Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do leśnych miejscowości górskich, gdzie spędzają całe lato i jesień.
Właśnie na ten szlak koczujących sam zaprowadził nas Marcin Luter i tu szerzyliśmy zniszczenie przez cały dzień. Widziałem w gąszczu przekradające się śladem sarn dziki, lecz nie strzelaliśmy do nich, gdyż mieliśmy ze sobą wyłącznie śrut.
W południe przerwaliśmy polowanie aż do zachodu słońca, gdyż sarny w dzień tkwią w niedostępnych zaroślach.
Po obiedzie, jak zwykle, błąkałem się po trzęsawisku, trzymając się zdala od kierunku, którym dążyły sarny, aby ich nie płoszyć wystrzałami.
Na jeziorze, spotkanem po drodze, ujrzałem duże stado gęsi, wśród których pływało kilka blado-różowych pelikanów. Postanowiłem zabić chociażby jednego, aby dopełnić bardzo różnorodną kolekcję wodnego ptactwa Hanki. Zacząłem przeto skradać się do stada, lecz stare gęsi mię spostrzegły: stado zerwało się i odleciało na sąsiednie jeziorko. Poszedłem w tamtą stronę, lecz wkrótce zagrodziła mi drogę nieduża rzeczka, wartko płynąca do Hanki. Była jeszcze pokryta lodem, tylko pośrodku wyżłobionym przez szybki prąd. Wszedłem na lód. Trzymał się doskonale. Lecz przeskoczyć otwartego prądu rzeczki nie mogłem, gdyż wyrwa była zbyt szeroka. Ujrzawszy stojący opodal stóg siana, postanowiłem zużytkować go dla przeprawy. Przyniosłem olbrzymią wiązkę siana, gdy nagle spłoszone poprzednio przeze mnie stado znów się zerwało z głuchemi krzykami i leciało wprost na mnie.
Zaczaiłem się za sianem i kilka razy strzeliłem, mierząc w różowe ciała pelikanów. Jeden z ptaków,