W ludzkiej i leśnej kniei/Część druga/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część druga
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.
W OBLICZU ŚMIERCI.

— Wiecie panowie! — zawołał o świcie Luter gdyśmy już byli gotowi iść do naszych zasadzek. — Dość tego polowania! Nudne to, bo to tylko kaczki i gęsi, gęsi i kaczki! Wczoraj, gdy łaziłem po błocie, szukając p. Ossendowskiego, zrobiłem ważne odkrycie. Rozpoczęła się emigracja sarn!
— Czyżby istotnie? — spytał stary inżynier, doświadczony myśliwy. — Zdawałoby się, że na to zawcześnie?
— Na własne oczy widziałem stado, które zanocowało w krzakach na zachodnim brzegu Starego Jeziora! — zapewniał Niemiec.
Naradziwszy się, ruszyliśmy w stronę jeziora.
Znowu zaczailiśmy się w zasadzkach i czekaliśmy.
Przed nami było morze szuwarów i wikliny.
Siedziałem przeszło godzinę, w ciągu której słyszałem tylko jeden strzał.
Wreszcie przyszła kolej i na mnie. Poruszyły się zwolna zarośla i para sarn spokojnie, nic nie podejrzewając, sunęła gąszczem, odniechcenia skubiąc świeże źdźbła i młode gałązki. Jedna z nich padła po dwóch moich strzałach.
Wkrótce kilka saren przeszło z lewej strony ode mnie, i te również pozostawiły ofiarę wśród trzcin.
W kotlinie Hanki, w tem morzu trawy i krzaków, spędzają zimę stada sarn, które schodzą ze stoków Sichota-Alina i z doliny rzeki Ussuri i żerują na zamarzniętych trzęsawiskach, gdzie łatwiej o pokarm. Na wiosnę, gdy błota stają się grząskie, sarny wracają do leśnych miejscowości górskich, gdzie spędzają całe lato i jesień.
Właśnie na ten szlak koczujących sam zaprowadził nas Marcin Luter i tu szerzyliśmy zniszczenie przez cały dzień. Widziałem w gąszczu przekradające się śladem sarn dziki, lecz nie strzelaliśmy do nich, gdyż mieliśmy ze sobą wyłącznie śrut.
W południe przerwaliśmy polowanie aż do zachodu słońca, gdyż sarny w dzień tkwią w niedostępnych zaroślach.
Po obiedzie, jak zwykle, błąkałem się po trzęsawisku, trzymając się zdala od kierunku, którym dążyły sarny, aby ich nie płoszyć wystrzałami.
Na jeziorze, spotkanem po drodze, ujrzałem duże stado gęsi, wśród których pływało kilka blado-różowych pelikanów. Postanowiłem zabić chociażby jednego, aby dopełnić bardzo różnorodną kolekcję wodnego ptactwa Hanki. Zacząłem przeto skradać się do stada, lecz stare gęsi mię spostrzegły: stado zerwało się i odleciało na sąsiednie jeziorko. Poszedłem w tamtą stronę, lecz wkrótce zagrodziła mi drogę nieduża rzeczka, wartko płynąca do Hanki. Była jeszcze pokryta lodem, tylko pośrodku wyżłobionym przez szybki prąd. Wszedłem na lód. Trzymał się doskonale. Lecz przeskoczyć otwartego prądu rzeczki nie mogłem, gdyż wyrwa była zbyt szeroka. Ujrzawszy stojący opodal stóg siana, postanowiłem zużytkować go dla przeprawy. Przyniosłem olbrzymią wiązkę siana, gdy nagle spłoszone poprzednio przeze mnie stado znów się zerwało z głuchemi krzykami i leciało wprost na mnie.
Zaczaiłem się za sianem i kilka razy strzeliłem, mierząc w różowe ciała pelikanów. Jeden z ptaków, ugodzony w skrzydło, wpadł w trzciny, rosnące po drugiej stronie rzeczki. Byłem więc zmuszony przejść na przeciwległy brzeg. Zebrawszy swoje siano, rzuciłem je na wodę grubą warstwą i natychmiast, ledwie dotykając go nogami, dla których dość było najlżejszego oparcia, przebiegłem na drugą stronę. Podniosłem pelikana i, dobiwszy go, powracałem ze swym łupem.
Zatrzymawszy się około „mostu“ z siana, przerzuciłem na lód swą zdobycz w stronę pozostawionej na brzegu strzelby, sam zaś, rozpędziwszy się, spróbowałem poprzedniego sposobu przeprawy. Lecz siano, które zdążyło już namoknąć, natychmiast zatonęło.
Runąłem w wodę, pogrążając się w niej z głową. Gdy, poruszając nogami i rękami, starałem się wypłynąć na powierzchnię, głowa moja uderzyła o lód, który mię nie puszczał. Błysnęła mi ostra myśl, że jestem pod lodem i że nie mogę tracić ani chwili. I nagle przypomniałem sobie zupełnie wyraźnie, że wpadłem pod lód twarzą naprzód, a więc przestrzeń wolna od lodu jest poza mną. Odtrącając się od lodu rękami i walcząc z prądem, posuwałem się plecami naprzód, i po paru sekundach woda wyrzuciła mię. Głowa moja była już na powietrzu. Obejrzałem się. „Wierny“ stał na lodzie i, przechyliwszy łeb na bok, ze zdziwieniem mi się przyglądał. Z trudnością wydostałem się z głębokiej i wartkiej rzeczki na jej stromy, błotnisty brzeg i smutny, mokry i drżący skierowałem się do obozu. Tam przebrałem się i wysuszyłem, towarzysze zaś moi dali mi wódki z pieprzem, co doskonale rozgrzewa. Przed zachodem słońca siedziałem już w zasadzce na sarny w zaroślach przy Starem Jeziorze, przypominając sobie szczegóły niebezpiecznej przygody tego dnia.
Tego wieczora mi się nie powodziło. Widziałem kilka sarn, lecz szły daleko, i strzelanie do nich śrutem było bezcelowe. Gdy siedziałem, wyglądając zdobyczy, przez chwilę mi się zdawało, że wierzchołki trzcin przede mną ledwie dostrzegalnie się poruszyły. Zacząłem uważnie się wpatrywać i znów na krótką chwilę, na jedno mgnienie oka wydało mi się, że dwoje ognistych źrenic przenikliwie zatopiło się w moich oczach. Było to spojrzenie ciężkie, pełne ostrej nienawiści. Jakiś przykry chłód zakradł mi się do serca. Zacząłem znów szukać tych oczu, ale — napróżno.
— Przywidziało mi się! — pomyślałem, lecz w tej chwili Luter, stojący na prawo ode mnie, na cały głos wrzasnął:
— Tygrys! tygrys!...
Wyskoczyłem z kryjówki i zdołałem jeszcze zobaczyć długie, pręgowane ciało tygrysa, który olbrzymiemi susami sadził zboczem pagórka, za którym rozpoczynało się trzęsawisko.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że przed kilku minutami oczy moje spotkały się z jarzącemi oczami straszliwego drapieżnika. Widocznie namyślał się, czy napaść na mnie, czy też prześlizgnąć się niepostrzeżenie.
Wybrał na moje szczęście ostatnie, inaczej zginąłbym z pewnością.
Gdyśmy obejrzeli miejsce, gdzie widziałem oczy tygrysa, doświadczony myśliwy, inżynier Gołowin, rzekł, pokazując wyciśnięte na błocie ślady łap drapieżnika, podobne do głębokiego talerza.
— Tygrys tu się przyczaił i przysiadł na wszystkich łapach, przycisnąwszy się do ziemi całem ciałem, bo był gotów do skoku... No no... uszedł pan niechybnej śmierci!
Mówiąc to, zdjął czapkę i pobożnie się przeżegnał.
A więc w ciągu dwudziestu czterech godzin byłem trzy razy w obliczu śmierci, która groziła mi najprzód utonięciem w trzęsawisku i pod lodem głębokiej i bystrej rzeczki, później zaś utonięciem — w żołądku tygrysa.
Los zbyt się starał tego dnia o dostarczenie mi silnych wrażeń na błotach jeziora Hanki.




ROZDZIAŁ XIX.
MĘKA JEST NIEODSTĘPNYM CIENIEM CZŁOWIEKA...

Gdy powróciliśmy z tej wyprawy myśliwskiej do Władywostoku, wygłosiłem w Towarzystwie Geograficznem szczegółowy referat o wszystkiem, co widziałem na Hance i zaproponowałem, że po paru tygodniach, gdy już lato nastąpi, odbędę wraz z konserwatorem Muzeum, młodym entomologiem, nową podróż nad jezioro, dla uzupełnienia zbiorów zoologicznych.
Z propozycją moją zgodzono się całkowicie, i w maju już byliśmy gotowi do podróży.
Nadeszły dni pogodne, gorące, pełne blasku słonecznego. Wszystkie drzewa i krzaki już się rozwinęły i kwitły. Na polanach leśnych wybujały lilje, peonje i dioskoreje (dioscorea). Szmaragdowe młode liście pokrywały jesiony, lipy, dąb korkowy, orzech grecki i graby. Kwitły jabłonie i czeremchy. Nocami w gąszczu leśnym migotały ogniki latające. Były to świecące owady, których część pełzała w gęstej, soczystej trawie, świecąc sobie, niby latarkami, w poszukiwaniu pożywienia. Śpiewały rozmarzone słowiki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.