W lesie (Junosza, 1878)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł W lesie
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Nowiny“, 1878, nr 5-6
Redaktor Erazm Piltz
Wydawca Erazm Piltz
Data wyd. 1878
Druk Jan Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Świtało...
Wicek chodził po lesie noc całą, chłopi bowiem często drzewo kradli, trzeba więc było pilnować i nadsłuchiwać, czy nie odzywa się gdzie głuchy stuk uderzającej o pień drzewa siekiery.
Na czystej polance pomiędzy staremi sosnami, cietrzew wykonywał najpocieszniejsze pantominy, chcąc się tym sposobem przypodobać nadobnej cietrzewicy. Nie wiecie zapewne, że cietrzew jest znakomitym baletnikiem. Ptaki przestają śpiewać patrząc na jego grymasy, z któremi popisuje się przy pierwszym brzasku dnia..
Biała brzezinka szemrała gałązkami długiemi, ptaki zaczynały budzić się ze snu i rzucały sobie nawzajem urywane wykrzykniki jakieś, które w ptasim języku znaczą prawdopodobnie „dzień dobry, kochany kolego!“
Wicka dziwnie ten urok cudownego poranku nastrajał.
W każdym listku widział Manię, każda kropla rosy wydawała mu się jej łezką, a w każdym śpiewie ptaka poznawał jej głos.
Taka to dziwna jest owa „mania amorosa“, czyli tak zwane szaleństwo miłości.
Znałem jednego z takich warjatów. Był rozkochany po uszy, chociaż pod innym względem człowiek wcale do rzeczy.
Siedział raz vis a vis dużej jesionowej szafy, w której utkwił wzrok namiętności pełen...
— Co widzisz? — zapytano go znienacka.
— Julję — odpowiada marzyciel.
Poczciwiec! szafa zastępowała mu ideał, chociaż należy wątpić, czy ideał może zastąpić szafę.
Cóż więc dziwnego, że Wicek widział Manię w listkach, w gałązkach i tym podobnych pięknościach. Zakochani zwykle są poetami, zakochany w Mani poetą być musiał koniecznie, poetą z urzędu.
Bo istotnie samą poezyą była owa dziewczyna.
Doskonałość i wytworność formy łączyła się tutaj z uczuciem i prostotą treści.
Mania była to najpiękniejsza sielanka w perkalikowej sukience, a takie sielanki są daleko ładniejsze, nawet od starego Szymonowicza, oprawnego w skórę angielską.
Wicek błądził oczami, wtem wzrok jego padł na pręcik leszczowy, w ziemi utkwiony.
Kto go tu zatknął i po co?
Potem drugi takiż pręcik uderzył wzrok jego.
Za drugim trzeci, czwarty i dziesiąty, wszystkie miały jednakowe nacięcia, porobione kozikiem i wyraźnie (dla człowieka zwłaszcza obeznanego z lasem) służyły jako drogoskazy do jakiejś prowadzące kryjówki.
— Ha! pomyślał sobie Wicek, może to jaki złodziej leśny wytknął sobie tę ścieżkę.
Może to wreszcie droga prowadząca do jakiejś nory lub złodziejskiej kryjówki, może wreszcie... ha! kto wie? zawsze to coś podejrzanego. Idźmy tą drogą.
Poszedł powoli, a leszczowe pręciki doprowadziły go do zwalonej kłody dębowej nad bagno.
Deptał po pieniądzach które pod mchem były ukryte, a nie mógł się domyśleć przyczyny, która spowodowała kogoś, aby sobie dróżkę w lesie znaczył.
Lecz młody chłopak postanowił bądź co bądź złapać koniecznie tajemniczego wędrowca, a sposobu po temu nie zbrakło.
Człowiek żyjący wśród natury, w lesie, w samotności, myśliwy, walczący z dzikim zwierzem, miewa pomysły, które nie przyszły by nigdy do głowy najzdolniejszemu nawet prawnikowi, co siedząc w swym gabinecie, otulony w szlafroku, potrafi z paragrafów kodeksu uplatać bardzo zręczną siatkę do łowienia w nią swoich przeciwników...
Wicek nie namyślał się długo... trochę w prawo od zwalonej kłody był dół na dwa sążnie głęboki, wygładzony doskonale, wykopany w formie lejka, szeroki w świetle a zwężający się we dnie...
W dół ten łowiono niegdyś wilków, które w tych stronach znaczne spustoszenia czyniły.
Przysypywało go się zlekka chrustem drobnym, trochę ziemią, mchem trochę, na wierzchu kładło się jakąś przynętę, a gdy wilczysko na to stąpił, zapadał się i siedział nieborak w dole aż dotąd, dopóki ludzie nie przyszli i kulą lub pałką nie przecięli pasma dni wilczego żywota.
Wicek postanowił też w ten właśnie dół schwytać podejrzane indywiduum.
W tym celu powyjmował pręciki i powsadzał je w ziemi w ten sposób, aby do owego wilczego dołu prowadziły.
Nie wiele miał z tem kłopotu, bo dół znajdował się może tylko o jakie dziesięć lub dwanaście łokci w prawo od zwalonego dębu, a obok niego leżała sosna świeżo ścięta...
Ostatni pręcik zasadził taż pod sosną, ale już na zdradzieckiej powierzchni dołu i odszedł powiedziawszy sobie:
— Do jutra, piękny nieznajomy!
Później poszedł do swej stancyjki, której całą ozdobą była zakazana i odwieczna jakaś rusznica, borsucza torba i para wielkich rogów jelenich.
Usiadł przy otwartem oknie i dumał o dziewczynie z pod lasu, o starym i skąpym jej opiekunie, o swojem szczęściu wreszcie, które igrało z nim złośliwie, to przybliżając do niego ukochany przedmiot, to oddalając go znowu...
Przed wieczorem spotkał się z Manią i znowuż ptaszki leśne słyszały jednę z tych rozmów, w których wszystko jest i nic nie ma, w której się grucha i szczebiocze i szepcze i kłóci i godzi natychmiast po to, aby pokłócić się znowu.
Kiedy mrok wieczorny zapadać już zaczął, Mania poszła do chaty, a Wicek jak zwykle do lasu, w którym stał domek co mu jako podleśnemu za mieszkanie służył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.