wykrzyknęła tym samym cichym głosem. — Moje przekonania powołują mnie!.. Ach! podwójnie mnie bolało słuchać tego, bo przecież ja tak cierpię nad tem, że jestem słabą i sama nie wiem, co mam czynić. Wiem o tem. I aby temu kres położyć, postąpiłam samolubnie. Dla zrzucenia z siebie jej podejrzeń powiedziałam jej o panu Razumowie. Ach! to był krok bardzo samolubny. Pan wie, że postanowiliśmy zataić to przed nią. I mieliśmy zupełną słuszność. Skoro tylko powiedziałam jej, że przyjaciel naszego biednego Wiktora jest tutaj, przekonałam się, jak bardzo mieliśmy słuszność. Powinnam była przygotować ją; zrozpaczona, odrazu wygadałam wszystko. A mama natychmiast wpadła w stan okropnego rozdrażnienia. Od jak dawna tu jest? Co wie, i czemu nie przyszedł do nas zaraz ten przyjaciel Wiktora? Co to znaczy? Czy nawet tego wspomnienia, jakie pozostało po jej synu, niegodna jest podzielić ze mną? Czy nawet w tem zaufać jej nie można? Pomyśl pan tylko, co czułam, widząc ją bladą jak papier, nieruchomą, chudemi rękoma ściskając konwulsyjnie poręcze fotela. Powiedziałam jej, że to wszystko było z mojej winy.
Mogłem łatwo wyobrazić sobie nieruchomą, niemą postać matki za temi drzwiami, w których pobliżu córka jej mówiła do mnie. Milczenie tam panujące zdawało się wołać głośno o pomstę za czyn historyczny i współczesne jego następstwa. Ta myśl błysnęła mi w głowie, ale nie mogłem wątpić, że panna Haldin przeżyła okropne chwile. Zrozumiałem ją też doskonale, gdy powiedziała, że noc po takiej scenie wydała jej się nie do zniesienia. Pani Haldin puściła wodze najstraszliwszym przypuszczeniom; miotały nią najfatalniejsze i najokropniejsze podejrzenia. Wszystko to należało uśmierzyć za jaką bądź cenę. To też nie zdziwiłem się, usłyszawszy, że panna Haldin powiedziała matce: „Pójdę i przyprowadzę go natychmiast“. Nie było nic niedorzecznego w tem powiedzeniu, ani żadnej przesady uczucia. I rzekłem bez wahania:
— Bardzo dobrze; ale jak?
Było to również bardzo słusznie, że pomyślała o mnie, ale cóż mogłem uczynić w mojej nieświadomości miejsca zamieszkania Razumowa.
— I pomyśleć, że on tu może mieszkać gdzie blisko, że kamieniem możnaby do niego dorzucić! — wykrzyknęła panna Haldin.
Wątpiłem w to; ale byłbym poszedł po niego chętnie na drugi koniec Genewy. Przypuszczam, że była pewną mojej gotowości, skoro pierwszą jej myślą było zwrócić się do mnie. I zresztą szło jej o to, żebym jej towarzyszył do Château Borel.
W wyobraźni mojej powstała przykra wizja tej posępnej wędrówki: ponury, podejrzany wygląd tego domu, siedliska czarnoksięstwa, intryg i kultu feministycznego. Zauważyłem, że pani de S— również zapewne nie będzie nam mogła udzielić żadnych wskazówek, a co do tego, żebyśmy go tam zastali, było to nader wątpliwe. Przypomniało mi się, jak wyglądał, gdym go spotkał, i nabrałem przekonania, że człowiek wyglądający, jak gdyby zobaczył umarłego, mógł iść tylko tam, gdzie zamknąłby się na cztery spusty, by go ludzkie oko nie widziało. I byłem dziwnie pewny, że szedł do swego mieszkania.
— Właśnie myślałam o Piotrze Iwanowiczu — rzekła panna Haldin spokojnie.
A! Ten oczywiście będzie wiedział. Spojrzałem na zegarek. Było dopiero dwadzieścia minut po dziewiątej... Jednakże...
— Trzebaby go poszukać w hotelu — zaproponowałem. — Wiem, że mieszka w Kosmopolitanie, gdzieś na najwyższem piętrze.
Nie ofiarowałem się jednak sam z pójściem do niego, nie będąc pewnym dobrego przyjęcia. Ale gdyby tak posłać Annę, prosząc listownie o adres?
Anna wciąż czekała przy drzwiach w drugim końcu pokoju, a my naradzaliśmy się szeptem. Panna Haldin oświadczyła, że pójdzie sama. Anna była powolna i nieśmiała. Prócz tego straciłoby się dużo czasu w oczekiwaniu na odpowiedź, i z tego punktu widzenia mogło już być za późno, bo nie mieliśmy żadnej pewności, że Razumow mieszka w pobliżu.
— Jeżeli pójdę sama — dowodziła panna Haldin, — mogę pójść do niego prosto z hotelu. W każdym razie, muszę się z nim przedtem zobaczyć, przygotować go poniekąd. Nie ma pan pojęcia, w jakim stanie jest biedna mama.
Mówiąc to, bladła i rumieniła się naprzemian. Była nawet tego zdania, że zarówno dla matki, jak dla niej, lepiej będzie, jeżeli chwilowo nie będą razem. Anna, którą jej matka lubiła, będzie pod ręką.
— Usiądzie tam ze swojem szyciem — ciągnęła dalej panna Haldin, idąc ku drzwiom. Poczem zwróciła się po niemiecku do służącej:
— Możesz powiedzieć mojej matce, że poszliśmy z panem na poszukiwanie pana Razumowa. Niech się nie niepokoi, jeżeli mnie dłuższy czas nie będzie.
Wyszliśmy szybko na ulicę i panna Haldin zaczerpnęła głęboko w piersi chłodnego, nocnego powietrza.
— Nawet pana nie poprosiłam — wyszeptała.
— To prawda — rzekłem, śmiejąc się. Nie troszczyłem się już o sposób, w jaki mnie przyjmie wielki feminista. Że będzie niezadowolony, ujrzawszy mnie, i prawdopodobnie okaże mi to w sposób równie uroczysty, jak impertynencki, to mi się wydawało niewątpliwem; sądziłem jednak, że nie ośmieli się wyrzucić mnie za drzwi. A o to mi tylko chodziło.
— Pozwoli pani podać sobie ramię? — spytałem.
Przyjęła je w milczeniu i wkrótce znaleźliśmy się w jasno oświetlonym hallu hotelowym, gdzie kręciło się dużo osób.
— Mógłbym pójść równie dobrze bez pani na górę — rzekłem.
— Nie chcę zostać tu sama — odparła cichym głosem. — Pójdę także.
Poprowadziłem ją więc do windy. Na najwyższem piętrze windziarz wskazał nam drogę:
— Na prawo; w samym końcu korytarza.
Ściany były białe; dywan czerwony; światła elektryczne płonęły w obfitości, a pustka, cisza, mnóstwo jednakowych drzwi, pozamykanych i ponumerowanych, sprawiały wrażenie jakiegoś zbytkownego zakładu karnego, o systemie celkowym. Tu, pod samym dachem tego olbrzymiego schroniska podróżnych, nie dochodził żaden odgłos; karmazynowy filc tłumił całkowicie nasze kroki. Szliśmy prędko, nie patrząc na siebie, aż znaleźliśmy się przed ostatniemi drzwiami tego długiego korytarza. Wówczas oczy nasze spotkały się i staliśmy tak przez chwilę, nadstawiając ucha na dochodzący z wewnątrz słaby szmer zmieszanych głosów.
— Przypuszczam, że to tu — szepnąłem niepotrzebnie. Zobaczyłem, że usta panny Haldin poruszyły się bezdźwięcznie, a gdy zapukałem dość ostro, szmer głosów wewnątrz ustał. Głębokie milczenie panowało przez kilka sekund, poczem drzwi otwarły się raptem i stanęła w nich niska, czarnooka kobieta, w czerwonej bluzce i z wielką obfitością białych prawie włosów, upiętych niedbale, w dosyć nieporządny i nieestetyczny sposób. Jej cienkie, mocno czarne brwi były ściągnięte. Dowiedziałem się potem, że to była sławna Zofja Antonowna lecz narazie uderzył mnie tylko osobliwy, mefistofelesowski charakter jej pytającego spojrzenia, ponieważ był tak całkowicie pozbawiony zła — powiedziałbym — taki nieszatański. A spojrzenie to złagodniało jeszcze bardziej, gdy panna Haldin dźwięcznym, spokojnym głosem oznajmiła, że pragnie się widzieć z Piotrem Iwanowiczem.
— Nazywam się Haldin — dodała.
Teraz czoło czarnookiej kobiety w czerwonej bluzce wygładziło się zupełnie, nie rzekła jednak ani słowa, tylko, cofnąwszy się, usiadła na sofie, zostawiając drzwi otwarte naoścież i patrząc na nas stamtąd swemi czarnemi, błyszczącemi oczyma.
Panna Haldin postąpiła na środek pokoju, ja zaś, wierny mojej roli biernego towarzysza, pozostałem przy drzwiach, zamknąwszy je za sobą. Pokój był niski, duży, umeblowany skąpo. Nad dużym stołem (na którym leżała rozpostarta wielka mapa) zwieszała się lampa elektryczna z porcelanowym ciemnikiem, pogrążając głąb pokoju w sztucznej pomroce. Piotra Iwanowicza ani Razumowa nie było. Ale na sofie, obok Zofji Antonowny, mężczyzna o kościstej twarzy, z kozią bródką, siedział pochylony ku przodowi, z rękami na kolanach i dobrotliwym wyrazem w bystrych oczach. W najdalszym kącie rysowała się mętnie przysadkowata, barczysta postać, z bladą, ogromną twarzą. Jedyną znajomą mi osobistością był Juljusz Laspara, ślęczący nad mapą, z nogami okręconemi dokoła nóg krzesła. Ten zerwał się szybko i skłonił pannie Haldin, przyczem wyglądał jak chłopiec o haczykowatym nosie i pięknej, przyprawnej, szpakowatej brodzie. Zbliżył się, podając krzesło, lecz panna Haldin nie chciała usiąść. Przyszła tylko na chwilę, aby powiedzieć parę słów Piotrowi Iwanowiczowi.
Piskliwy głos Laspary rozległ się w pokoju w jakiś przykro - wyraźny sposób:
— Szczególnym zbiegiem okoliczności myślałem dziś o pani, Nataljo Wiktorówno. Spotkałem Razumowa. Prosiłem go, żeby mi napisał jaki artykuł, lub cokolwiek zechce. Pani mogłaby to przetłumaczyć na angielski. — Z takim nauczycielem — —
Skłonił się pochlebnie w moim kierunku. Na dźwięk nazwiska Razumowa jakieś słabe parsknięcie, jak gdyby rozgniewanego zwierzątka, dało się słyszeć z kąta, gdzie siedział ów mężczyzna, który się zdawał za wielki w stosunku do krzesła, jakie zajmował. Nie dosłyszałem odpowiedzi panny Haldin; Laspara podjął znowu:
— Czas już coś robić, Nataljo Wiktorówno. Przypuszczam, że pani wyrobiła już sobie własne poglądy. Czemu nie miałaby pani sama pisać? Może zechce nas pani odwiedzić wkrótce. Pogadamy o tem. Chętnie będę służył radą...
I znowu nie dosłyszałem słów panny Haldin. Natomiast głos Laspary zapiszczał po raz trzeci:
— Piotr Iwanowicz? — Wyszedł na chwilę do drugiego pokoju. Czekamy wszyscy na niego.
Wielki mąż, który wszedł w tej chwili, wydawał się wyższym, tęższym, zgoła imponującym w długim szlafroku z jakiejś ciemnej materji. Sprawiał wrażenie mnicha lub proroka, coś w rodzaju dobrze odżywionego pustelnika azjatyckiego, a ciemne okulary w połączeniu z tym strojem czyniły go w przyćmionem świetle jeszcze bardziej tajemniczym niż kiedykolwiek.
Mały Laspara usiadł znowu na krześle i pochylił się nad mapą, jedynym jasno oświetlonym przedmiotem w tym pokoju. Nawet z mego oddalonego miejsca przy drzwiach mogłem dostrzec po kształcie błękitnej plamy, przedstawiającej wodę, że była to mapa prowincyj nadbałtyckich. Piotr Iwanowicz na widok panny Haldin wydał lekki okrzyk, lecz stłumił go, ujrzawszy mnie, zapewnie bardzo niewyraźnie, bo wytężył wzrok w moją stronę poprzez ciemne okulary. Musiał mnie poznać po moich siwych włosach, wzruszył bowiem szerokiemi ramionami i zwrócił się do panny Haldin z dobrotliwą pobłażliwością. Chwycił jej rękę w swą pulchną jak poduszka dłoń i położył na niej drugą potężną łapę, jak przykrywkę.
Podczas gdy tych dwoje stało pośrodku, zamieniając szeptem kilka zdań, nikt nie poruszył się w pokoju: Laspara, plecami do nas zwrócony i klęczący na krześle, z łokciami rozpartemi na wielkiej mapie; potwornie pękata postać w kącie; mężczyzna o szczerem spojrzeniu i koziej bródce na sofie, kobieta w czerwonej bluzce u jego boku; żadne z nich ani drgnęło. Zdaje mi się, że w gruncie rzeczy nie mieli na to czasu, gdyż panna Haldin cofnęła natychmiast rękę z uścisku Piotra Iwanowicza i, nim się zdążyłem opatrzeć, szła ku drzwiom. Otworzyłem je pospiesznie i wyszedłem za nią, ogarnąwszy ostatniem spojrzeniem tę nieruchomą grupę w jej rozmaitych pozach, wśród której jeden tylko Piotr Iwanowicz stał w swych ciemnych okularach, jak ogromny ślepy nauczyciel, mając za sobą jasny krąg światła na kolorowej mapie i ślęczącego nad nią maleńkiego Lasparę.
Później, znacznie później, w czasie, gdy dzienniki wspomniały coś o nieudanym spisku wojskowym w Rosji (wzmianki te były pobieżne i wkrótce umilkły), przypomniałem sobie tę ujrzaną przelotnie grupę ze stojącą pośrodku postacią. Dziennik nie przytaczał żadnych szczegółów, ale wiadomem było, że zagraniczne partje rewolucyjne udzieliły pomocy, wysłały emisarjuszy, że nawet znalazły się pieniądze na wyprawienie parowca z ładunkiem broni, na którym spiskowcy mieli wtargnąć do prowincyj nadbałtyckich. I podczas gdy przebiegałem oczyma te skąpe, niedokładne wzmianki (któremi świat mało się interesował), przyszło mi na myśl, że starej, zorganizowanej Europie danem było w mojej osobie, jako towarzyszowi tej młodej Rosjanki, rzucić okiem za kulisy. Krótki to był i dziwny rzut oka, tam, na najwyższem piętrze wielkiego hotelu; oto wielki mąż we własnej osobie; w kącie nieruchomy, pękaty kształt mordercy żandarmów i szpiegów; Jakowlicz, weteran dawnych stowarzyszeń terorystycznych; kobieta z włosami tak prawie białemi jak moje i pełnemi życia, czarnemi oczyma; wszystko to pogrążone w półcieniu, z jasno oświetloną mapą Rosji na stole. Kobietę miałem sposobność zobaczyć ponownie. Gdyśmy czekali na windę, wybiegła na korytarz z oczyma utkwionemi w twarzy panny Haldin, odciągnęła ją na bok, jak gdyby dla udzielenia poufnej wiadomości. Rozmowa nie była długa. Parę słów zaledwie. Zjeżdżając windą, Natalja Haldin nie przerwała milczenia. Odezwała się dopiero wówczas, gdy znaleźliśmy się poza obrębem hotelu, i szli wybrzeżem w rzeźwej ciemności, pocentkowanej nadbrzeżnemi światłami, odbijającemi się w czarnej wodzie małego portu po lewej stronie, i z szeregiem wielkich hoteli po prawej.
— To była Zofja Antonowna. Pan wie kto to taki?
— Tak; wiem. Sławna...
— Ta sama. Pokazało się, że gdy wyszliśmy, Piotr Iwanowicz powiedział im, czego od niego chciałam. I dlatego za nami wybiegła. Przedstawiła mi się i rzekła: „Jest pani siostrą dzielnego człowieka, o którym pamięć nie zaginie. Może pani doczeka lepszych czasów“. Powiedziałam jej, że mam nadzieję doczekać takich czasów, kiedy to wszystko pójdzie w niepamięć, nie wyłączając nazwiska mego brata. Coś mnie wprost pchało, żeby to powiedzieć; pan mnie rozumie?
— Tak — rzekłem. — Myśli pani o erze zgody i sprawiedliwości?
— Tak. Zbyt wiele zemsty i nienawiści jest w teraźniejszej robocie. Oczywiście, poniechać jej nie można. To jest ofiara; niechże więc będzie jak największą. Zniszczenie jest dziełem gniewu. Niechże tyrani i mordercy pójdą w zapomnienie; a niech pozostanie jedynie pamięć o budowniczych.
— A Zofja Antonowna zgodziła się z panią? — zapytałem niedowierzająco. — Powiedziała tylko: „To dla pani dobrze, że wierzy pani w miłość“! Zdaje mi się, że mnie zrozumiała. Potem zapytała, czy spodziewam się zobaczyć pana Razumowa niezwłocznie. Powiedziałam jej, że liczę na to, iż uda mi się zaprowadzić go jeszcze dzisiejszego wieczora do mojej matki, która dowiedziała się, że on tu jest i pragnie koniecznie usłyszeć coś od niego o Wiktorze. Był on bowiem jedynym przyjacielem i powiernikiem mojego brata, przynajmniej, o ile nam wiadomo. Na to Zofja Antonowna rzekła: „Ach! tak. Brata pani. Proszę, niech pani powie panu Razumowowi, że puściłam w kurs wiadomość otrzymaną z Petersburga. Dotyczy ona aresztowania brata pani“ dodała. „Zdradził go człowiek z ludu, który się potem powiesił. Pan Razumow wytłumaczy pani to wszystko. I proszę, niech pani powie Razumowowi, że Zofja Antonowna przesyła mu pozdrowienia. Wyjeżdżam jutro wczesnym rankiem — bardzo daleko“.
Po chwili milczenia panna Haldin dodała:
— Byłam tak wzruszona tem, co tak niespodzianie usłyszałam, że poprostu nie mogłam się odezwać do pana wcześniej... Człowiek z ludu... Och! nasz biedny lud!
Zwolniła kroku i szła jakby nagle wyczerpana, ze spuszczoną głową. Z okien gmachu o tarasach i balkonach dolatywały banalne dźwięki muzyki hotelowej. Przed niskim, lichym portykiem kasyna dwóch czerwonych posłańców odcinało się w świetle lamp elektrycznych z jakimś tanim, prowincjonalnym szykiem, a pustka bulwarów i rzeki tchnęła obłudną zacnością i niewysłowioną nudą.
Uważałem za rzecz pewną, że dowiedziała się, jaki jest adres Razumowa, towarzyszyłem jej więc, nie pytając, dokąd idziemy. Na moście Mont Blanc, gdzie parę ciemnych postaci ginęło w szerokiej i długiej perspektywie, obramowanej światłami, panna Haldin rzekła:
— To niedaleko naszego domu. Tak mi się też zdawało. Adres jest Rue de Carouge. Zdaje mi się, że to będzie jeden z tych wielkich domów, świeżo zbudowanych dla rzemieślników.
Wzięła mnie poufale pod rękę i przyśpieszyła kroku. Było coś pierwotnego w naszem postępowaniu. Nie pomyśleliśmy o sposobach cywilizacji. Zapóźniony tramwaj przejechał koło nas; dorożki stały rzędem pod parkanami ogrodów, a nam nie przyszło do głowy skorzystać z którego z tych sposobów lokomocji... Pochłaniała ją zapewne jedna wyłącznie myśl; a co do mnie... tak ufnie wzięła mnie pod rękę... Gdy wstępowaliśmy po lekkiej pochyłości Corraterie, wszystkie sklepy były już pozamykane i w żadnem oknie nie świeciło się (jak gdyby wszystka handlująca tu ludność uciekła gdzieś z końcem dnia); panna Haldin rzekła, jakby na próbę:
— Mogłabym wpaść na chwilę i zajrzeć do mamy. Nie byłoby to bardzo z drogi.
Odwiodłem ją od tego zamiaru. Jeżeli pani Haldin rzeczywiście spodziewała się ujrzeć Razumowa tego wieczora, byłoby nierozsądkiem pokazywać się bez niego. Im wcześniej przydybiemy młodzieńca i przyprowadzimy go dla uspokojenia wzburzonej matki, tem lepiej. Przystała na mój pogląd i przeszliśmy naukos plac Teatralny, błękitnoszary w świetle elektrycznem od kamiennych flizów, z samotnym, całkiem czarnym konnym posągiem pośrodku.
Na ulicy Carouge znaleźliśmy się w uboższej dzielnicy, dochodzącej do krańców miasta. Wysokie, nowe domy wznosiły się, poprzegradzane pustemi placami. Na rogu bocznej uliczki ostre światło świeżo wybielonego sklepu padało wachlarzowato przez szerokie wejście. Zdaleka można było dostrzec jego wewnętrzną ścianę z dosyć skąpo zastawionemi półkami i ladę sklepową, pomalowaną brunatno. To był ów dom. Zbliżywszy się wzdłuż parkanu z desek pomazanych smołą, zobaczyliśmy wąską, bladą powierzchnię ściętego kąta: pięć pojedynczych okien, jedno nad drugiem, bez żadnego światła, uwieńczonych padającym na nie głębokim cieniem spadzistego dachu.
— Musimy zapytać w sklepie — zakomenderowała panna Haldin.
Chudy o nikłym zaroście mężczyzna, w brudnawym, białym kołnierzyku i prążkowanym krawacie, położył dziennik i, wychyliwszy się poufale na obu łokciach poza pustą ladę, odpowiedział, że pan, o którego pytam, jest istotnie jego lokatorem z trzeciego piętra, w obecnej jednak chwili niema go w domu.
— W obecnej chwili — powtórzyłem, spojrzawszy na pannę Haldin. — Czy to ma znaczyć, że pan spodziewa się wkrótce jego powrotu? Właściciel sklepu o przymilnych oczach i łagodnych ustach uśmiechnął się zlekka, jak gdyby wiedział wszystko o wszystkiem. Pan Razumow był cały dzień poza domem i wrócił wczesnym wieczorem. Ku jego (sklepikarza) wielkiemu zdziwieniu zeszedł znowu po upływie pół godziny. Zostawił klucz i powiedział, że wychodzi, bo potrzebuje powietrza.
Mówiąc to, uśmiechał się w dalszym ciągu, z głową wspartą na obu dłoniach. Powietrza. Powietrza. Ale czy to oznaczać miało długą lub krótką nieobecność, tego powiedzieć nie mógł. Noc była niewątpliwie bardzo duszna.
Po chwili milczenia, zwracając przymilne oczy ku drzwiom, dodał:
— Burza go przypędzi zpowrotem.
— Będzie burza? — zapytałem.
— Tak; z pewnością.
I jakby na potwierdzenie tych słów usłyszeliśmy bardzo daleki, głęboki odgłos grzmotu.
Porozumiawszy się oczyma z panną Haldin i widząc, że tak bardzo nie chce dać za wygraną, powiedziałem sklepikarzowi, żeby w razie, jeżeli pan Razumow wróci za pół godziny, poprosił go, aby poczekał na dole w sklepie. My znowu wstąpimy niezadługo..
Za całą odpowiedź poruszył głową niedostrzegalnie. Zgoda panny Haldin wyrażała się milczeniem. Wyszliśmy zwolna na ulicę i skierowaliśmy się za miasto; niskie parkany ogrodów, otaczających skromne wille, skazane na zburzenie, obwieszone zbitą masą zieleni, nurzały się w świetle gazowych latarni. Gwałtowny i monotonny huk lodowatych wód Arwy, toczących się ku nam po niskiej grobli, napełniał przestrzeń surowem tchnieniem, a dalej podwójny rząd latarni oznaczał ulicę niezabudowaną jeszcze. Z drugiego brzegu, nad którym wisiała straszliwa czarność brzemiennej burzą chmury, jakieś samotne, mętne światło zdawało się patrzeć na nas znużonem spojrzeniem. Gdy doszliśmy do mostu, rzekłem:
— Wracajmy lepiej.
Chudy właściciel sklepu ślęczał wciąż nad rozłożonym na ladzie dziennikiem. Gdy zajrzałem, podniósł tylko głowę i wstrząsnął nią przecząco, sznurując usta. Wróciłem do czekającej nazewnątrz panny Haldin i poszliśmy szybkim krokiem. Panna Haldin nadmieniła, że jutro raniutko pośle Annę z listem. Uszanowałem jej małomówność, sądząc, że milczenie będzie może najlepszym sposobem okazania mego współczucia.
Nawpół wiejska uliczka, jaką szliśmy zpowrotem, zmieniła się stopniowo na zwykłą miejską jezdnię, szeroką i pustą. Spotkaliśmy zaledwie paru zapóźnionych przechodniów i droga wydawała się nieskończoną, ponieważ naturalny niepokój mojej towarzyszki i mnie się udzielił. Nareszcie weszliśmy na Boulevard des Philosophes bardziej szeroki, bardziej pusty, bardziej obumarły, istne upostaciowanie drzemiącej praworządności. Ujrzawszy dwa oświetlone okna, bardzo widoczne zdaleka, wyobrażałem sobie panią Haldin siedzącą w fotelu, udręczoną tem straszliwem oczekiwaniem, pozostającą pod złym urokiem despotyzmu — biedną ofiarę tyranji i rewolucji. A był to widok okrutny i niedorzeczny.


III

— Wstąpi pan na chwilę? — rzekła Natalja Haldin. Wymawiałem się spóźnioną porą. Ale ona nalegała:
— Mama pana tak lubi.
— Więc wejdę na chwilę dowiedzieć się, jak się mama pani miewa.
— Nie wiem nawet, czy uwierzy, że nie mogłam znaleźć pana Razumowa — rzekła panna Haldin, jakby do siebie — skoro ułożyła sobie, że coś przed nią kryję. Pan jej to może potrafi wytłumaczyć.
— Mama pani może i mnie nie uwierzy — zauważyłem.
— Panu? Dlaczego? Cóż mógłby pan ukrywać przed nią? Nie jest pan ani Rosjaninem, ani spiskowcem.
Odczułem głęboko moją odrębność europejską i nic nie rzekłem, postanowiwszy jedynie wytrwać do końca w roli bezradnego widza. Odgłos grzmotu w dolinie Rodanu podchodził coraz bliżej pod uśpione miasto cnót prozaicznych i powszechnej gościnności. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, nawprost wielkiej ciemnej bramy i panna Haldin zadzwoniła do drzwi swego mieszkania. Otwarły się natychmiast, jak gdyby poczciwa Anna czekała w przedpokoju na nasz powrót. Płaska jej twarz wyrażała zadowolenie.
— Ten pan przyszedł — oświadczyła, zamykając drzwi.
Żadne z nas nie zrozumiało. Panna Haldin zwróciła się do niej żywo:
— Kto?
— Pan Razumow — objaśniła Anna.
Z rozmowy, którą prowadziliśmy przed wyjściem, domyśliła się, dokąd poszła jej młoda pani, więc gdy gość wymienił swoje nazwisko, wpuściła go natychmiast.
— Ktoby to był przewidział! — szepnęła panna Haldin, patrząc na mnie swemi szaremi, poważnemi oczyma, a ja, przypomniawszy sobie wyraz twarzy Razumowa, gdym go spotkał przed jakiemiś czterema godzinami, wyraz ściganego lunatyka, odczułem coś w rodzaju grozy.
— Powiedziałaś przedtem mojej matce? — zapytała panna Haldin.
— Nie. Zaanonsowałam tylko tego pana — odpowiedziała Anna, zdziwiona naszem pomieszaniem.
— Matka pani przecież była do pewnego stopnia przygotowaną — rzekłem półgłosem.
— Tak. Ale on nie miał pojęcia...
Wydało mi się, że miała pewne wątpliwości co do jego taktu. W odpowiedzi na jej dalsze pytania Anna powiedziała nam, że „der Herr“ przyszedł przed kwadransem, poczem oddaliła się z miną trochę wystraszoną. Panna Haldin patrzyła na mnie w milczeniu.
— Skoro tak się stało — rzekłem, — pani wie przecież dokładnie, co przyjaciel brata może mieć do powiedzenia mamie. I zapewne potem...
— Tak — rzekła Natalja Haldin zwolna. — Myślę tylko, że skoro przyszedł podczas mojej nieobecności, to może lepiej będzie nie przeszkadzać im.
Zamilkliśmy oboje i sądzę, że natężyliśmy słuch, ale żaden dźwięk nie doszedł nas z poza drzwi zamkniętych. Twarz panny Haldin wyrażała bolesne niezdecydowanie, w pewnej chwili uczyniła taki ruch, jak gdyby chciała wejść, powstrzymała się jednak. Usłyszała kroki za drzwiami, które otwarły się, i Razumow, nie zatrzymując się, wszedł do przedpokoju. Całodzienne zmęczenie i walka z sobą samym tak go zmieniły, że byłbym zawahał się w poznaniu tej twarzy, która przed kilku godzinami, gdy otarł się o mnie przed pocztą, była dostatecznie zmieniona lecz zupełne inna. Nie wydawała się wtedy tak bladą i oczy nie były tak ponure. Patrzyły niewątpliwie przytomniej ale leżał na nich cień czegoś świadomie złego.
Wspominam o tem dlatego, że w pierwszej chwili spojrzenie Razumowa padło na mnie, chociaż nie widać było, żeby mnie poznał, lub bodaj zauważył. Znalazłem się poprostu na linji jego wzroku. Nie wiem, czy usłyszał dzwonek, czy spodziewał się zobaczyć kogoś. Zamierzał ku drzwiom i mniemam, że nie widział panny Haldin, aż postąpiła ku niemu parę kroków. Nie zauważył też ręki, którą do niego wyciągnęła.
— To pani. Nataljo Wiktorówno... Może się pani dziwi... że o tak spóźnionej porze... Ale, widzi pani, pamiętałem nasze rozmowy w ogrodzie. Pomyślałem, że pani istotnie życzyła sobie, bym bez straty czasu... więc przyszedłem. Nie dla żadnej innej przyczyny. Poprostu, by powiedzieć...
Mówił z trudnością. Zauważyłem to i przypomniałem sobie, co powiedział sklepikarzowi, że wychodzi, bo „potrzebuje powietrza“. Jeżeli taki był jego cel, to widocznie mu się nie powiodło. Ze spuszczonemi oczyma i zwieszoną głową usiłował wydobywać z gardła dławiące go słowa.
— Powiedzieć, o czem sam dowiedziałem się dopiero dzisiaj... dopiero dzisiaj...
Przez drzwi, których nie zamknął, zobaczyłem salonik. Oświecała go jedna tylko zasłonięta ciemnikiem lampa — oczy pani Haldin nie znosiły ani gazu ani elektryczności. Był to względnie duży pokój, i w przeciwieństwie do jasno oświetlonego przedpokoju długość jego tonęła w przejrzystej pomroce, za którą kładły się głębokie cienie, i na tem tle zobaczyłem nieruchomą, lekko ku przodowi podaną postać Pani Haldin z ręką bladą i chudą, spoczywającą na poręczy fotela.
Nie poruszała się. Siedząc przed oknem, nie miała już w postawie wyrazu oczekiwania. Roleta była spuszczona, a poza nią było tylko niebo nocy, zwiastujące burzę, i miasto obojętne i gościnne w swej chłodnej, pogardliwej niemal tolerancji, szanowne miasto zbiegów, dla którego wszystkie ich bóle i nadzieje były niczem. Biała głowa pani Haldin zwieszała się na piersi.
Przyszła mi myśl, że prawdziwy dramat autokracji rozgrywa się nie na wielkiej scenie polityki; los obdarzył mię rolą widza i znów miałem sposobność rzucić okiem poza kulisy i objąć coś o wiele głębszego niż słowa i gesty widowiska publicznego.
Miałem pewność, że ta matka nie chciała w głębi serca wyrzec się swego syna. Było w tej rozpaczy coś więcej, niż niepocieszona żałoba Racheli, coś głębszego i niedostępniejszego w swym przerażającym spokoju. Rozpływający się na niewyraźnem tle fotelu o wysokich poręczach jej biały, pochylony profil sprawiał wrażenie, jak gdyby przyglądała się jakiejś ukochanej głowie, spoczywającej na jej łonie.
Takim był ten rzut oka za kulisy, poczem panna Haldin, przeszedłszy koło Razumowa, zamknęła drzwi. Wydało mi się przez chwilę, że pójdzie do matki, lecz ona posłała tam tylko zaniepokojone spojrzenie. Może gdyby pani Haldin poruszyła się... ale nie. W nieruchomości tej bezkrwistej twarzy była straszliwa obcość cierpienia, na które niema lekarstwa.
Przez ten czas młodzieniec stał z oczyma utkwionemi w ziemię. Myśl, że będzie musiał powtarzać to, co już powiedział, była mu czemś nie do zniesienia. Spodziewał się zastać obie kobiety razem. A potem, powiedział sobie, że skończy z niemi raz na zawsze — raz na zawsze.
„Całe szczęście, że nie wierzę w świat pozagrobowy“, pomyślał cynicznie.
Znalazłszy się sam w swoim pokoju, po wrzuceniu do skrzynki pocztowej owego tajnego listu, osiągnął pewne uspokojenie w pisaniu swego równie tajnego dziennika. Wiedział doskonale o niebezpieczeństwie takiego folgowania sobie. Wspomina o tem sam, ale nie mógł się powstrzymać. To mu sprawiało ulgę; godziło go z losem. Siadł więc i pisał przy świetle jednej świecy, aż przyszło mu na myśl, że usłyszawszy ową wersję o aresztowaniu Haldina, tak jak ją Zofja Antonowna podała, powinien powtórzyć ją sam tym paniom. Z pewnością dowiedzą się o tem z jakiego innego źródła, a wtedy jego milczenie może się wydać dziwnem nietylko matce i siostrze Haldina, ale i innym także. Doszedłszy do takiego wniosku, nie odkrył w sobie żadnego wyraźnego wstrętu do poddania się tej konieczności i wnet zaczęła go dręczyć chęć skończenia z tem jak najprędzej. Spojrzał na zegarek. Nie; nie było jeszcze za późno.
Te piętnaście minut, jakie spędził z panią Haldin, były dlań jakby zemstą Niewiadomego: ta biała twarz, ten słaby, wyraźny głos, ta głowa zrazu żywo ku niemu zwrócona, a po chwili znów opadająca na piersi i nieruchoma — w przyćmionem świetle tego pokoju, w którym słowa jego, pomimo że starał się mówić głosem stłumionym, dźwięczały tak donośnie — wszystko to wstrząsnęło nim jak gdyby jakieś dziwne odkrycie. Było coś tajemniczo upartego w tym bólu, coś czego nie mógł zrozumieć, a w każdym razie coś, czego się nie spodziewał. Czy było to mu wrogie? Nie dbał o to. Nic mu już teraz zaszkodzić nie mogło; w oczach rewolucjonistów nie było teraz żadnego cienia na jego przeszłości. Widmo Haldina pozostało za nim bezsilne i bierne na zaśnieżonym bruku. A to była matka tego widma, strawiona bólem i biała jak upiór. Ogarnęło go jakieś litosne zdziwienie. Ale to oczywiście było bez znaczenia. Mniejsza o matkę. Nie mógł się jednak otrząsnąć z przejmującego wrażenia, jakie na nim sprawiał widok tej milczącej, spokojnej, białowłosej kobiety, ale wnet jakaś surowa bezwzględność zapanowała w jego myślach. To były skutki. I coż stąd?
— A ja, alboż na różach spoczywam? — wykrzyknął w duchu, siedząc w pewnem oddaleniu od tego posągu boleści. Powiedział wszystko co miał jej do powiedzenia, a gdy skończył, ona nie wyrzekła ani słowa. Odwróciła głowę podczas gdy mówił. Milczenie, jakie zapadło po jego ostatnich słowach, trwało jakieś pięć minut lub więcej. Cóż to mogło znaczyć? Wobec tego niepojętego objawu zaczął go zdejmować dawny gniew na Haldina, rozbudzony widokiem jego matki. Tylko teraz dołączyło się do tego coś w rodzaju zazdrości, jakby o przywilej, którego on tylko jeden ze wszystkich ludzi na tym świecie był pozbawiony. Oto tamten spoczął już w grobie, a przecież żył w przywiązaniu tej bolejącej kobiety; w pamięci tych wszystkich rzekomych miłośników ludzkości. Niepodobieństwem było pozbyć się go.
— Nie jego lecz siebie wydałem na zgubę — pomyślał Razumow. — Zmusił mnie do tego. Nie mogę się od niego uwolnić.
Przestraszony tem odkryciem, wstał i wyszedł z milczącego, mrocznego pokoju, z tą milczącą staruszką w fotelu, z tą matką! Nie obejrzał się poza siebie. Poprostu uciekł. Ale otworzywszy drzwi, przekonał się, że odwrót jest odcięty. Zastąpiła mu drogę siostra. Nie zapomniał o siostrze, tylko nie spodziewał się zobaczyć jej teraz — może już nawet nigdy więcej. Jej obecność w przedpokoju była czemś tak nieprzewidzianem, jak swojego czasu zjawienie się brata. Razumow wzdrygnął się, jak gdyby spostrzegł, że wpadł w dowcipnie obmyśloną zasadzkę. Próbował się uśmiechnąć, ale nie mógł i spuścił oczy.
„Czy mam znowu powtarzać tę głupią historję?“ pomyślał i uczuł, że mu się robi słabo. Od poprzedniego dnia nie miał w ustach nic pożywnego, ale nie był w stanie zastanawiać się nad przyczynami swego osłabienia. Chciał wziąć kapelusz i odejść, powiedziawszy tylko parę słów koniecznych, ale panna Haldin uprzedziła go, zamykając szybko drzwi. Zwrócił się ku niej, nie podnosząc oczu, biernie, jakby się poruszyło piórko w rozchybotanem powietrzu. W chwilę potem ona wróciła na dawne miejsce, a on znów obrócił się za nią, tak że znaleźli się znów na poprzednich odnośnie do siebie pozycjach.
— Tak, tak — rzekła pospiesznie pana Haldin. — Jestem panu bardzo wdzięczna, Cyrylu Sidorowiczu, że pan przyszedł zaraz... Tylko byłabym wolała... Czy mama powiedziała panu?
— Ciekawym co mogłaby mi powiedzieć, czegobym już przedtem nie wiedział? — rzekł, widocznie sam do siebie, ale całkiem wyraźnie. — Bo ja to zawsze wiedziałem — dodał głośniej, jakby z rozpaczą.
Zwiesił głowę. Miał tak silne poczucie obecności Natalji Haldin, że sam widok jej sprawiał mu ulgę. To ona prześladowała go teraz. Cierpiał to prześladowanie od chwili, gdy ukazała mu się nagle w ogrodzie willi Borel, z wyciągniętą ręką i imieniem swego brata na ustach... W przedpokoju, na ścianie przy drzwiach, znajdował się szereg wieszaków, a przy ścianie przeciwległej stał mały, ciemny stoliczek i krzesło. Obicie było całkiem białe w jakiś nikły deseń! Światło lampy elektrycznej, wysoko pod sufitem umieszczonej, oświetlało jaskrawo ten czworobok bez cieni o nagich kątach; była to zaiste dziwna widownia tego ponurego dramatu.
— Co pan przez to rozumie? — zapytała panna Haldin. — Co wiedział pan zawsze?
Podniósł twarz bladą, napiętnowaną niewysłowionem cierpieniem. Dziwny wyraz jego oczu, pełnych jakby tępego uporu, który musiał uderzać i dziwić każdego, kto z nim rozmawiał, zaczął ustępować. Było to tak, jak gdyby odzyskiwał przytomność w zbudzonem poczuciu tej cudownej harmonji rysów, kształtów, spojrzeń i głosu, co czyniło ze stojącej przed nim dziewczyny istotę tak rzadką, tak odrębną, tak przerastającą, że tak powiem, zwykle pojęcie piękności. Patrzył na nią tak długo, aż się zaczerwieniła lekko.
— Co pan takiego wiedział? — powtórzyła machinalnie.
Tym razem zdobył się na uśmiech.
— Doprawdy, gdyby nie parę słów powitania, mógłbym wątpić, czy matka pani zauważyła wogóle moją obecność. Rozumie pani?
Natalja Haldin skinęła głową; ręce jej, zwieszone wzdłuż ciała, poruszyły się zlekka.
— Tak. To przecież serce się rozdziera. Nie uroniła dotąd ani jednej łzy. Ani jednej.
— Ani jednej łzy! A pani, Nataljo Wiktorowno? Czy pani mogła płakać?
— Tak. Mogłam. A przytem, jestem jeszcze dość młodą, Cyrylu Sidorowiczu, żeby wierzyć w przyszłość. Ale gdy widzę mamę tak straszliwie zrozpaczoną, zapominam prawie o wszystkiem. I zapytuję samą siebie, czy mam być z tego dumną, czy tylko zrezygnowaną. Tyle osób nas odwiedza. Zupełnie obcy ludzie pisali do nas z zapytaniem, czy mogą przyjść złożyć swoje uszanowanie. Niepodobieństwem było zamykać drzwi przed nimi na zawsze... Pan wie, że sam Piotr Iwanowicz... O! tak; okazano nam dużo współczucia... ale byli tacy, którzy otwarcie radowali się z jego śmierci. A potem, gdy zostawałam sama z moją biedną matką, wszystko to wydawało mi się takiem marnem, tak nie wartem ceny, jaką ona za to płaciła. Ale skoro tylko dowiedziałam się, że pan przyjechał do Genewy, Cyrylu Sidorowiczu, uczułam, że jest pan jedyną istotą, która mi może dopomóc — —
— W pocieszaniu zbolałej matki? — Tak! — przerwał w taki sposób, że otworzyła szeroko swe jasne, ufne oczy. — Tylko tu zachodzi kwestja odpowiedniości. Czy pani pomyślała o tem?
Mówił głosem zdyszanym, stanowiącym sprzeczność z potwornem szyderstwem w jego intencji.
— Dlaczego? — szepnęła Natalja Haldin z uczuciem. — Któż mógłby być odpowiedniejszym niż pan?
Uczynił konwulsyjny ruch rozdrażnienia, ale pohamował się.
— Czyżby? I to z chwilą gdy usłyszała pani, że jestem w Genewie, i nawet nie widząc mnie? Jest to ponownym dowodem tego zaufania, któremu...
I nagle głos jego się zmienił, stał się bardziej przenikliwym, oderwanym.
— Ludzie są istotami upośledzonemi, Nataljo Wiktorowno. Nie mają ani intuicji, ani odczucia. Aby móc mówić tak, jak potrzeba, zrozpaczonej matce o jej utraconym synu, trzeba mieć jakieś doświadczenie w tym względzie; jakieś pojęcie o uczuciach synowskich. A ja go nie mam, jeżeli pani chce wiedzieć całą prawdę. Nadzieje pani mają do czynienia z „piersią nie ogrzaną żadnem przywiązaniem“, jak powiada poeta... To nie znaczy, że ta pierś jest nieczuła — dodał ciszej.
— Jestem pewna, że pan ma tkliwe serce — rzekła panna Haldin miękko.
— Nie. Nie jest tak twarde, jak kamień — ciągnął dalej, z takim wyrazem twarzy, jak gdyby patrzył na swoje serce, leżące ciężko jak kamień w tej nieogrzanej piersi, o której mówił. — Nie. Nie jest twarde. Ale jak dowieść tego, co mi pani przypisuje? — A! to inna rzecz. Nikt nigdy czegoś podobnego ode mnie nie żądał. Nikt, komu moja tkliwość byłaby się na coś przydała. A teraz pani przychodzi. Pani! Teraz! Nie, Nataljo Wiktorówno! Już za późno. Przychodzi pani za późno. Nie spodziewaj się niczego ode mnie.
Panna Haldin cofnęła się trochę, chociaż on się nie poruszył, jak gdyby dostrzegła w jego twarzy zmianę, nadającą jego słowom znaczenie ukrytego uczucia, które oboje dzielili. Dla mnie, milczącego widza, wyglądali jak ludzie, którzy nagle uświadamiają sobie czar, jaki owładnął nimi od chwili, gdy się ujrzeli po raz pierwszy. Gdyby jedno z nich spojrzało było w moją stronę, byłbym spokojnie otworzył drzwi i wyszedł. Ale nie uczynili tego, więc zostałem, czując się zupełnie zwolniony z zarzutu niedyskrecji w mojej bezgranicznej obcości i oddaleniu od obejmujących ich ciemnych horyzontów rosyjskich zagadnień, jakby będących więzieniem ich spojrzeń, ich uczuć, ich dusz.
Szczera, odważna panna Haldin opanowała swój głos wśród tego pomieszania.
— Co to może znaczyć? — spytała, jak gdyby mówiąc do siebie.
— To może znaczyć, że pani oddaje się mrzonkom, podczas gdy ja zdołałem pozostać w rzeczywistości życia — naszego rosyjskiego życia.
— Ta rzeczywistość jest okrutna — szepnęła.
— I brzydka. Niech pani nie zapomina o tem — i brzydka. Niech pani spojrzy, gdzie zechce. Dokoła siebie, blisko, tu zagranicą, gdzie pani jest, a potem niech pani spojrzy tam, do kraju, skąd pani przybyła.
— Trzeba patrzeć poza teraźniejszość — szepnęła.
— Ślepy to najlepiej potrafi. Ale ja, na nieszczęście, urodziłem się widzącym. I gdyby pani mogła wiedzieć, na jakie dziwne rzeczy patrzyłem! Na jakie zdumiewające i niespodziewane zjawy!... Ale poco mówić o tem wszystkiem?
— Przeciwnie; ja chcę mówić o tem wszystkiem z panem — zaprzeczyła z pogodną powagą. Nie zrażało jej ponure usposobienie przyjaciela brata; jak gdyby ta jego gorycz, ten gniew hamowany były oznakami prawości. Widziała, że nie był jednostką przeciętną i może nie chciała aby był innym, niż takim właśnie, jakim ukazywał się jej ufnym oczom.
— Tak, z panem — powtórzyła nalegająco. — Z panem bardziej niż z jakimkolwiek Rosjaninem na całym świecie.
Lekki uśmiech zaigrał przelotnie na jej ustach.
— Pod pewnym względem jestem jak moja biedna matka. Ja również nie mogę wyrzec się naszego ukochanego zmarłego, który — nie zapominaj pan — był dla nas wszystkiem. Nie chcę nadużywać pańskiego współczucia, ale musi pan zrozumieć, że w panu jedynie możemy znaleźć to, co pozostało z jego szlachetnej duszy.
Patrzyłem na niego. Ani jeden muskuł nie drgnął mu w twarzy. A jednak nawet i wtedy nie posądziłem go o nieczułość. Był to raczej rodzaj zadumy ekstatycznej. Poczem poruszył się zlekka.
— Odchodzi pan, Cyrylu Sidorowiczu? — zapytała.
— Ja? Czy odchodzę? Gdzie? Ach! tak; ale muszę wprzód opowiedzieć pani.
Głos jego był stłumiony i widocznem było, że zmusza się do mówienia prawie ze wstrętem.
— Muszę pani opowiedzieć tę historję, wie pani — tę historję, którą usłyszałem dzisiaj popołudniu...
— Znam ją już — rzekła smutnie.
— Zna ją pani! Czy pani także ma korespondentów w Petersburgu?
— Nie. To Zofja Antonowna. Widziałam ją właśnie przed chwilą. Przesyła panu pozdrowienia. Odjeżdża jutro.
Spuścił nareszcie oczy, któremi wpatrywał się w nią, jak urzeczony. Ona również patrzyła w ziemię i gdy tak stali oboje w ostrem świetle, na tle nagich ścian przedpokoju, wyglądali jak gdyby wyprowadzeni umyślnie ze Wschodnich bezkresów pod obserwację moich oczu, oczu człowieka Zachodu. Więc obserwowałem ich. Nie było nic innego do zrobienia. Zdawało się, że zapomnieli tak całkowicie o mojem istnieniu, iż nie śmiałem się teraz poruszyć! I mówiłem sobie, że oczywiście musieli się zejść, siostra i przyjaciel tego nieboszczyka. Pojęcia, nadzieje, pożądania, sprawa Wolności — wyrażone w ich wspólnem przywiązaniu do Wiktora Haldina, moralnej ofiary autokracji — wszystko to musiało fatalnie pociągać ich ku sobie. Jej nieświadomość i jego osamotnienie, o którem tak dziwnie napomknął, musiały doprowadzić do takiego końca. I, w istocie, widziałem, że już doprowadziły. Oczywiście. Jasnem było, że musieli myśleć o sobie na długo przedtem, nim się spotkali. Ona miała list ukochanego brata, list, który rozpalił jej wyobraźnię ową surową pochwałą, przywiązaną do jego nazwiska; a co się tyczy jego, wystarczyło, żeby zobaczyć tę wyjątkową istotę. Jedno tylko mogło dziwić, to jego posępne trzymanie się zdaleka wobec jej tak wyraźnie objawiającej się życzliwości. Był jednak młodym i, pomimo całego zaprzepaszczenia się w sprawach rewolucyjnych, nie był ślepym. I oto przejrzał nakoniec; epoka wstrzemięźliwości skończyła się. Nie mogłem tłumaczyć sobie inaczej znaczenia tych jego odwiedzin o tak późnej porze, boć przecie nie było nic pilnego w tem co miał powiedzieć. Prawdziwa przyczyna stała mi się jasną: poznał, że potrzebuje jej, a ona doświadczała tego samego uczucia. Po raz drugi widziałem ich razem i czułem, że gdy się znowu spotkają, już mnie pomiędzy nimi nie będzie. Zapomniany czy nie, przestanę istnieć dla tych dwojga młodych.
Uczyniłem to odkrycie w ciągu paru minut. A przez ten czas Natalja opowiadała Razumowowi zwięźle o naszych wędrówkach z jednego końca Genewy na drugi. Mówiąc, podniosła ręce nad głowę, by odwiązać welon, i ruch ten odsłonił na chwilę czarujący wdzięk jej młodzieńczej postaci, przybranej w najskromniejszą żałobę. W przezroczystym cieniu, jaki rondo kapelusza rzucało na jej twarzyczkę, szare oczy błyszczały nęcąco. Głos o niekobiecem a jednak prześlicznem brzmieniu był spokojny; mówiła szybko, szczerze, bez najlżejszego zakłopotania. Gdy usprawiedliwiała swój postępek umysłowym stanem matki, kurcz bólu zmącił szlachetnie ufną harmonję jej rysów. On zaś, stojąc ze spuszczonemi oczyma, wyglądał, jak ktoś, kto słucha raczej muzyki niż mowy. A gdy skończyła, zdawał się słuchać jeszcze nieruchomo, jak pod urokiem cudnej jakiejś melodji. Ocknął się jednak, mrucząc:
— Tak, tak. Nie uroniła ani jednej łzy. Zdawała się nie słyszeć tego, co mówiłem. Mogłem mówić, cobym tylko chciał. Wyglądała, jakby już nie należała do tego świata.
Panna Haldin westchnęła głęboko. Głos jej załamał się.
— Ach! pan nawet nie wie, jak z nią już źle! Ona teraz spodziewa się, że go zobaczy!
Welon wysunął się jej z rąk; załamała dłonie rozpaczliwie.
— I skończy się na tem, że go zobaczy! — wykrzyknęła.
Razumow poniósł szybko głowę i objął ją przeciągłem, zamyślonem spojrzeniem.
— Hm! To jest bardzo możliwe! — mruknął jakimś szczególnym tonem, jak gdyby wyrażając swój pogląd na coś dowiedzionego. — Ciekawy jestem, co...
Urwał nagle.
— A wtedy będzie po wszystkiem. Umysł jej obłąka się zupełnie, a za nim pójdzie dusza.
Panna Haldin rozplotła ręce i opuściła je wzdłuż ciała.
— Tak pani sądzi? — zapytał z przejęciem.
Usta panny Haldin rozchyliły się zlekka. Coś niepojętego i nieoczekiwanego w charakterze tego młodzieńca oczarowało ją od początku.
— Nie! Widma zmarłych nie przynoszą ani prawdy, ani pociechy — dodał po ważkiej przerwie. — To ja mogłem jej powiedzieć coś prawdziwego; naprzykład, że brat pani chciał się ratować ucieczką. Co do tego nie może być żadnej wątpliwości. Ale nie uczyniłem tego.
— Nie uczynił pan tego. Czemu?
— Nie wiem. Inne myśli przyszły mi do głowy — odpowiedział. Wyglądał tak, jak gdyby śledził siebie wewnętrznie, jak gdyby starał się liczyć uderzenia własnego serca, podczas gdy oczy jego nie schodziły z twarzy panny Haldin. — Pani nie było — ciągnął dalej. — Postanowiłem nigdy już więcej nie widzieć pani.
Te słowa zatamowały jej na chwilę oddech w piersiach.
— Pan!.. Jakże to jest możliwem?
— Łatwo pani pytać! Jednak zdaje mi się, że nie powiedziałem tego matce pani przez ostrożność. Mogłem też zapewnić ją, że w ostatniej rozmowie, jaką prowadził jako człowiek wolny, wspominał was obie!...
— Tę ostatnią rozmowę prowadził z panem — przerwała mu głębokim, wzruszającym głosem. — Kiedyś, musi pan...
— Tak, ze mną. O pani powiedział, że ma pani ufne oczy. I nie wiem dlaczego, nie mogłem zapomnieć tych słów. One znaczyły, że niema w pani ani fałszu, ani obłudy, ani podejrzliwości, niczego, co mogłoby dać pani pojęcie o żyjącem, działającem, mówiącem kłamstwie, gdyby ono kiedykolwiek zaszło pani drogę. Że wskutek tego jest pani przeznaczoną na ofiarę... Ha! co za szatański podszept!
Konwulsyjne, niepohamowane brzmienie tych słów ostatnich dowodziło, jak kruche było jego panowanie nad sobą. Był jak człowiek, który drwi sobie z własnego odurzenia w miejscach niebezpiecznych i nagle chwieje się nad samą krawędzią przepaści. Panna Haldin przycisnęła rękę do piersi. Upuszczony czarny welon leżał pomiędzy nimi na podłodze. Jej ruch oprzytomnił go. Patrzył z natężeniem na jej rękę aż opadła zwolna, poczem podniósł oczy na jej twarz. Ale nie dał jej przyjść do słowa.
— Nie? Nie rozumie pani? To bardzo dobrze. — Cudem woli odzyskał spokój. — Więc rozmawiała pani z Zofją Antonowną?
— Tak. Zofja Antonowną powiedziała mi... — Panna Haldin urwała, a coraz większe zdumienie malowało się w jej szeroko otwartych oczach.
— Hm! To jest szanowny wróg — mruknął, jak gdyby był sam.
— Sposób, w jaki wyrażała się o panu, był nadzwyczaj życzliwy — zauważyła panna Haldin, przeczekawszy chwilę.
— Takie pani odniosła wrażenie? A to jest przecież najinteligentniejszy umysł z całej bandy... Rzeczy tedy idą jak najlepiej. Wszystko sprzysięga się, żeby... Ach! ci spiskowcy! — mówił zwolna, pogardliwym tonem — owładną oni panią, ani się pani spostrzeże. Wie pani, Nataljo Wiktorowno, że ja sam z największym trudem uchroniłem się od przesądnej wiary w działającą Opatrzność. Jest w tem coś nieprzepartego. Albo, zostaje druga ostateczność: djabeł we własnej osobie, djabeł naszych prostodusznych przodków. Ale on się już przeżył, stary Ojciec Kłamstwa — nasz patron narodowy, nasz bóg domowy, którego zabieramy z sobą, gdy jedziemy zagranicę. Przeżył się... Albo ja nie jestem dość prostoduszny... W tem rzecz cała. Powinienem był wiedzieć... I wiedziałem! — dodał z wyrazem rozdzierającego bólu, który przewyższył moje zdumienie.
„Ten człowiek zwarjował!“ pomyślałem z przestrachem.
W chwilę potem wywarł na mnie szczególniejsze wrażenie, którego niepodobna podciągnąć pod normę przeciętnych określeń. Było to tak, jak gdyby pchnął się sztyletem gdzieś na ulicy i przyszedł nam to pokazać; niedość na tem: jak gdyby obracał nóż w ranie i patrzył, jak to wygląda. Takie było to wrażenie, uzmysłowione w słowach. I nie można się było oprzeć pewnemu porywowi litości. Co do mnie jednak to przedewszystkiem współczułem pannie Haldin już i tak głęboko dotkniętej w jej najdroższych uczuciach. Jej postawa, jej twarz wyrażały współczucie, walczące z powątpiewaniem i trwogą.
— Co panu jest, Cyrylu Sidorowiczu! — wykrzyknęła z odcieniem tkliwości w głosie.
Nie odpowiedział; wpatrywał się tylko w nią, jakby z całkowitem skupieniem wszystkich władz w czemś, co u szczęśliwego kochanka mogło nosić nazwę ekstazy.
— Dlaczego patrzy pan na mnie w ten sposób, Cyrylu Sidorowiczu? Ja zbliżyłam się do pana z całą otwartością... A teraz muszę jasno zdać sobie sprawę...
Umilkła, jak gdyby chcąc mu dać czas do powiedzenia wreszcie czegoś, co byłoby godne tej wiary egzaltowanej, jaką pokładała w przyjacielu brata. Milczenie jego stało się znaczącem, jakby zapowiedź doniosłego postanowienia.
Wkońcu panna Haldin podjęła niemal prosząco:
— Wyczekiwałam pana z takiem upragnieniem. Ale teraz, kiedy powodowany dobrocią, przyszedł pan do nas, przeraża mnie pan. Mówi pan tak zagadkowo. Wydaje mi się, jak gdyby pan coś krył przede mną.
— Niech mi pani powie, Nataljo Wiktorowno — wymówił wreszcie dziwnym, bezdźwięcznym głosem, — kogo tam pani widziała?
Drgnęła, jak gdyby zawiedziona w oczekiwaniu.
— Gdzie? U Piotra Iwanowicza? Był pan Laspara i trzy inne osoby.
— Aha! Przednia straż wielkiego spisku! — mruknął sam do siebie — Piastunowie iskry, mającej sprowadzić wybuch, który wstrząśnie podstawami bytu miljonów ludzi poto, żeby Piotr Iwanowicz został Głową Państwa.
— Przekomarza się pan ze mną — rzekła. — Nasz ukochany powiedział mi kiedyś, bym pamiętała, że ludzie służą zawsze czemuś wyższemu od nich samych — idei.
— Nasz ukochany — powtórzył zwolna. Wysiłek, jaki czynił, żeby okazywać się niewzruszonym, pochłaniał wszystkie siły jego duszy. Stał przed nią, jak człowiek zaledwie mogący oddychać. Nawet oczy, jakby pod wpływem wielkiego fizycznego cierpienia, straciły wszelki blask.
— Ach... brat pani... Ale w ustach pani, w głosie pani to brzmi... Bo, istotnie, wszystko w pani jest boskie... Chciałbym znać najgłębsze tajniki myśli pani, pani uczuć.
— Ale dlaczego, Cyrylu Sidorowiczu? — zawołała przestraszona temi słowy, wychodzącemi z dziwnie martwych ust.
— Niech się pani nie lęka. To nie dlatego, by zdradzić panią... Więc pani tam poszła... A Zofja Antonowna, cóż — pani powiedziała?
— Bardzo niewiele. Była pewna, że pan powie mi wszystko. Spieszyła się bardzo.
Głos panny Haldin załamał się, umilkła na chwilę.
— A tamten, odebrał sobie życie — rzekła smutno.
— Niech mi pani powie, Nataljo Wiktorowno — zapytał po pewnym czasie. — Czy wierzy pani w wyrzuty sumienia?
— Co za pytanie!
— Tak; to prawda, co pani o tem wiedzieć może — zamruczał niewyraźnie. — To nie dla takiej, jak pani, istoty... Chciałem tylko zapytać, czy pani wierzy w skuteczność wyrzutów sumienia?
Zawahała się, jak gdyby nie zrozumiawszy, poczem twarz jej rozpogodziła się.
— Tak — rzekła stanowczo.
— A więc dostąpił rozgrzeszenia. Tem bardziej, że to było istne bydlę, pijaczyna.
Natalja Haldin wzdrygnęła się.
— Ale to był człowiek z ludu — ciągnął dalej Razumow — tego ludu, któremu rewolucjoniści opowiadają bajkę wzniosłych nadziej. Ludowi trzeba wybaczyć... Pani jednakże nie powinna wierzyć wszystkiemu, co słyszała pani z tego źródła — dodał z rodzajem pewnego ociągania się.
— Pan coś kryje przede mną! — wykrzyknęła.
— Czy pani, Nataljo Wiktorowno, wierzy w obowiązek odwetu?
— Posłuchaj, Cyrylu Sidorowiczu. Wierzę, że przyszłość będzie miłosierną dla nas wszystkich. Rewolucjonista i reakcjonista, ofiara i kat, zdrajca i zdradzony — wszyscy dostąpią zmiłowania, gdy wreszcie światło błyśnie na naszem niebie czarnem. Zmiłowania i zapomnienia, gdyż bez tego nie może być zjednoczenia i miłości.
— Słyszę. Więc dla pani niema odwetu? Nigdy? W najmniejszym stopniu? — uśmiechnął się gorzko bezbarwnemi usty. — Pani sama jest jak wcielenie tej miłosiernej przyszłości. Dziwna rzecz, że to mi nie ułatwia... Wcale! Ale przypuśćmy, że prawdziwy zdrajca twego brata — Ziemianicz miał w tem także udział, ale mało znaczący i całkowicie mimowolny — przypuśćmy, że to był człowiek młody, wykształcony, pracujący umysłowo, ktoś, komu brat pani zaufał — lekkomyślnie może... jednakże... przypuśćmy. Ale to cała historja!..
— I pan zna tę historję!... Więc czemu?...
— Słyszałem ją. Wchodzą tu w grę schody, a nawet widma, ale o to mniejsza, skoro człowiek służy zawsze czemuś większemu od siebie... idei... Ciekawym tylko, kto jest największą ofiarą w tej całej historji?
— W tej całej historji — powtórzyła panna Haldin. Była jak skamieniała.
— Czy pani wie, dlaczego przyszedłem do niej? Oto poprostu dlatego, że na tym całym wielkim świecie nie mam nikogo, do kogo mógłbym pójść. Rozumie pani, co mówię? Nikogo! Pojmuje pani całą rozpaczliwość tej myśli? Nikogo — do kogo — mógłbym pójść!
Całkowicie wprowadzona w błąd własnem swojem entuzjastycznem pojmowaniem paru wierszy w liście marzyciela, owładnięta lękiem własnych dni samotnych na ponurym świecie zaciekłych walk, niezdolną była dojrzeć prawdy, szamocącej się na jego ustach. Pojmowała tylko, że cierpiał, i chciała już wyciągnąć do niego rękę, gdy Razumow przemówił znowu:
— W godzinę po zobaczeniu pani wiedziałem, że tak będzie. Wyrzuty sumienia, zemsta, nienawiść — wszystko to jest niczem w porównaniu z tą straszliwą pokusą, jaką postawiła mi pani na drodze, ukazując mi się z tą twoją twarzą, z twoim głosem, w ogrodzie owej przeklętej willi.
Popatrzyła na niego zupełnie oszołomiona, poczem, z rodzajem rozpaczliwej przenikliwości sięgnęła wprost do jądra rzeczy.
— Ależ ta historja, Cyrylu Sidorowiczu, ta historja!
— Niema nic więcej do powiedzenia. — Posunął się ku niej, ona zaś położyła rękę na jego ramieniu, aby go odepchnąć, ale siły zawiodły ją, on zaś, choć drżący na całem ciele, nie ustąpił.
— Ta historja kończy się tu, na tem miejscu!
Z całą siłą przyłożył oskarżycielski palec do piersi i zamilkł.
Podbiegłem, chwytając po drodze krzesło, w samą porę, by posadzić na niem słaniającą się pannę Haldin. Osuwając się po mojem ramieniu, odwróciła się przez pół i pozostała tak z twarzą ukrytą na poręczy krzesła. On stał i patrzył na nią z jakimś wprost przerażającym spokojem. Niedowierzanie, walczące ze zdumieniem, gniewem i odrazą, odjęło mi chwilowo mowę. Wnet jednak zwróciłem się ku niemu, szepcąc zdławionym z wściekłości głosem:
— To potworne! Czego pan tu stoi? Niechże już ciebie nie ujrzy. Idź!
Nie poruszył się.
— Czy pan nie rozumie, że obecność pańska jest nie do zniesienia, nawet dla mnie? Jeżeli jest w panu choć odrobina wstydu...
Posępne jego oczy zwróciły się w moim kierunku.
— Skąd się ten stary tu wziął? — zamruczał zdumiony.
Nagle panna Haldin zerwała się z krzesła, postąpiła parę kroków i zachwiała się. Zapominając o mojem oburzeniu, a nawet o Razumowie, pośpieszyłem jej na pomoc. Wziąłem ją pod rękę, a ona dała się zaprowadzić do saloniku. Zdala od lampy, w głębokim cieniu profil pani Haldin, jej ręce i cała jej postać miały martwotę jakiegoś posępnego malowidła. Panna Haldin przystanęła i bolesnym ruchem wskazała na tragiczną nieruchomość matki, która zdawała się wpatrywać w jakąś ukochaną głowę, spoczywającą na jej łonie.
Ta postawa miała niezrównaną siłę wyrazu, sięgającą tak daleko w swej ludzkiej rozpaczy, że nie można było uwierzyć, iż była jedynie wytworem bezlitosnego działania urządzeń politycznych. Usadowawszy pannę Haldin na sofie, odwróciłem się, by wrócić i zamknąć drzwi. W obramowaniu ich i jasnem świetle białego przedpokoju oczy moje padły na Razumowa. Stał wciąż przed pustem krzesłem, jakby przygwożdżony na zawsze do miejsca swego straszliwego wyznania. I ogarnęło mnie zdumienie, że ta tajemnicza siła, która je z niego wydarła, nie rozszarpała jednocześnie na kawałki jego ciała. Ale nie, stało przede mną nietknięte. Patrzyłem na szeroką linię jego ramion, na ciemną głowę, na zadziwiającą nieruchomość jego członków. U jego stóp welon, upuszczony przez pannę Haldin, wyglądał przedziwnie czarno w białej surowości światła. Patrzył na niego jak urzeczony. Raptem, schyliwszy się, z błyskawiczną szybkością porwał go i obu rękoma przycisnął do twarzy. Coś, może zdziwienie, przesłoniło mi oczy, tak że zdawało się, iż zniknął, zanim się poruszył.
Trzaśnięcie drzwiami przywróciło mi wzrok i patrzyłem znowu na puste krzesło w pustym przedpokoju. Wtem, znaczenie tego, co widziałem przed chwilą, uderzyło we mnie jak obuchem. Schwyciłem Natalję Haldin za ramię.
— Ten nędznik zabrał pani welon! — krzyknąłem, przerażony okropnością odkrycia. — Ten...
Reszta została niewypowiedziana. Odwróciłem się i patrzyłem na nią z milczącą zgrozą. Ręce jej spoczywały na kolanach martwo, dłońmi do góry. Podniosła zwolna szare oczy. Snuły się po nich zjawiające się i niknące cienie, jak gdyby czysty płomień jej duszy zmącił się wreszcie w przeciągach zatrutego powietrza tego ciemnego ogromu, który ją za swoją uznawał i którego cnoty nawet przekształcały się w zbrodnie w cynizmie ucisku i buntu.
— Nie można być nieszczęśliwszą... — Znękany szept jej głosu napełniał mnie przerażeniem. — Nie można... Czuję, że serce moje lodowacieje.


IV

Razumow szedł prosto do domu po lśniącym wilgocią bruku. Burza rozpętała się nad jego głową; dalekie błyskawice ślizgały się po milczących domach i pozamykanych sklepach ulicy de Carouge, a po każdym błysku dawał się słyszeć słaby grzmot; ale największa siła nawałnicy zogniskowała się w dolinie Rodanu, jak gdyby gardząc tem szanownem, beznamiętnem schroniskiem wolności demokratycznej, tem poważnem miastem posępnych hoteli, udzielających jednakowej, obojętnej gościny turystom wszelkich narodowości i międzynarodowym spiskowcom wszelkich odcieni.
Właściciel sklepu gotował się do zamknięcia, gdy Razumow wszedł i, nie wymówiwszy słowa, wyciągnął rękę po klucz od swego pokoju. Podając mu go z półki, sklepikarz miał już na ustach żarcik o używaniu powietrza podczas burzy, ale spojrzawszy na twarz swego lokatora, zauważył tylko, aby coś powiedzieć:
— Przemókł pan bardzo.
— Tak; przemokłem do nitki — mruknął Razumow, ociekający wodą od stóp do głowy, i wewnętrznemi drzwiami skierował się na schody, wiodące do jego pokoju. Nie przebrał się, lecz zapaliwszy świece, wyjął zegarek z łańcuszkiem, położył go na stole i zasiadł bezzwłocznie do pisania. Trzymał ten kompromitujący go pamiętnik w zamkniętej na klucz szufladzie, którą otworzył gwałtownie i nie zadał sobie potem trudu, by ją zasunąć.
W tym szczególnym pedantyzmie człowieka, który czytał, myślał, żył z piórem w ręku, przebija szczera chęć zmierzenia się temi samemi sposobami z inną, głębszą wiedzą. Po kilku ustępach, które były już zużytkowane w toku opowiadania, lub nie dodają nic nowego do jego strony psychologicznej (mieści się tam nawet jedna więcej wzmianka o srebrnym medalu), następuje parę kartek bezładnej pisaniny, gdzie widocznem jest, że piszący borykał się z trudnościami wyrażenia nowości i tajemniczości tej strony naszego życia uczuciowego, która w jego samotnej egzystencji była mu zupełnie obcą. Tu dopiero zaczyna zwracać się wprost do czytelnika, a raczej do czytelniczki, którą miał na myśli, usiłując wyrazić w urywanych zdaniach, pełnych zdziwienia i trwogi, najwyższą (używa tego określenia) władzą jej osoby nad jego wyobraźnią, w której spoczywał uśpiony posiew słów jej brata.
... „Najufniejsze oczy na świecie“ powiedział brat pani, gdy był już tak dobrze jak umarłym — pisał Razumow. — A gdy pani stanęła przede mną z wyciągniętą ręką, przypomniałem sobie te słowa i dźwięk jego głosu, spojrzałem w oczy pani i to wystarczyło. Wiedziałem, że coś się stało, ale nie wiedziałem wtedy, że... Lecz niech pani nie tłumaczy sobie tego błędnie, Nataljo Wiktorowna. Byłem głęboko przekonany, że niemasz w mojej piersi nic prócz bezdennej złości i nienawiści do was obojga. Przypomniałem sobie, że on widział w pani dalsze trwanie swej duszy wizjonerskiej. On, ten człowiek, który okradł mnie z mojej pracowitej, celowej przyszłości. Ja także miałem moją ideę, a przecież pani wie dobrze, że u nas trudniej jest pędzić życie moralne, z zaparciem się własnego ja, niż wyjść na ulicę i mordować z przekonania. Ale dosyć o tem. Tak czy inaczej, uczułem, że choćbym nie wiem jak unikał ciebie, pani, obraz twój pójdzie za mną wszędzie. Chciałem powiedzieć zmarłemu: „Czy to w ten sposób zamierzasz mnie prześladować?“ I dopiero później... zrozumiałem; dopiero dzisiaj, dopiero przed paru godzinami. Skądże miałem wiedzieć, co darło mi duszę na strzępy i wywlekało wieczystą tajemnicę na moje usta? Pani sądzonem było odrobić zło, sprawić, bym zdradził sam siebie, wracając na drogę prawdy i spokoju! I uczyniłaś to w ten sam sposób, w jaki on mnie zgubił, narzucając mi swoje zaufanie. Tylko to, za co jego znienawidziłem, w pani wkońcu wydało mi się szlachetnem i wzniosłem. Ale, powtarzam, nie łudź się pani. Byłem zaprzedany złemu. Radowałem się, żem doprowadził tamtego głupca, by ukradł ojcu pieniądze. Był głupcem, ale nie był złodziejem. Ja uczyniłem z niego złodzieja. Tak być musiało. Musiałem utwierdzić się w mojej wzgardzie i nienawiści ku temu, co zdradziłem. Żaden socjalny demokrata nie zniósł piekielniejszych mąk nad te, jakie ja wycierpiałem. Żmije próżności, zazdrości, haniebnych pożądań, zemsty kąsały mi serce. Okradziono mnie ze wszystkiego: z bezpieczeństwa, z pracy spokojnej i pożytecznej, z najlepszych nadziej na przyszłość. Posłuchaj pani, teraz przychodzi prawdziwe wyznanie. Tamto było jeszcze niczem. By mnie zbawić, twoje ufne oczy musiały zaprowadzić mnie na sam brzeg zdrady najczarniejszej. Widziałem je, patrzące na mnie wciąż z tem zaufaniem twego czystego serca, którego żadna zła myśl nie dotknęła nawet. Wiktor Haldin okradł mnie z prawdy mojego życia, mnie, który nic innego na świecie nie miałem i chełpił się zmartwychwstaniem w twojej osobie przede mną, dla którego nie było na tej ziemi miejsca, gdziebym złożyć mógł głowę. „Pójdzie kiedyś zamąż“ — powiedział — a oczy twoje były ufne... I wie pani, co sobie rzekłem? Ukradnę duszę jego siostry. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy w parku, a pani mówiłaś do mnie tak szczerze w szlachetności swego ducha, myślałem: Tak; on sam, mówiąc o jej ufnych oczach, wydał ją w moje ręce. Gdybyś była mogła zajrzeć wtedy w moje serce, byłabyś krzyknęła ze wstrętu i zgrozy“.
„Może nikt nie uwierzy, żeby tak nikczemny zamiar mógł powstać w ludzkiej duszy. A jednak prawdą jest, że rozkoszowałem się tą myślą. Rozważałem, jaka droga będzie potem najlepszą. Ten stary Anglik, którego mi pani przedstawiła, naparł się iść ze mną. Nie wiem, kim on jest. Mówił o pani, o twojej samotności, a każde słowo tego twego przyjaciela podżegało mnie do nieprzebaczalnej zbrodni ukradzenia duszy. Czyżby to szatan sam przybrał postać tego starego Anglika? Nataljo Wiktorowno, ja byłem opętany. Przychodziłem codziennie patrzeć na ciebie i pić w twojej obecności truciznę mego nikczemnego zamiaru. Ale przewidywałem trudności. A potem Zofja Antonowna, o której nie myślałem, bo wyszła mi zupełnie z pamięci — zjawia się nagle z tą opowieścią z Petersburga, tą jedyną rzeczą, jaka mi była potrzebną, by zapewnić mi bezpieczeństwo, pozyskać na zawsze bezwzględne zaufanie rewolucjonistów“.
„Było to tak, jak gdyby Ziemianicz powiesił się jedynie dlatego, by mi dopomóc do dalszej zbrodni. Potęga fałszu stała się niezwyciężoną. Ci ludzie ulegli głupocie i złudzeniu, jakie w nich tkwiły, bo oni sami byli niewolnikami kłamstw. Nataljo Wiktorowno, i ja uległem tej potędze, rozkoszowałem się nią. Któż mógłby się jej oprzeć. Ty sama miałaś być nagrodą. Siedziałem sam w pokoju, układając plany na przyszłość, o których myśl sama przejmuje mnie teraz dreszczem, jak człowieka wierzącego, którego opanowała pokusa popełnienia straszliwego świętokradztwa. Ale w danej chwili tonąłem namiętnie w tych rojeniach. Tylko raz po raz chwytało mnie coś za gardło, jak gdybym się dusił. A przytem lękałem się matki pani. Ja mojej nigdy nie znałem. Nie znałem nigdy żadnej miłości. Jest coś w samem tem słowie... Ciebie nie lękałem się — przebacz, że ci to mówię. Nie, ciebie nie. Byłaś samą prawdą. Nie mogłaś mnie podejrzewać. Co się tyczy twojej matki sama lękałaś się już, że jej umysł obłąkał się z rozpaczy. Któż mógł uwierzyć czemukolwiek przeciwko mnie? Alboż Ziemianicz nie powiesił się z wyrzutów sumienia? Powiedziałem więc sobie: „Zróbmy próbę i skończmy z tem raz na zawsze“. Drżałem, gdym wchodził, ale Twoja matka zaledwie słyszała, com do niej mówił, a w chwilę potem zapomniała o mojej obecności. Siedziałem, patrząc na nią. Nic już nie stało pomiędzy mną a tobą. Byłaś bezbronną, a wprędce, bardzo wprędce miałaś zostać sama... Myślałem o tobie. Bezbronna. Przez wiele dni rozmawiałaś ze mną, otwierając mi twoje serce. Przypomniałem sobie te długie rzęsy, ocieniające twoje ufne oczy. I twoje czyste czoło. Niskie, jak czoło posągów — spokojne, nieskalane. Było to tak, jak gdyby z twego czystego czoła padło na mnie światło, przedostało się do mego serca i ocaliło mnie od podłości, od ostatecznego upadku. I ocaliło także ciebie. Daruj mi to przeświadczenie... ale było w twoich spojrzeniach coś, co zdawało się mówić mi, że ty... och! Ta twoja świetlaność! Ta twoja prawda!... Uczułem, że muszę powiedzieć ci, iż pokochałem cię. A żeby ci to powiedzieć, muszę wprzód wyznać całą prawdę. Wyznać, odejść i zginąć“.
„Nagle stanęłaś przede mną. Ty! jedyna na całym świecie, przed którą muszę wyznać wszystko. Oczarowałaś mnie — wyzwoliłaś mnie z więzów złości i nienawiści, i prawda, jaśniejąca w tobie, wydobyła prawdę ze mnie. Stało się więc, a teraz, gdy to piszę, jestem zmiażdżony, ale nareszcie — oddycham! — oddycham! A potem ten stary Anglik wyskoczył skądś, gdym mówił do ciebie, wrzeszczał na mnie, jak zawiedziony szatan. Cierpię strasznie, ale nie rozpaczam. Jedno mi już tylko pozostaje uczynić... Potem — jeżeli mnie puszczą — odejdę i pogrążę się w nędzy i zapomnieniu. Wydając Wiktora Haldina, wydałem właściwie siebie samego jak najnikczemniej. Musisz uwierzyć temu, co mówię teraz, nie możesz mi nie uwierzyć. Jak najnikczemniej. I to przez ciebie odczułem to tak głęboko. Ostatecznie to nie ja, lecz oni mają za sobą słuszność, z nimi jest siła niewidzialnych potęg. Niechaj tak będzie. Tylko nie łudź się, Nataljo Wiktorowno. Nie jestem nawrócony. Mamże więc duszę niewolnika? Nie! jestem niezależny i przeto zguba jest moim udziałem“.
Temi słowy zakończył pisanie, zamknął pamiętnik i owinął go w czarny welon, który zabrał ze sobą. Następnie przetrząsnął szuflady, szukając papieru i sznurka, zrobił z tego wszystkiego paczkę, zaadresował do panny Haldin, Boulevard des Philosophes, poczem daleko w kąt odrzucił pióro.
Uczyniwszy to, usiadł i położył przed sobą zegarek. Mógł wyjść zaraz, ale godzina nie wybiła jeszcze. Tą godziną miała być północ. Wybrał ją dlatego, że słowa i wypadki pewnego wieczora w jego przeszłości kierowały jego obecnem postępowaniem. Tej samej przyczynie przypisywał nagłą władzę, jaką posiadała nad nim Natalja Haldin.
— Nie depce się bezkarnie po piersi widma — mruknął do siebie.
— I oto, jak on mnie ocala — pomyślał nagle. — On sam, ten zdradzony. — Wydało mu się, że panna Haldin stoi przed nim jak żywa i przygląda mu się pilnie. Ale mu to nie przeszkadzało. Skończył z życiem i myśl jego nawet w jej obecności starała się stanąć na bezstronnym gruncie. I osądził siebie pogardliwie.
— Nie miałem ani prostoty, ani odwagi, ani dość silnej woli, aby stać się łotrem, lub wyjątkowo uzdolnionym człowiekiem. Bo któż u nas, w Rosji, odróżni łotra od człowieka wyjątkowo zdolnego?
Był tak dalece igraszką przeszłości, że z uderzeniem północy zerwał się i zbiegł ze schodów, jak gdyby był pewny, że siłą przeznaczenia drzwi same się otworzą przed koniecznością jego wyjścia. Jakoż, gdy znalazł się na dole, parę zamieszkałych w tym domu a zapóźnionych osób otwarło te drzwi: dwóch mężczyzn i kobieta. Razumow przemknął się koło nich i z podmuchem wiatru wybiegł na ulicę. Tamci przestraszyli się bardzo. Światło błyskawicy pozwoliło im zobaczyć go, jak szedł szybko chodnikiem. Jeden z mężczyzn krzyknął za nim i chciał się puścić w pogoń, ale kobieta poznała go.
— Daj pokój. To ten młody Rosjanin z trzeciego piętra.
Ciemność wróciła i zabrzmiał grzmot, niby wystrzał, ostrzegający o jego ucieczce z więzienia kłamstw.
Razumow musiał słyszeć w swoim czasie, a teraz przypomniał sobie mętnie, że tego wieczoru miało być zebranie rewolucjonistów u Juljusza Laspary. W każdym razie poszedł tam prosto i bez wahania zadzwonił do drzwi frontowych, które, oczywiście, były zamknięte. Po stromej pochyłości ulicy spływała woda, gęsto padający deszcz owijał go jak błyszcząca zasłona w świetle błyskawic. Razumow był zupełnie spokojny i w przerwie pomiędzy grzmotami słuchał uważnie, jak dzwonek dźwięczał delikatnie gdzieś w głębi domu.
Wpuszczono go nie bez trudności. Ten z pomiędzy obecnych, który ofiarował się zejść nadół i zobaczyć o co chodzi, nie znał go osobiście. Razumow wytłumaczył mu cierpliwie, że nie może być nic złego w przyjęciu gościa i że ma coś do powiedzenia towarzystwu na górze.
— Czy coś ważnego?
— To słuchacze osądzą.
— Pilne?
— Bez chwili zwłoki.
Tymczasem jedna z Lasparówien zeszła nadół z małą lampką w ręce w pomiętej sukni, która zdawała się wisieć na niej jakimś cudem, ona zaś sama wyglądała bardziej niż kiedykolwiek jak zniszczona lalka w zakurzonej, bronzowej peruce, wyciągnięta z pod sofy. Poznała natychmiast Razumowa.
— Jak się pan ma? Oczywiście, że pan może wejść.
Idąc za światłem, Razumow wdrapał się po dwóch przęsłach schodów z panującej na dole ciemności. Zostawiwszy lampkę na przymurku w sieni, Lasparówna otworzyła drzwi i weszła w towarzystwie niedowierzającego gościa. Razumow wszedł ostatni, zamknął drzwi i, stanąwszy z boku, oparł się plecami o ścianę.
Trzy pokoiki w amfiladzie, o niskich, zadymionych sufitach, oświetlone parafinowemi świecami, zapchane były gośćmi. Rozmawiano głośno we wszystkich trzech, szklanki z herbatą pełne, niedopite i próżne zupełnie stały wszędzie, nawet na podłodze. Druga Lasparówna, rozczochrana i zaspana, siedziała za olbrzymim samowarem. W głębi mignął Razumowi potężny brzuch, który poznał. O parę kroków od niego Juljusz Laspara schodził pospiesznie ze swego wysokiego stołka.
Ukazanie się północnego gościa sprawiło pewne wrażenie. Laspara wspomina o tem pobieżnie w swem bardzo zresztą zwięzłem sprawozdaniu z wypadków, jakie zaszły tej nocy. Przywitawszy Razumowa, Laspara (z umysłu nie zwracając uwagi na jego przemoknięcie i szczególny wygląd) nadmienił coś o napisaniu artykułu. Zaczął się niepokoić, Razumow bowiem zdawał się nic nie słyszeć.
— Napisałem już wszystko, co miałem do napisania — rzekł wreszcie, zaśmiawszy się krótko.
Uwaga całego towarzystwa skupiła się na nowoprzybyłym, który, ociekający wodą, śmiertelnie blady, stał wciąż przy ścianie, opierając się o nią plecami. Odsunął łagodnie Lasparę na bok, jak gdyby chciał, żeby każdy mógł go widzieć od stóp do głowy. Tymczasem rozmowy ucichły nawet w najdalszym pokoju. W otwartych drzwiach, nawprost Razumowa tłoczyli się mężczyźni i kobiety, wyciągając szyje, jakby w oczekiwaniu czegoś nadzwyczajnego.
Skrzekliwy, wyzywający głos dał się słyszeć z pomiędzy tej grupy:
— Znam to śmiesznie zarozumiałe indywiduum.
— Jakie indywiduum? — zapytał Razumow, podnosząc schyloną głowę i patrząc prosto w te wszystkie utkwione w niego oczy. — Jeżeli to mam być ja...
Urwał, szukając słów do swego wyznania i znalazł je nagle, te a nie inne, jakby podyktowane przez moc przeznaczenia, jaka rządziła od owego pamiętnego wieczora jego życiem.
— Przyszedłem tu — zaczął czystym głosem, — by powiedzieć coś, co się odnosi do pewnego indywiduum, zwanego Ziemianiczem. Zofja Antonowna powiadomiła mnie, że opublikuje pewien list z Petersburga...
— Zofja Antonowna była tu wczesnym wieczorem — rzekł Laspara, — wszystko w porządku. Każdy z obecnych słyszał..
— Bardzo dobrze — przerwał Razumow z odcieniem niecierpliwości, bo serce mu biło mocno. Poczem, opanowawszy głos, mówił dalej dobitnie, z lekką nawet ironją:
— W poczuciu sprawiedliwości względem tego skrzywdzonego chłopa Ziemianicza oświadczam teraz uroczyście, że wnioski tego listu spotwarzają człowieka z ludu — jasną duszę rosyjską. Ziemianicz nie miał nic wspólnego z aresztowaniem Wiktora Haldina.
Razumow wymówił to nazwisko zwolna i z naciskiem, i poczekał, aż szmer, który je powitał, umilkł.
— Wiktor Wiktorowicz Haldin — zaczął znowu — działając niewątpliwie szlachetnie lecz nierozważnie, schronił się do pewnego studenta, o którego przekonaniach wiedział tylko to, co złudzenia podszepnęły jego szlachetnemu sercu. Był to nader nieroztropny objaw zaufania. Ale nie jestem tu poto, by oceniać postępek Wiktora Haldina. Czy mam mówić o uczuciach tego studenta, wynalezionego w jego obcej światu samotności i zagrożonego nagle narzuconem mu wspólnictwem? Czy mam powiedzieć co uczynił? To dosyć skomplikowana historja. W rezultacie student ten poszedł do Generała T— i powiedział: „Zabójca pana de P— student tak samo jak ja, Wiktor Haldin, znajduje się w moim pokoju, zamknięty na klucz“.
W tłumie zakotłowało się; Razumow podniósł głos:
— Proszę zauważyć, że człowiek ten miał pewne uczciwe ideały na widoku. Ale nie przyszedłem tu, aby go tłumaczyć!
— Nie! Ale musisz wytłumaczyć, skąd to wiesz — ozwał się ktoś poważnie.
— Podły tchórz! — zakrzyczano z oburzeniem. — Nazwij go! — wołały inne głosy.
— I poco te wrzaski? — ozwał się Razumow pogardliwie, w głębokiem milczeniu, które zapadło, gdy podniósł rękę na znak, że chce mówić. — Czyż nie odgadliście wszyscy, że to ja nim jestem?
Laspara, który stał przy Razumowie, odstąpił szybko i wdrapał się na swój wysoki stołek. W pierwszej chwili tłum zakołysał w stronę Razumowa, jak gdyby chciał rozszarpać go na sztuki, lecz cofnięto się wnet, nie dotknąwszy go, tylko gwar powstał jeszcze większy. Było w tem coś oszałamiającego. Razumowowi głowa pękała z bólu. W gwarze tym rozróżnił powtórzone kilkakrotnie nazwisko Piotra Iwanowicza, wyraz „sąd“ i zdanie: „Ależ on się przyznaje dobrowolnie“. Po pewnej chwili jakiś młodzieniec, młodszy od niego, zbliżył się doń z pałającemi oczyma.
— Jestem zmuszony prosić pana — rzekł ze zjadliwą grzecznością, — byś raczył nie ruszać się z miejsca, dopóki ci nie powiedzą, co masz uczynić.
Razumow wzruszył ramionami.
— Przyszedłem tu dobrowolnie.
— Być może. Ale nie odejdziesz, dopóki ci nie pozwolą — odparł tamten.
Skinął ręką, wołając:
— Ludwiko! Ludwiko! pójdź tu, proszę — i na te słowa jedna z Lasparówien (obie wpatrywały się w Razumowa z poza samowara) zbliżyła się, wlokąc za sobą zmiętoszony tren brudnych falban i ciągnąc krzesło, którem zastawiła drzwi i, siadłszy na niem, założyła nogę na nogę. Młodzieniec podziękował jej z wylaniem i wmieszał się w gromadkę, rozprawiając pocichu z wielkiem ożywieniem. Razumow na chwilę utonął w myślach.
Skrzekliwy głos wrzasnął:
— Czyś się przyznał, czy nie przyznał, jesteś szpiegiem policyjnym.
Rewolucjonista Nikita przecisnął się przez tłum i stanął przed Razumowem ze swym opasłym brzuchem, szeroką, bladą twarzą, byczym karkiem i olbrzymiemi rękoma. Razumow popatrzył na słynnego mordercę żandarmów z milczącem obrzydzeniem.
— A ty, kim jesteś? — rzekł bardzo cicho, poczem zamknął oczy i oparł głowę o ścianę.
— Lepiej będzie dla ciebie, jeśli odejdziesz teraz — wyrzekł jakiś łagodny, smutny głos.
Razumow otworzył oczy. Mówiący tak łagodnie był mężczyzną w podeszłym wieku, o pięknych, bujnych włosach, tworzących srebrzystą aureolę dokoła jego bystrej, inteligentnej twarzy.
— Piotr Iwanowicz będzie powiadomiony o twojem wyznaniu i dadzą ci znać...
Poczem, zwracając się do stojącego w pobliżu Nikity, przezwanego Necatorem, dodał szeptem:
— Cóż innego nam pozostaje? Po takim dowodzie szczerości nie może już być niebezpiecznym.
Tamten mruknął:
— Lepiej upewnić się o tem, zanim go puścimy. Zostawcie to mnie. Umiem sobie radzić z takimi jegomościami.
Zamienił znaczące spojrzenia z paroma z obecnych, którzy kiwnęli głowami, i zwracając się do Razumowa, rzekł szorstko:
— Słyszałeś! Nie jesteś już potrzebny. Czemu nie idziesz?
Siedząca na straży Lasparówna wstała i obojętnie usunęła krzesło z drogi. Popatrzyła sennie na Razumowa, który drgnął, rozejrzał się dokoła pokoju i przeszedł koło niej zwolna, jak gdyby uderzony nagłą myślą.
— Proszę, abyście wzięli to pod uwagę — rzekł już w sieni, — że mogłem milczeć. Dziś właśnie stanąłem po raz pierwszy na zupełnie pewnym gruncie pośród was, dziś wyswobadzam się z kłamstwa, z wyrzutów sumienia i żadna ludzka istota nie ma nade mną władzy na tym świecie.
Odwrócił się plecami do pokoju i poszedł ku schodom, ale usłyszawszy za sobą gwałtowne trzaśnięcie drzwi, spojrzał przez ramię i zobaczył, że Nikita i trzech innych mężczyzn idą za nim.
— A jednak zabiją mnie — pomyślał.
Zanim zdążył odwrócić się i stanąć oko w oko z nimi, tamci rzucili się na niego i przyparli do ściany.
— Ciekawym jak — uzupełnił swą myśl.
— Uczynimy cię nieszkodliwym — wrzasnął mu w samą twarz Nikita, roześmiawszy się chrapliwie. — Poczekaj tylko.
Razumow nie stawiał oporu. Trzej mężczyźni trzymali go przypartego do ściany, podczas gdy Nikita, stanąwszy zboku, podniósł wgórę swą olbrzymią łapę, otwartą, nieuzbrojoną i wymierzył Razumowowi potężny cios w głowę tuż nad uchem. W tej samej chwili Razumow usłyszał głuchy odgłos, jak gdyby ktoś strzelił z pistoletu po drugiej stronie ściany. Wściekłość zawrzała w nim na tę zniewagę. Goście Laspary z zapartemi oddechami słuchali rozpaczliwego szamotania się czterech mężczyzn po sieni, obijań się o ściany, o drzwi, poczem upadku na ziemię z gwałtownością. Bez tchu, przygnieciony ciężarem napastników, zobaczył potwornego Nikitę, przykucniętego tuż nad jego głową, podczas gdy tamci trzymali go za gardło i za nogi, klęcząc mu na piersiach i leżąc na nogach.
— Obróćcie go twarzą nabok — rozkazał brzuchaty terrorysta skrzekliwym, radośnie podnieconym głosem.
Razumow nie mógł już walczyć! Wyczerpany, musiał patrzeć biernie, jak ciężka, otwarta dłoń niegodziwca spadła mu znów poniżającym ciosem na drugie ucho. Doznał takiego uczucia, jak gdyby głowa rozpadała mu się na dwoje i nagle trzymający go mężczyźni zamilkli, jak bezszelestne cienie. W milczeniu dźwignęli go brutalnie na nogi, zbiegli z nim pocichu ze schodów i, otwarłszy drzwi frontowe, wyrzucili go na ulicę.
Razumow padł twarzą na bruk i staczał się po stromej spadzistości wraz z płynącą wartko wodą deszczową. Zatrzymał się wreszcie na samym dole ulicy, leżąc nawznak, aż olbrzymia błyskawica padła mu na twarz, jaskrawa, milcząca błyskawica, która oślepiła go zupełnie. Dźwignął się i zasłonił ręką oczy, by odzyskać wzrok. Znikąd nie dochodził go najlżejszy szmer i zaczął iść zwolna, zataczając się, długą, pustą ulicą. Błyskawice rozdzierały dokoła niego powietrze, jak milczące płomienie, deszcz lał strumieniami i pędził po bruku bezszelestnie, jak mgła. W tej niepojętej ciszy kroki jego padały w milczeniu na kamienie, podczas gdy głuchy wiatr popychał go tu i tam, jak śmiertelnika zabłąkanego w jakimś widmowym świecie, którym wstrząsała bezdźwięczna burza. Bogu tylko wiadomo, gdzie jego milczące stopy nosiły go owej nocy, snującego się bez chwili spoczynku i wytchnienia. O jednem miejscu przynajmniej, gdzie go zaprowadziły, dowiedzieliśmy się potem, gdy rano, konduktor pierwszego tramwaju wybrzeża południowego, dzwoniąc rozpaczliwie, zobaczył zaszarganego, ociekającego wodą mężczyznę, który szedł niepewnym krokiem ze zwieszoną głową i, przystanąwszy raptem, wpadł pod tramwaj.
Gdy go podnieśli ze złamaną ręką i nogą, i zmiażdżonym bokiem, Razumow nie stracił przytomności! Było to tak, jak gdyby przewrócił się i pogruchotał sobie kości w świecie ogólnej niemoty. Milczący ludzie, poruszający się bez najlżejszego szmeru, podnieśli go i położyli na chodniku, wymachując rękoma i wykrzywiając się dokoła niego z widocznem przerażeniem i współczuciem. Jakaś czerwona, wąsata twarz pochyliła się nad nim nisko, poruszając wargami i przewracając oczy. Razumow głowił się usilnie, aby zrozumieć przyczynę tego milczącego widowiska. Tym, którzy stali dokoła niego, twarz tego nieznajomego człowieka, tak straszliwie pokaleczonego, wydawała się jakby pogrążona w zadumie. Potem oczy jego spojrzały na nich z ogromną trwogą i zamknęły się zwolna.
Otaczający wpatrywali się w niego.
Razumow uczynił wysiłek, aby przypomnieć sobie parę słów francuskich.
Je suis sourd — zdążył wymówić słabo, zanim zemdlał.
— Głuchy jest — zawołali jedni do drugich. — To dlatego nie słyszał dzwonka.
Zabrali go tym samym tramwajem. Ale nim ruszyli z miejsca, jakaś kobieta w zniszczonej czarnej sukni, wybiegłszy z bramy prywatnej posiadłości tuż przy drodze, wdrapała się na tylną platformę i nie chciała zejść.
— Jestem jego krewną — tłumaczyła złą francuszczyzną. — Ten młody człowiek jest Rosjaninem, a ja jestem jego krewną.
Na tej zasadzie nie opierano się jej dłużej. Usiadła spokojnie i położyła sobie jego głowę na kolanach. Na rogu ulicy, po drugiej stronie miasta, lektyka spotkała się z tramwajem. Kobieta poszła za nią aż do drzwi szpitala, gdzie jej pozwolono wejść i zobaczyć, jak go złożono na łóżku. Nie uroniła ani jednej łzy, ale urzędnicy szpitalni mieli wiele kłopotu, żeby ją skłonić do odejścia. Portjer zauważył, że długi czas stała na przeciwległym chodniku. Potem, nagle, jak gdyby coś sobie przypomniawszy, odbiegła.
Namiętna przeciwniczka ministrów Finansów, niewolnica pani de S— postanowiła porzucić miejsce damy do towarzystwa u Egerji Piotra Iwanowicza. Znalazła sobie inne, bardziej jej do serca przypadające zajęcie.
Ale tej samej nocy, gdy burza szalała jeszcze w najlepsze, goście Juljusza Laspary doznali wstrząsającego wrażenia. Straszliwy Nikita, wróciwszy z sieni, wykrzyknął wobec wszystkich z potwornem uradowaniem swym skrzekliwym głosem:
— Razumow! Razumow! Nadzwyczajny Razumow! Nikt go już za szpiega nie użyje. Nic nie powie, bo już nic w życiu nie usłyszy. Nic zgoła. Zgniotłem mu bębenki w uszach. O! możecie mi zaufać! Wiem, jak się to robi! Ha! Ha! Ha! Wiem, jak się to robi.


V

W dwa tygodnie po pogrzebie pani Haldin zobaczyłem po raz ostatni jej córkę.
W ciągu tych posępnych, grobowo-cichych dni drzwi mieszkania przy Boulevard des Philosophes były zamknięte dla wszystkich oprócz mnie. Sądzę, że byłem na coś przydatnym, choćby tylko z tego względu, że mnie jednemu najtragiczniejsza strona położenia była wiadomą. Panna Haldin pielęgnowała matkę sama do ostatniej chwili. Jeżeli odwiedziny Razumowa przyczyniły się (jak jestem o tem przeświadczony) do przyspieszenia zgonu pani Haldin, to dlatego, że ten człowiek, któremu nieszczęsny Wiktor Haldin tak bezwzględnie zawierzył, nie zdobył zaufania jego matki. Co jej powiedział, niewiadomo, w każdym razie ja tego nie wiem, ale zdaje mi się, że umarła pod ciosem ostatecznego rozczarowania, przecierpianego w milczeniu. Może nie była już zdolną wierzyć nikomu i wskutek tego nic już nikomu do powiedzenia nie miała, nawet córce. Przypuszczam, że panna Haldin przeżyła najcięższe chwile swego życia przy tem milczącem łożu śmierci. Co do mnie, wyznaję, że gniew mnie porywał na tę nieszczęsną staruszkę, umierającą w uporczywem niedowierzaniu własnej córce.
Gdy już było po wszystkiem, usunąłem się. Panna Haldin miała wtedy koło siebie swoich rodaków, którzy tłumnie zeszli się na pogrzeb. Ja, oczywiście, byłem także ale potem trzymałem się znów zdaleka, dopóki nie otrzymałem krótkiego liściku, wynagradzającego moją abstynencję:
„Zrobię tak, jakby pan sobie życzył. Wracam niezwłocznie do Rosji. Wiem już, co mam czynić. Przyjdź pan mnie pożegnać“.
Zaiste była to nagroda za moją dyskrecję. Poszedłem po nią natychmiast. Mieszkanie przy Boulevard des Philosophes nosiło ślady rychłego odjazdu. Wyglądało smutno i jakby już pusto w moich oczach.
Stojąc, zamieniliśmy kilka słów o jej zdrowiu, o mojem, parę uwag o osobach należących do kolonji rosyjskiej, poczem Natalja Haldin, usadowiwszy mnie na sofie, zaczęła mówić otwarcie o swojej przyszłej pracy, o swoich planach. Wszystko tedy miało być, jak sobie życzyłem. I już do końca życia. Nigdy więcej nie mieliśmy się zobaczyć. Nigdy!
Ukryłem w głębi piersi to powodzenie. Natalja Haldin wydała mi się jakby dojrzałą w ogniu jej jawnych i tajemnych doświadczeń! Założywszy ręce na piersiach, chodziła tam i napowrót po całej długości pokoju, mówiąc powoli, z gładkiem czołem i pełnym stanowczości profilem. Wydawała mi się jakąś nową istotą, zdumiewając mnie powagą i wstrzemięźliwością w głosie, ruchach i obejściu. Była jakby uosobieniem skupionej niezależności. Siła jej natury wyszła na jaw, ponieważ ukryte głębie zostały poruszone.
— Możemy mówić o tem teraz oboje — zauważyła po krótkiem milczeniu, zatrzymując się przede mną. — Czy był pan w tych dniach w szpitalu, dowiedzieć się?
— Tak, byłem. — A widząc, że patrzy na mnie badawczo, dodałem:
— Doktorzy mówią, że będzie żyć. Ale sądziłem, że Tekla...
— Tekla nie była u mnie od kilku dni — przerwała panna Haldin spiesznie. — Ponieważ nigdy nie chciałam iść z nią do szpitala, myśli, że nie mam serca. Rozczarowała się do mnie.
I panna Haldin uśmiechnęła się blado.
— Tak. Tekla przesiaduje przy nim tak długo i tak często, jak tylko jej pozwolą — rzekłem. Powiada, że już go nigdy nie opuści, nigdy, dopóki żyć będzie. A on będzie potrzebował kogoś, bezradny kaleka, a w dodatku głuchy jak pień.
— Głuchy jak pień? Nie wiedziałam — szepnęła panna Haldin.
— Tak jest. I to nawet dziwne, bo jak mi mówiono, głowa nie poniosła żadnych widocznych obrażeń. Powiadają również, że nie pożyje tak długo, by Tekla mogła się nim opiekować.
Panna Haldin wstrząsnęła głową.
— Dopóki tylko znajdą się przechodnie gotowi do padania pod tramwaje, naszej Tekli zajęcia nie zabraknie. Ona jest samarytanką z powołania. Rewolucjoniści nie rozumieją i nie doceniają jej. Pomyśl pan tylko, żeby zdolną do takich poświęceń istotę używano do przewożenia zaszytych w suknię dokumentów, lub do pisania pod dyktandem!
— Tak; przenikliwość jest rzadką rzeczą na tym świecie.
Zaledwie wypowiedziałem tę uwagę, już jej pożałowałem. Natalja Haldin, patrząc mi prosto w twarz, przyświadczyła lekkiem skinieniem głowy. Nie obraziła się, lecz zaczęła chodzić po pokoju, a moim oczom Zachodnim wydało się, że oddala się coraz bardziej ode mnie, że już nie zdołałbym jej dosięgnąć, aczkolwiek odległość nie zmniejszyła się wcale. Milczałem, jak gdybym nie potrafił wydobyć głosu. Drgnąłem zlekka, gdy jej głos dał się słyszeć tuż przy mnie.
— Tekla zobaczyła go, jak go podnosili zaraz po wypadku. Ta zacna dusza nie wytłumaczyła mi nigdy, jak do tego przyszło. Twierdzi, że stanął jakiś układ pomiędzy nimi, że w razie potrzeby, nieszczęścia, trudności, on się do niej zwróci.
— Czy tak? — rzekłem. To bardzo pomyślnie dla niego. Będzie potrzebował całego poświęcenia tej dobrej Samarytanki.
Faktem było, że Tekla, wyglądając oknem o piątej rano dla tej czy innej przyczyny, zobaczyła Razumowa u tarasu Château Borel, stojącego nieruchomo, z gołą głową, na deszczu. Zawołała na niego po nazwisku, chcąc się dowiedzieć, co się stało. Nie podniósł nawet głowy. Gdy się ubrała naprędce i zbiegła nadół, już go nie było. Popędziła za nim i natknęła się na zatrzymany tramwaj i gromadkę ludzi, podnoszących Razumowa. Tyle powiedziała mi sama Tekla, gdy pewnego dnia spotkaliśmy się u drzwi szpitala. Nie dodała żadnych wyjaśnień, ja już, co prawda, nie zaprzątałem sobie głowy tym bądź co bądź szczególnym epizodem.
— Tak, Nataljo Wiktorowno, będzie potrzebował kogoś, gdy go wypuszczą ze szpitala o kulach i głuchego jak pień. Ale nie sądzę, żeby mu chodziło o pomoc Tekli, gdy jak warjat poleciał w nocy do Château Borel.
— Nie — rzekła Natalja, zatrzymując się nagle przede mną. — Może i nie.
Usiadła i w zamyśleniu wsparła głowę na ręku. Milczenie trwało kilka minut. Przez ten czas przypomniałem sobie ów wieczór straszliwej spowiedzi Razumowa i skargę, którą zaledwie zdołały wyszeptać jej usta.
„Nie można być nieszczęśliwszą“... Wspomnienie to byłoby mnie przejęło dreszczem, gdybym nie był tak całkowicie pogrążony w podziwie nad jej mocą charakteru i spokojem. Nie było już Natalji Haldin na świecie, przestała bowiem zupełnie myśleć o sobie. Było to wielkie zwycięstwo; charakterystycznie rosyjski przejaw unicestwienia siebie.
Ocknąłem się, gdy powstała raptem, jak osoba, która powzięła jakieś postanowienie. Podeszła do biureczka ogołoconego teraz ze wszystkich drobiazgów użytku codziennego, jakie się z niem łączyły — był to już tylko martwy sprzęt — zawierał jednak jeszcze coś żyjącego, skoro wydobyła ze skrytki płaską paczkę, którą mi przyniosła.
— To jego pamiętnik — rzekła nagle. — Przysłano mi go, owinięty w mój welon. Nie wspomniałam o tem panu w swoim czasie, ale teraz postanowiłam zostawić go panu. Mam prawo to uczynić. Przysłano mi go. Jest moją własnością. Może go pan zachować lub zniszczyć po przeczytaniu. Ale gdy pan będzie czytał, pamiętaj, proszę, że byłam bezbronną. I że on...
— Bezbronną! — powtórzyłem, patrząc na nią bystro.
— Tak on mnie tam nazywa — szepnęła — i to jest prawdą. Byłam bezbronną może pan to sam zauważył.
Zaczerwieniła się, poczem śmiertelnie zbladła.
— Aby mu oddać sprawiedliwość, pragnę, abyś pan o tem pamiętał. Och! byłam! byłam!
Wstałem trochę niepewnie.
— Nie zapomnę niczego, co mi pani mówi przy tem naszem ostatniem spotkaniu.
Ręka jej spoczęła w mojej dłoni.
— Tak mi trudno uwierzyć, że już musimy się pożegnać — rzekłem.
Uścisnęła moją dłoń i ręce nasze rozplotły się.
— Tak. Wyjeżdżam jutro. Otworzyły mi się nareszcie oczy i mam rozwiązane ręce. A wreszcie... któż z nas, Rosjan, może pozostać głuchym na stłumiony jęk naszej wielkiej niedoli? Dla świata to może być niczem.
— Świat natomiast słyszy głosy waszej niezgody — rzekłem.
— Tak; — skinęła głową potakująco i zawahała się chwilę. — A jednak, muszę przyznać się panu, że nie przestanę wyczekiwać dnia, kiedy wszelka niezgoda zamilknie. Spróbuj pan wyobrazić sobie ten świat. Burza walki i złorzeczeń minęła; wszystko ucichło; nowe słońce wschodzi i zmęczeni ludzie łączą się nareszcie; obliczając w sumieniu skończoną walkę, czują się smutni, pomimo że są zwycięzcami, bo tyle idej musiało zginąć, by zatriumfowała jedna, tyle wierzeń opuściło ich, nie znalazłszy poparcia. Czują się samotni na ziemi i łączą się tem ściślej. Tak; wiele jeszcze gorzkich godzin upłynąć może! Ale wreszcie udręki serc zatoną w niezgłębionem morzu miłości.
To było ostatnie słowo, słowo tak słodkie, tak gorzkie, tak okrutne czasem, jakiem mnie pożegnała Natalja Haldin. Ciężko mi pomyśleć, że nie spojrzę już nigdy więcej w ufne oczy tej dziewczyny, poślubionej niezachwianej wierze w przyjście wszechpojednania, wyrastającego jak niebiański kwiat z ziemskiej gleby, przesiąkłej krwią, poszarpanej przez walki, tonącej we łzach.

........................

Nadmienić tu muszę, że w owym czasie nie wiedziałem nic o spowiedzi Razumowa wobec zgromadzonych rewolucjonistów. Natalja Haldin odgadła może, jaka to była ta „jeszcze jedna rzecz“, która mu pozostała do zrobienia, ale moje oczy Zachodnie jej nie dojrzały.
Tekla, „ex-dama do towarzystwa“ pani de S—, przesiadywała wciąż przy jego łożu w szpitalu. Spotkaliśmy się parę razy u drzwi tego zakładu, ale wiadomości, jakich mi udzielała o panu Razumowie, były jak najzwięźlejsze. Przychodził zwolna do zdrowia; miał jednak pozostać beznadziejnym kaleką do końca życia. Co do mnie, nie zachodziłem do niego osobiście i nie widziałem go już nigdy od tego straszliwego wieczora, kiedy byłem niezauważonym świadkiem tego, co zaszło pomiędzy nim a panną Haldin. W swoim czasie wypisano go ze szpitala, i jak mnie objaśniono, zabrała go gdzieś jego „krewna“.
W dwa lata później wiadomości moje w tym względzie uzupełniły się bez mego współudziału. Całkowicie przypadkowo spotkałem zaufaną rewolucjonistkę w domu jednego niepospolitego Rosjanina wolnomyślnych przekonań, który czasowo zamieszkał w Genewie.
Był on zupełnie innego rodzaju znakomitością, niż Piotr Iwanowicz: wysoki, ciemnowłosy, o łagodnych oczach, wykwintny, acz nieco wstrzemięźliwy i ponury w obejściu. Skorzystał z chwili, kiedy nikogo w pobliżu nie było, i zbliżył się do mnie w towarzystwie siwowłosej, żwawej kobiety w karmazynowej bluzce.
— Nasza Zofja Antonowna pragnie poznać się z panem — rzekł swym ostrożnym głosem. — Zostawiam więc państwa, byście mogli swobodnie porozmawiać.
— Nie narzucałabym się panu — zaczęła odrazu siwowłosa dama, — gdyby mnie nie obarczono zleceniem do pana.
Owem zleceniem było kilka przyjaznych słów od panny Haldin. Zofja Antonowna wróciła właśnie z tajemnej wycieczki do Rosji i widziała się tam z panną Haldin. Ta mieszkała w jakiemś mieście w środkowej Rosji, dzieląc swe miłosierne prace pomiędzy okropności przepełnionych więzień a rozdzierającą nędzę opustoszałych ognisk domowych. Nie szczędziła trudów, zapominając w zupełności o sobie, jak mnie zapewniała Zofja Antonowna.
— To wierna dusza, niezłomny umysł i niestrudzone ciało — streściła swój opis rewolucjonistka z odcieniem uwielbienia.
Nawiązana w ten sposób rozmowa nie urwała się z braku zainteresowania z mojej strony. Usiedliśmy nauboczu, gdzie nam nikt przeszkodzić nie mógł. Opowiadając o pannie Haldin, Zofja Antonowna zauważyła nagle:
— Pan zapewne przypomina mnie sobie? Widział mnie pan tego wieczora, kiedy Natalja przyszła zapytać Piotra Iwanowicza o adres niejakiego Razumowa, tego młodego człowieka, który...
— Pamiętam wybornie — rzekłem.
Gdy Zofja Antonowna dowiedziała się, że jestem w posiadaniu dziennika tego młodzieńca, który mi dała panna Haldin, zaciekawiło ją to ogromnie. Nie ukrywała wcale chęci zobaczenia tego dokumentu.
Ofiarowałem się z gotowością pokazania go jej, ona zaś odrazu obiecała przyjść do mnie nazajutrz w tym celu.
Przeglądała chciwie kartki rękopisu przez jakąś godzinę lub więcej, poczem zwróciła mi go z lekkiem westchnieniem. Jeżdżąc do Rosji, widziała również Razumowa. Mieszkał nie w środku, lecz na południu kraju.
Opisała mi maleńki, o dwóch pokoikach domek w pobliżu jakiejś mieściny, ukryty za wysokim parkanem z desek, na dziedzińcu zarośniętym pokrzywami. Razumow był zniedołężniały, chory, słabszy z dniem każdym, a Tekla Samarytanka pielęgnowała go niezmordowanie, z czystą radością bezinteresownego poświęcenia. Tu jej żadne rozczarowanie nie groziło.
Nie taiłem przed Zofją Antonowną mego zdziwienia, że ona właśnie odwiedziła Razumowa. Nie rozumiałem nawet, w jakim celu i z jakiego powodu to czyniła. Ale oświadczyła mi, że nie była jedyną.
— Wielu z nas odwiedza go, przejeżdżając tamtędy. Jest inteligentny. Ma swoiste poglądy... I mówi też bardzo dobrze.
Wtedy to po raz pierwszy dowiedziałem się o publicznem wyznaniu Razumowa w domu Laspary. Zofja Antonowna opowiedziała mi wszystko co się tam stało z najdrobniejszemi szczegółami, tak jak to słyszała z ust samego Razumowa.
Poczem, patrząc na mnie bystro swemi czarnemi, błyszczącemi oczyma, dodała:
— W życiu każdego człowieka bywają złe chwile. Jakieś błędne mniemanie zrodzi się w umyśle, i wtedy budzi się obawa — obawa o siebie, obawa samego siebie. Albo raczej jakaś fałszywa odwaga — któż to wie? Zresztą, nazwij pan to, jak chcesz, ale, powiedz mi, czy wielu ludzi wydałoby siebie tak świadomie na zgubę (jak sam powiada w tym pamiętniku) zamiast żyć dalej w tajemnem poniżeniu we własnych oczach? Czy znalazłoby się wielu takich? I zauważ pan, proszę, że gdy to czynił, był zupełnie bezpiecznym. Uczynił to właśnie wtedy, kiedy nabrał przekonania, że jest bezpiecznym, i co więcej, nieskończenie więcej, kiedy spostrzegł, że ta zachwycająca istota gotowa jest pokochać go. Tak; wtedy przekonał się, że ta szatańska robota jego dumy i nienawiści, wszystkie walki wewnętrzne nie zdołają zasłonić nikczemności życia, jakie miał przed sobą. Otóż twierdzę stanowczo, że trzeba mieć niepospolity charakter, aby dojść do takiego przekonania.
Przyjąłem to twierdzenie w milczeniu. Któż chciałby sprzeczać się o podstawy przebaczenia lub litości? A przytem pokazało się wnet, że była pewna skrucha w tem miłosierdziu, do jakiego świat rewolucyjny poczuwał się względem zdrajcy Razumowa. Zofja Antonowna bowiem mówiła dalej z pewnem zakłopotaniem:
— Zresztą, widzi pan, ten człowiek stał się ofiarą gwałtu. To było samowolne. Nic jeszcze nie postanowiono, co się z nim zrobi. Wyznał dobrowolnie. A ten Nikita, który, jak panu wiadomo, zgniótł mu w sieni bębenki uszne w przystępie rzekomego oburzenia, ten Nikita, jak się potem pokazało, to był łotr najgorszego gatunku, zdrajca przeniewierca i szpieg. Razumow powiedział mi, że mu to zarzucił w przystępie jakby jasnowidzenia.
— Widziałem to wstrętne bydlę przelotnie — rzekłem. Że ktokolwiek z pomiędzy was mógł mu się dać oszukać choć na pół dnia, to przechodzi moje pojęcie.
Przerwała mi.
— Ah! Ah! Nie mów pan o tem. Gdym go po raz pierwszy zobaczyła, przeraziłam się także. Zakrzyczano mnie. Mówiliśmy sobie zawsze: „Och! nie trzeba zważać na jego powierzchowność“. A przytem był zawsze gotów do mordu. To nie ulegało wątpliwości. Mordował — tak! w obu obozach! Nikczemnik!
I tu Zofja Antonowna, opanowawszy gniewne drżenie ust, opowiedziała mi bardzo szczególną historję. Zdarzyło się, że radca Mikulin, podróżując po Niemczech (niezadługo po zniknięciu Razumowa z Genewy), spotkał się w wagonie z Piotrem Iwanowiczem. Będąc sami w przedziale, ci dwaj rozmawiali ze sobą długo w noc, i wtedy to Mikulin, naczelnik policji, dał poznać arcy-rewolucjoniście prawdziwy charakter arcy-mordercy żandarmów. Wyglądało na to, jak gdyby Mikulin chciał się pozbyć tego swego agenta. Może mu się sprzykrzył; może się go bał. Trzeba też nadmienić, że Mikulin odziedziczył straszliwego Nikitę po swoim poprzedniku w urzędzie.
I tę wiadomość przyjąłem również bez komentarzy, utrzymując się w charakterze niemego świadka spraw rosyjskich, rozwijających swą wschodnią logikę przed memi Zachodniemi oczami. Ale pozwoliłem sobie na jedno pytanie.
— Proszę mi powiedzieć, Zofjo Antonowno, czy pani de S— zostawiła cały swój majątek Piotrowi Iwanowiczowi?
— Ani najmniejszej cząstki. — Rewolucjonistka wzruszyła ramionami z niesmakiem. — Umarła bez testamentu. Cała chmara siostrzeńców i siostrzenic zleciała się jak stado sępów, z Petersburga i żarli się pomiędzy sobą o spadek. Same Kammerherry i Damy Dworu. Wstrętne typy. Tfu!
— Nie słyszy się teraz o Piotrze Iwanowiczu — zauważyłem po chwili.
— Piotr Iwanowicz — rzekła Zofja Antonowna poważnie — połączył się z wiejską dziewczyną.
Byłem szczerze zdumiony.
— Co? Na Rivierze?
— Nic podobnego. Co za niedorzeczność.
Ton Zofji Antonowny był lekko opryskliwy.
— Więc rzeczywiście mieszka w Rosji! Ależ to szalone ryzyko! — zawołałem. — I wszystko dla wiejskiej dziewczyny! Nie ma mu pani za złe?
Zofja Antonowna milczała przez chwilę tajemniczo, poczem oświadczyła:
— On ją poprostu uwielbia.
— Doprawdy? W takim razie mam nadzieję, że ta uwielbiana będzie go bijać!
Zofja Antonowna wstała i zaczęła się ze mną żegnać, jak gdyby nie słyszała mego bezbożnego życzenia, ale już we drzwiach, dokąd ją przeprowadziłem, odwróciła się i rzekła stanowczo:
— Piotr Iwanowicz jest człowiekiem natchnionym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.