Przejdź do zawartości

W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
W pustyni.

Korosko! Miejscowość słynna, znana daleko i szeroko, a jednak jakaż nędzna! Tę wieś nubijską otaczają góry skaliste, których nagie zbocza, niby reflektory blaszane, wchłaniają w siebie gorące promienie słońca i odrzucają je w dolinę. Europejczykowi trudno w tym skwarze wytrzymać. Nil porzuca tu, licząc w górę rzeki, swój pierwotny kierunek i przewija się potężnym łukiem przez skalistą okolicę, zwaną Batu el Adżar, Brzuch kamieni. W tym łuku znajduje się kilka szypotów i katarakt, które żeglugę niezmiernie utrudniają. Statki trzeba wyładowywać i ciągnąć na linach przez bezpieczniejsze nieco cieśniny, potem znowu obładowywać, co wymaga wiele trudu i czasu. Podróżni też skracają sobie zazwyczaj drogę, przecinając ten wielki łuk szlakiem pustynnym, mniej więcej 400 kilometrów długim, a prowadzącym przez Atmur. Tak nazywają nubijską pustynię, położoną między Korosko a Berberem. Korosko jest początkową stacyą pustynnego szlaku. Tam porządkują podróżni swoje pakunki i przeładowują je na wielbłądy. Tam odpoczywają i załatwiają ostatnie swoje zakupy. Tem się tłumaczy, że choć to osada nędzna, z piętnastu najwyżej chat złożona, ma jednak znaczenie duże. Jest tu jeden kan, w którym od biedy przenocować można. Jest meczet z minaretem jak gołębnik, jest nawet poczta, jedyny budynek, zaopatrzony drzwiami do zamykania. Na samym brzegu Nilu stoi kilka bud, pokrytych rogożami i starem konopnem płótnem; to kantory i sklepy arabskich handlarzy, którzy produkty Sudanu wymieniają tu na europejskie towary.
Wspomniana droga pustynna kończy się pod Abu Hammed nad Nilem. Niegdyś zapomniano o niej zupełnie i dopiero Mehemed Ali polecił małemu wodzowi Ababdejów odnaleźć ją znowu, a wódz rozwiązał to trudne zadanie bez kompasu i innych instrumentów. W nagrodę za to zamianowany został on i jego potomkowie szechami tego pustynnego pasa. Syn jego, Hammed Kalifa, bawił się już w absolutnego władcę pustyni i karawan. Od każdego wielbłąda pobierał niewielkie cło, a za to ręczył za bezpieczeństwo życia i mienia podróżnych. Wskutek tej gwarancyi jeżdżono przez Atmur śmielej, aniżeli przez inne pustynne szlaki, chociaż i tu zdarzały się rozboje.
Mój gruby Turek, Murad Nassyr, przybył wreszcie do Sijut i zabrał mnie, Ben Nila i Selima na statek. Kiedy mu opowiedziałem o wszystkiem, co nam się w ostatnich dniach zdarzyło, nie chciał zrazu wierzyć, żeby nienawiść Abd el Baraka doszła do takich granic. Nie ukrywał jednak radości, że wyszedłem cało ze wszystkich tych niebezpieczeństw. Mniej był zadowolony ze znajomości mojej z reisem effendiną i odnośną wiadomość przyjął z widoczną niechęcią.
Droga z Sijut do Korosko nie była nudna, owszem, przyniosła mi dosyć dużo spostrzeżeń i wiadomości. Całemi godzinami wysiadywałem z Muradem Nassyrem pod dachem namiotu, a kiedy był w dobrym humorze, musiałem mu opowiadać o tem, co przeżyłem. Z ogromnem zainteresowaniem słuchał wszystkich szczegółów i wogóle zauważyłem, że chciał moją przeszłość poznać jak najdokładniej. Nieraz widziałem, że z uwagą wodził za mną wzrokiem, jakgdyby mi chciał jakich ważnych wiadomości udzielić, milczał jednak i nie byłem w stanie odgadnąć, jakie zamiary względem mnie żywi.
Jego siostrę widywałem codziennie, oczywiście głęboko zawoalowaną. Czarne niewolnice nie zasłaniały twarzy, białe jednak przestrzegały tego przepisu etykiety dosyć starannie, choć nie tak ściśle, jak ich pani. Pewnego razu wiatr podwiał zasłonę Fatmy, kucharki i ulubionej służebnicy Nassyra i wtedy zobaczyłem poraz pierwszy twarz tej, której włosy znalazłem jednego razu w piławie. Było to oblicze o rysach zupełnie pospolitych. Tem chętniej przeto byłbym zobaczył twarz samej pani, o której z góry przypuszczałem, że musi być cudowna.
Nieraz spotykaliśmy się na pokładzie statku, pozdrawiałem ją grzecznie i otrzymywałem od niej kilka słów odpowiedzi. Pozwalała sobie na taką względem mnie swobodę, chcąc mi okazać swą wdzięczność za to, że dzięki lekom, jakich jej dostarczyłem, ozdoba głowy zaczęła jej już odrastać. Głos jej był to łagodny, czysty i głęboki alt, bardzo pięknie brzmiący.
O interesach swoich Murad Nassyr nic ze mną mówić nie chciał. Zachowywał pod tym względem najzupełniejszą rezerwę i chciał widocznie mnie wpierw poznać dokładniej.
Przybywszy do Korosko, opuściliśmy statek. Reis miał go przeprowadzić przez katarakty, a my mieliśmy odbyć szybszą podróż lądową. Było nas razem dziewięć osób, mianowicie Murad Nassyr, jego siostra, ja, cztery służące, Ben Nil i Selim. Ponieważ sandał płynął natychmiast dalej, sprowadziliśmy się na kilka dni do tamtejszego kanu, gdzie kobiety zamieszkały oczywiście zupełnie osobno.
Czas płynął nam powoli i nudno, radzi nie radzi musieliśmy jednak siedzieć na miejscu, czekając na przybycie wielbłądów. Dla zabicia czasu polowałem na dzikie gołębie, których tutaj, w palmowych ogrodach, żyły całe stada, albo siadałem w mule nilowym i łowiłem ryby. Wieczorami siadywaliśmy razem, paląc fajki i zażywając chłodu.
Trzeciego dnia podczas: takiej wieczornej siesty opowiedziałem Muradowi kilka ustępów z historyi 8 5
PSPOP TZN biblijnej, które go żywo zajęły. Wkońcu jednak przerwał moje opowiadanie i zapytał:
— Czemu nie wolno wam mieć kilku żon?
— To bardzo proste. Ponieważ Bóg dał Adamowi tylko jednę.
— Czy wolno wam się żenić z pogankami lub mahometankami?
— Nie.
— O Allah! Wam wszystko zakazane! My nie pytamy naszych kobiet w co wierzą, bo kobieta nie ma duszy. Gdybyś jednak pokochał mahometankę, pojąłbyś ją za żonę?
— Być może, w każdym razie musiałaby zostać chrześcijanką.
— Bądź pewny, że żadna mahometanka nie zgodziłaby się na taki warunek, owszem, zażądałaby, żebyś ty sam został muzułmaninem.
— Na tobym się znowu ja nie zgodził.
— A gdyby była bardzo piękna?
— I wówczas nie.
— A gdyby prócz piękności miała duży posag?
— I toby nic nie pomogło.
— Ależ ty jesteś ubogi.
— Mylisz się. Od nikogo nic nie potrzebuję i dlatego czuję się bardzo bogatym.
Patrzył jakiś czas przed siebie, potem przypatrzył mi się uważnie i mówił dalej:
— Powiedziałem ci już przedtem, że cię raz dawniej widziałem i wiele o tobie słyszałem. Uważam cię za człowieka niezwykłego i bardzobym cię chciał do siebie przywiązać. Pozwól, że ci coś pokażę.
Wyjął z kieszeni portiel, otworzył go i pokazał mi jego zawartość. Była tam cała paczka wysokich angielskich banknotów.
— Czy wiesz, jaką wartość przedstawiają te papiery?
— To majątek.
— A mimoto jest to tylko mała część tego, co posiadam. I jeszcze coś ci pokażę, ale o tem, co teraz zobaczysz, nikomu słowa jednego nie powiedz. Chodź?
Czułem, że nadeszła chwila decydująca. Było widoczne, że mię chciał pozyskać, ale w jakim celu, tego na razie odgadnąć nie mogłem. Udaliśmy się przez dziedziniec do pokojów zamieszkałych przez siostrę Murada i jej służebnice. Zapukał, a kiedy mu służąca otworzyła, powiedział kilka słów cichych i wpuszczono nas do środka. Tam wskazał mi na jedne drzwi i rzek?:
— Wejdź, a ja tutaj na ciebie zaczekam.
Odsunąłem rogożową zasłonę i wszedłem. To co ujrzałem, wprawiło mnie w niemałe zdumienie. Na kilku ułożonych na sobie dywanach leżała młoda dziewczyna, lat może siedmnastu. Na poduszce ozdobnej oparła rękę, a na niej złożyła głowę. Miała na sobie szerokie, sięgające aż do kostek, spodnie kobiece, nagie stopy tkwiły w aksamitnych pantofelkach. Górną część ciała okrywał rodzaj bluzki z czerwonej i bogato złotem haftowanej materyi. Prócz tego spływało z jej raj! mion wierzchnie okrycie, uszyte z lekkiej, przeźroczystej tkaniny. Włosy, w których iskrzyły się perły i złote monety, splecione były w długie warkocze. Brwi i rzęsy miała poczernione, a paznokcie zaróżowione henną.
Ale twarz... ta twarz! Ilekroć mówi się o wschodniej piękności, wyobrażamy sobie zawsze istotę wspaniałą swoim posępnym wyrazem twarzy, o rysach Kleopatry, Judyty, Szefaki, a tu...? Twarzyczka mała i jakby zgnieciona, czoło wązkie na dwa palce, nosek jak suszona śliwka, z tą tylko różnicą, że nie czarny, małe, wązkie usta, uszka jak u myszki, a oczka takie małe, takie wesołe i takie chytre, jak u wiewiórki. I to wszystko we wschodnim stroju. Patrzyła na mnie z niezasłoniętą twarzą, napoły zawstydzona, a napoły wyczekująca i nie rzekła ani słowa.
Mówiąc otwarcie, osłupiałem prawie. Takiej niespodzianki nie mogłem oczekiwać i dlatego zapytałem niezbyt mądrze:
— Kto ty jesteś?
— Kumra — odpowiedziała.
Ta turecka nazwa znaczy tyle, co nasza turkawka. Wypowiedziała to imię głębokim altem.
— Siostra Murada Nassyra?
— Tak, effendi.
— Czy wiedziałaś, że przyjdę?
— Brat mi powiedział.
— Czy może jesteś chora? Trzeba ci może jakiego lekarstwa?
— Nie. Przywróciłeś blask mojej głowie i już żadnych nie odczuwam braków.
— Więc powiedz mi, dlaczego chciałaś mnie widzieć?
— Chciałam? To brat sobie życzył, ażebym cię u siebie przyjęła.
— No więc przypatrz mi się dokładnie jak tylko możesz.
Stanąłem blizko niej i okręciłem się szybko trzy razy dokoła. Po jej twarzyczce przemknął wesoły uśmiech i powiedziała:
— O, effendi, przecież ja cię już tyle razy widziałam! Właściwie ty miałeś mnie zobaczyć, nie ja ciebie.
— Tak? A w jakim celu?
— Mój brat ci powie.
— Więc mogę spytać, czy obecna audyencya skończona?
— Tak, już skończona. Murad czeka na ciebie.
Ukłoniłem się na sposób wschodni i wyszedłem. Przed drzwiami stał Turek, wziął mnie za rękę i zaprowadził mnie znowu do swojej izby. Usiedliśmy jak przedtem obok siebie, zapaliliśmy fajki, poczem z ust jego wypadł pytajnik: s
— No?.
— Cóż takiego? — zapytałem, gdyż nic lepszego nie przyszło mi do głowy.
— Czy widziałeś ją w całej piękności i wdzięku.
Przyszła mi na myśl myszka i odpowiedziałem niestety wbrew przekonaniu:
— Cudowna!
— Nieprawdaż, że wspaniała?
— Jak jutrzenka.
— Prawdziwy promień słońca. Jeszcze żadne niepowołane oko nie widziało jej twarzy. Oprócz narzeczonego, któremu ją wiozę, jesteś jedynym człowiekiem, który takiej łaski dostąpił.
— Dlaczegóż to ja właśnie?
— Ponieważ Kumra ma siostrę młodszą o rok, ale posiadającą te same rysy, taki sam piękny nosek, iskrzące Oczy, wszystko zupełnie takie same. Czy ty słyszysz, co mówię?
Musiał zauważyć, że wpadłem w zadumę, albo że mi się twarz wydłużyła.
— Słyszę — odrzekłem.
— I rozumiesz?
— Dobroć twoja jest dziś tak nieskończenie wielka, że nie mogę jej pojąć ani zrozumieć.
— To mi się nie podoba, bo mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło powiedzieć coś takiego, czegobyś nie mógł zrozumieć.
— To nie mów nic. Nie sprawiaj sobie przykrości!
— Sam się powinieneś domyśleć, co ci chcę powiedzieć, jeśli jednak nie potrafisz, słuchaj. Zamierzam przywiązać cię do siebie. Czy wiesz, że siostry moje bogate?
— Wiem, że Allah był przychylniejszy dla ciebie, aniżeli dla mnie. Ja nie mam sióstr bogatych.
— Nie potrzebujesz, bo będziesz miał bardzo bogatą żonę.
— Nie wiem, czy niebo będzie dla mnie tak szczodre. Nie myślałem zresztą jeszcze nigdy o tem, żeby się żenić.
— Nie potrzebujesz szukać żony, bo ją ode mnie dostaniesz.
— Zatrzymaj ją, zatrzymaj ją. Moja szczera przyjaźń dla ciebie nie pozwala na to, abym cię obdzierał.
— Nie obdzierasz mnie, gdyż nie chcę ci odstąpić żadnej z moich żon, ale daję ci młodszą siostrę.
Biada mi! A to dostałem się w kleszcze! Czułem niemal, jak zaciągał je coraz silniej. Jak się uwolnić? Postępował wbrew wszelkim wschodnim zwyczajom i tradycyom. Wszystko jedno, czy to było z przyjaźni, czy z egoizmu. Odmowa z mojej strony była ogromną obelgą i zyskałaby mi w Muradzie śmiertelnego wroga. Skąd on wpadł na ten pomysł nieszczęsny. Czemuż swych sióstr razem ze wszystkiemi służebnicami sułtanowi na urodziny nie podarował? Teraz nie spuszczał mnie z oka, lecz patrzył mi w twarz nieustannie, by odgadnąć me myśli, wreszcie zapytał:
— Cóż ty o tem myślisz?
— Mojem zdaniem nie należy żartować z tak poważnych rzeczy.
— Z czegóż wnosisz, że ja żartuję? Mówię z tobą zupełnie seryo.
— Muradzie! Zapominasz, że jestem chrześcijaninem.
— Owszem wiem o tem dobrze; a że pomimoto z taką propozycyą występuję, to tym większym powinno być dla ciebie dowodem, że cię bardzo wysoko cenię. Ożenisz się z moją siostrą i nawet zmiany wiary od ciebie nie żądam.
— Ale ona musiałaby chrzest przyjąć,
— I to niepotrzebne. Przywołam kadego, ty powiesz do niej w jego obecności „bu benum“, on podpisze i będzie już po ślubie.
— Jako chrześcijanin nie mogę się na taki ślub zgodzić. Tylko ta może uchodzić za moją żonę, z którą kapłan ślubem mię połączy.
Już sądziłem, że mu się wymknąłem, kiedy powiedział:
— Więc niech ci z nią ślub dadzą.
— To niemożebne, gdyż twoja siostra nie jest chrześcijanką.
Pochylił głowę, podumał posępnie i potrząsnął głową z niechęcią. Byłem pewien, że cofnie teraz swoją propozycyę, ale przeliczyłem się najzupełniej. Turek podniósł nagle głowę, klasnął w ręce, jak gdyby pod wpływem nagłego postanowienia i zawołał:
— No to dobrze; niech zostanie chrześcijanką! Kobiety nie mają duszy, nie wejdą ani do nieba, ani do piekła, więc obojętne, czy wierzą w waszego Boga, czy Allaha, Chrystusa, czy Mahometa.
Ten poczciwiec czynił wszystko nie tylko nad swoje, lecz i nad moje siły. Nie żądałem niczego, a on skłaniał się do najcięższych ustępstw. Cóż miałem robić? Chętniebym był stąd uciekł, ale ponieważ to było niemożebne, trzeba było szukać innych środków ratunku. Już otworzyłem usta do wymówki, kiedy Murad zawołał:
— A więc powiedz mi szczerze, czy ci się Kumra podobała?
— Czy sądzisz, że mógłby ktoś twierdzić przeciwnie?
— Nie, bo ona jest koroną uroku i wzorem ziemskiej piękności. Pokazałem ci ją, by ci dać pojęcie o młodszej siostrze. Tamta spodoba ci się przynajmniej w tym stopniu, a ponieważ widzisz, że pod każdym względem robię ci ustępstwa, dasz teraz pewnie z radością swoje przyzwolenie. Oto moja ręka!
Wyciągnął do mnie rękę, ja jednak ociągałem się i odrzekłem:
— Nie tak nagle. Nad wielu rzeczami trzeba się jeszcze namyśleć.
— Nad czemże jeszcze? Zgodziłem się przecież na wszystkie twoje warunki.
— To prawda, ale nie pomówiliśmy jeszcze o wszystkiem. Czy twoje siostry mają ojca i matkę?
— Nie. Jestem jedynym ich panem i władcą i moim rozkazom muszą być posłuszne.
— W takim razie każ, aby tej, o której mówisz, udzielano nauki religii chrześcijańskiej. Po ukończonej nauce musi złożyć egzamin. Jeśli go nie zda, nie może być moją żoną. Z ostateczną decyzyą musimy się więc zatrzymać aż do wyniku egzaminu.
Na to zerwał się z gniewem, zaczął wymachiwać cybuchem i zawołał:
— W takim razie niechaj dyabeł będzie chrześcijaninem; ja nim nigdy nie będę. Jeśli wam tak trudno wejść w związki małżeńskie, o ile trudniej do nieba waszego się dostać. Ja jednak mój plan i tak przeprowadzę. Moja siostra to rozumna dziewczyna, rozumniejsza niemal odemnie. Szybko nauczy się waszej wiary i jestem pewny, że egzamin zda bardzo dobrze. Nie wątpię o tem ani chwilę i dlatego będę cię odtąd uważał za szwagra i wtajemniczę cię we wszystkie moje interesa.
Miały się zatem rozpocząć zwierzenia, których się naprawdę bałem. Minęły dalekie grzmoty, zato miał teraz spaść piorun. Przeczuwałem, co mi zaproponuje, wiedziałem z góry, co ja mu na to odpowiem i nie wątpiłem, że ta odpowiedź stanowczo mię z nim poróżni. Nie mogłem płynąć dalej pod fałszywą flagą. Musiałem się przyznać do barwy, nie wiele sobie jednak z tego robiłem, gdyż zerwanie z Muradem Nassyrem musiało i tak nastąpić prędzej czy później.
Usiadł znowu, szukał widocznie odpowiedniego wstępu, wreszcie zapytał:
— Czy wiesz, jakie przedsiębiorstwo przynosi największe zyski?
— Tak, Przedsiębiorstwo attara[1].
— O, ja znam inne, które opłaca się o wiele prędzej i lepiej. Aptekarz musi swoje towary kupować i płacić za nie nieraz dość znaczne sumy, w tem zaś przedsiębiorstwie, które ja mam na myśli, ma się towar za darmo.
— Czy masz na myśli kradzież albo rabunek?
— Używasz słów zbyt nieoględnych.
— Nie zdaje mi się. Zresztą przyznaję, że wymieniłem najgorsze przedsiębiorstwo, jakie sobie tylko mogę wyobrazić, gdyż nawet złodziej nie zdobywa swego towaru za darmo, przeciwnie, płaci za niego drożej, aniżeli on wart.
— Czemże?
— Spokojem sumienia i utratą wiecznej szczęśliwości, a to cenniejsze, niż tysiąc worów złota.
— Mówisz, jak chrześcijanin, ja zaś myślę i czuję, jak muzułmanin. Nie mówię też o prostym rabunku i kradzieży.
— Ja wiem. Masz na myśli handel niewolnikami.
— Tak jest.
— Czy pamiętasz, coś mi o tym handlu powiedział jeszcze w Kahirze?
— Pamiętam.
— Powiedziałeś, że murzynów łowić nie masz zamiaru. Teraz jednak widocznie zamiary swoje zmieniłeś?
— Myślę teraz zupełnie tak samo, jak wówczas, pozwól jednak, że do tego, co powiedziałem, kilka słów dodam. Nie mam wcale zamiaru polować na murzynów, ale chcę ich kupować.
— To jeszcze gorsze. Czy wiesz, dlaczego ten, co rzecz skradzioną u siebie przechowuje, otrzymuje większą karę, aniżeli złodziej? Oto dlatego, że on złodzieja do kradzieży kusi. Tak samo i w tym wypadku. Gdyby nie było handlarzy niewolników, nie byłoby łowców.
— Zapominasz zupełnie, że niewolnictwo jest instytucyą uświęconą odwiecznym zwyczajem. Już nasi praojcowie mieli niewolników, a my, muzułmanie, zachowujący wiarę i zwyczaje przodków, także bez nich obejść się nie możemy.
— Możnaby się o to sprzeczać, ja jednak w spory o to z tobą wchodzić nie będę. Potępiam łowy niewolników i oto wszystko.
— Potępiaj! Nie mam nic przeciwko temu i od ciebie też nie żądam, ażebyś na nich polował, Jeśli ci moją propozycyę przedłożę, innem okiem będziesz patrzył na całą sprawę.
— Napewno nie.
— Więc posłuchaj tylko. Znam cię z czasów dawniejszych jako śmiałego i przedsiębiorczego człowieka. To, co przeżyłeś i zdziałałeś w ostatnich tygodniach, jest dla mnie dowodem, że panujesz nad każdem niebezpieczeństwem i znajdujesz wyjście nawet z najgorszych położeń. Dlatego już teraz zwierzę ci się z tem, co ci z czasem miałem: powiedzieć. Powiem krótko. Znam słynnego łowcę niewolników, który...
— Czy masz może na myśli Ibn Asla ed Dżazur? — przerwałem mu.,
— Kogo mam na myśli, powiem ci dopiero wtedy, kiedy się zgodzisz na moją propozycyę. Otóż temu człowiekowi daję za żonę moją najstarszą siostrę i to będzie dla mnie najlepszą rękojmią jego uczciwości.
— Czy on się o nią starał?
— Tak. Odnośną ugodę jużem z nim zawarł. Ja założę kilka stacyj w pobliżu Chartumu, oczywiście potajemnie, gdyż niewolnictwo teraz zakazane. Tymczasem mąż mojej siostry zajmie się łowami i zdobycz swą będzie przechowywał w niedostępnych zatokach i wyspach Nilu. Ty zaś będziesz stamtąd niewolników sprowadzał, a otrzymasz za to moją młodszą siostrę za żonę i trzecią część ogólnego zysku. Prócz tego oczywiście siostry moje duży posag dostaną.
Spodziewałem się podobnej propozycyi, nie myślałem jednak, że mi ją Murad tak bez żadnych obsłonek przedłoży. Zdrętwiałem i patrzyłem na Turka, słowa nie mogąc wymówić.
— Prawda, żeś się nie spodziewał takiej korzystnej propozycyi — uśmiechnął się. — Nie wątpię, że ją przyjmiesz, chybaby ci Allah rozum odebrał. W każdym razie jednak dam ci czas do namysłu do jutra, gdyż...
— Nie potrzebuję czasu do namysłu — przerwałem. — Mogę ci dać odpowiedź zaraz w tej chwili.
— Więc mów!
— Zaczekaj jeszcze! Więc trzech nas ma przystąpić do spółki, łowca niewolników, ty i ja?
— Tak jest.
— Ty urządzisz ukryte składy, w których będzie się przechowywało towar do sprzedaży okolicznościowej i do dalszego transportu. Bardzo to sprytnie pomyślałeś, bo w razie jakiego śledztwa łatwo ci będzie zwalić winę na kogoś drugiego. Łowca także nic nie ryzykuje, gdyż podczas napadu na wsie murzyńskie trzyma się zawsze zdala tak, że zraniony ani zabity być nie może. Między was dwu mam ja wejść. Mam niewolników zabierać z serib i przywozić do ciebie. W ciągu takiej przeprawy mam się mieć na baczności, nie tylko przed krajowcami, którzy są wrogo usposobieni dla handlarzy niewolników, ale przedewszystkiem będę się musiał strzec żołnierzy rządowych, którzy formalne obławy będą na mnie urządzali.
— To wszystko prawda, lecz dlatego właśnie wybór mój padł na ciebie. Ty jesteś stworzony na to, abyś wszystkim niebezpieczeństwom w oczy zaglądnął.
— Bardzo mi to pochlebia, że moją odwagę tak wysoko cenisz, szkoda tylko, że na takiem właśnie polu chcesz ją wypróbować. Niewolnictwo jest hańbą współczesnej ludzkości, a łowy na niewolników zbrodnią, wołającą o pomstę do nieba. Nawet małego grzechu nie popełniłbym świadomie za wielkie pieniądze, a już w żadnym razie nie obciążałbym sumienia taką hańbą i takiemi morderstwami. Niezmiernie się dziwię, że miałeś odwagę z taką propozycyą wystąpić wobec mnie, chrześcijanina.
Na twarzy Murada odmalowało się zdumienie i niesmak.
— Czy to jest odpowiedź, którą mi dać chciałeś?
— Tak jest.
— Zważ na zyski!
— Wolę spokojne sumienie, niż największe skarby.
— A moja siostra?
— Daj ją, komu chcesz.
— Czy nią może pogardzasz?
— Nie. Ofiarowałeś mi jej rękę, przyczem zachowałeś się wbrew waszym przykazaniom i najświętszym zwyczajom. Bardzo mi to pochlebia, niestety, nie zasłużyłem na to, aby ten wzór piękności i obraz wdzięku posiadać. Bynajmniej nie chcę ciebie obrazić, ale pojmij, że muszę postępować wedle przykazań mojej religii. Rozejdźmy się w pokoju.
Powiedziawszy te słowa, wstałem z miejsca, a Murad Nassyr podniósł się także, odrzucił cybuch z gniewem i zawołał:
— W pokoju? Jakto być może? Jeśli teraz się rozstaniemy, będziemy wrogami zajadłymi wrogami na całe życie.
— Wcale tej konieczności nie widzę.
— Ależ to jasne, jak dzień! Opowiadałeś mi, co się stało w ostatnich dniach. Jesteś przyjacielem reisa effendiny i masz do niego jechać do Chartumu. Potem znajdziesz łowcę niewolników Ibn Asla i...
— Aha, więc przyznajesz, że to z nim wszedłeś w styczność.
— Nie przyznaję niczego i niczego nie dowiesz się ode mnie. Chciałem ci tylko dowieść, że nie możesz być przyjacielem moich wrogów, nie będąc równocześnie moim wrogiem. I tak już dowiedziałeś się ode mnie za wiele i jeśli się rozstaniemy, możesz być dla mnie bardziej niebezpieczny, niż ktokolwiek drugi. Namyśl się jeszcze raz, czy trwasz przy swojem postanowieniu.
— Nie potrzebuję namysłu.
— A więc postanowienia nie zmienisz?
— Nie.
— Dobrze, rozstańmy się zatem. Bardzo żałuję, żem cię tylu dobrodziejstwami obsypał.
Z twarzy Nassyra zniknęła teraz dobroduszna, uczciwa otwartość, a na jej miejscu wystąpiła mina groźnej nienawiści. Nie ulegało wątpliwości, że odtąd będzie moim nieubłaganym wrogiem.
— Obsypałeś mię dobrodziejstwami? — zapytałem spokojnie. — Jadłem i spałem u ciebie, bo prosiłeś mnie o to tak natarczywie, że odmowa byłaby niegrzecznością.
— Zapłaciłem ci drogę i dałem ci nadto pieniądze na wszystkie inne potrzeby.
Jego nizka natura handlarza niewolników okazała się teraz w pełni. Ktoś inny powiedziałby mu zapewne bez ogródek, co o nim myśli, ale ja tego nie uczyniłem. Wyjąłem sakiewkę, odliczyłem pieniądze otrzymane od niego i odszedłem. Kiedy już byłem we drzwiach, zawołał:
— Zatrzymaj się jeszcze! Więc rzeczywiście nie chcesz do...?
Poszedłem dalej, nie zważając na jego słowa. Na to ryknął za mną:
— A zatem zabieraj się stąd, psie, i miej się przedemną na baczności!

Było już dosyć późno, o śnie jednak mowy być teraz nie mogło. Byłem wzburzony bardzo, więc wyszedłem z kanu i zwróciłem się w stronę pustyni, aby się nieco przejść i odetchnąć. Położenie moje było fatalne. Znalazłem się w dalekiej Nubii bez środków do powrotu do domu, gdyż po zwróceniu Muradowi pieniędzy, prawie już grosza w kieszeni nie miałem. Przedewszystkiem jednak drażnił mnie zawód, którego doznałem. Turkowi zaufałem zupełnie, teraz zaś przekonałem się, że to moje zaufanie miało bardzo wątłe podstawy.
Tom XIV.
Jakby cienie przemknęły obok nas wysokonogie wielbłądy.

Chodziłem już z godzinę, kiedy doleciały mnie zdala osobliwe dźwięki, jakby wiatr pustynny grał na harfie eolskiej. Dźwięki zbliżały się i stawały się coraz wyraźniejsze. Rozróżniłem kobiece głosy i dźwięk strun. Ukazał się jeździec na wielbłądzie, którego włócznia migotała w świetle księżycowem. Ujrzawszy mnie, zboczył daleko. Za nim dążyło dwanaście wielbłądów z tachtirwanami[2], z których wydobywały się głosy śpiewających, rozmawiających i śmiejących się kobiet. Konwój zamykało kilku uzbrojonych mężczyzn. Jak cienie przemknęły obok mnie wysokonogie wielbłądy.
Był to transport młodych niewolnic, które potajemnie sprowadzono do Egiptu. Po drodze zmusza się biedaczki do śmiechu, śpiewu i żartów, ażeby przypadkiem upadek ducha nie odbił się ujemnie na ich zewnętrznym wyglądzie i aby przez to nie straciły na wartości. Orszak ten przybywał pewnie z Abu Hammed, nie zatrzymał się jednak w Korosko, aby uwagi na siebie nie ściągnąć.
Wróciłem do kanu i udałem się na spoczynek, o śnie jednak mowy być nie mogło. Wprawiała mię w niepokój nie utrata przyjaźni Nassyra, ani też obawa przed jego zemstą; inne były tego przyczyny.
Przedewszystkiem zajmował mnie jego prawdopodobny stosunek do łowcy niewolników Ibn Asla. Chciałem się dowiedzieć o miejscu pobytu tego łotra, a w tym celu wystarczało nie spuszczać z oka Murada Nassyra. Poróżniwszy się z Turkiem, chciałem tem gorliwiej działać na rzecz przewodnika w Moabdah, ażeby, jeśli się tylko da, odnaleźć jego zaginionego brata.
Wstałem wcześnie, usiadłem przed drzwiami kanu i kazałem handżiemu przynieść sobie kawę. Przypatrując się zbudzonemu światu zwierzęcemu, zobaczyłem jeźdźca. Był jeszcze tak daleko, że zaledwie można go było rozpoznać, lecz musiał jechać na doskonałem zwierzęciu, gdyż zbliżał się z nadzwyczajną szybkością i rósł mi w oczach. Poznałem go, kiedy był jeszcze daleko. Był to porucznik okrętowy reisa effendiny. Powstałem oczywiście, by go przywitać. Zobaczył mnie, zwrócił ku mnie wielbłąda, kazał mu uklęknąć i zeskoczył z siodła.
— Co tu robisz w Korosko? — zapytałem. — Sądziłem, że emir w Chartumie.
— Był tam istotnie. Gdzie się teraz znajduje, powiem ci, ale muszę się wprzód rozmówić z szechem el beled[3].
— Możesz to uczynić choćby i zaraz. Już wstał; widziałem go przed chwilą, klęczącego przed chatą i odmawiającego modlitwę poranną.
Pokazałem mu chatę, a porucznik bezzwłocznie poszedł we wskazanym kierunku. Wielbłąd jego klęczał w mojem pobliżu. Było to wspaniałe, bardzo drogie zwierzę, maści koloru mysiego, a posiadało wszystkie cechy doskonałego wierzchowca. Skąd on ma takiego wielbłąda? Osobniki tej rasy przebywają w jednym dniu bez zatrzymania się nawet sto kilometrów. W dodatku było to zwierzę znakomicie wytresowane, gdyż kiedy je pogłaskałem, spojrzało na mnie przychylnie swemi wielkiemi oczyma, a nie uniosło się zwykłą złośliwością wielbłądów, które obcych kąszą, kopią, a nawet opluwają. Byłem jeszcze zajęty zwierzęciem, kiedy Selim ukazał się we wrotach, a ujrzawszy mnie, przystąpił zaraz i powiedział:
— Effendi, słyszałem bardzo, bardzo złe rzeczy i dlatego miałbym wielką prośbę do ciebie. Czy mi ją spełnisz?
— Cóż takiego?
— Czy prawda, że poróżniłeś się z Muradem Nassyrem?
— Kto ci to powiedział?
— On sam dał mi to do poznania, gdyż mi surowo mówić z tobą zabronił.
— I dlatego przychodzisz zaraz jako jego wierny marszałek do mnie i przekraczasz dany ci zakaz.
— Tak, czynię to, gdyż wiesz, że ciebie więcej miłuję, niż jego.
— Jakąż masz do mnie prośbę?
— Nie chcę być już dłużej u Murada Nassyra.
— Dlaczego? Czy ci u niego nie dobrze? Czy jesteś z niego niezadowolony?
— Dobrze mi i jestem zadowolony, ale od wyjazdu z Sijut mówi bez przerwy o rzeczach, które mi się nie podobają.
— O jakich rzeczach?
— Jestem jeszcze w jego służbie, więc nie wiem, czy mogę zdradzić.
— Czy masz może na myśli handel niewolnikami?
— Słusznie, bardzo słusznie! A więc i ty już wiesz, że Murad jest handlarzem niewolników?
— Pewnie, że wiem.
— Więc nie jestem zdrajcą, kiedy o tem z tobą rozmawiam. Murad żąda odemnie, żebym pozostał w jego służbie. Jeśli to uczynię a pochwycą nas, może być ze mną źle.
— A zatem znowu się boisz?
— Bać się? Nie. Wiesz, że jestem największym bohaterem pustyni i pragnę przy odpowiedniej sposobności zginąć śmiercią bohaterską, nie chciałbym jednak, aby mię powieszono jako handlarza niewolników.
— Masz zupełną słuszność.
— Jeżeli i ty jesteś tego zdania, opuszczam natychmiast służbę; cóż jednak pocznę z sobą? Gdybym cię tak nie miłował, decyzya byłaby łatwa, ale ja, effendi, nie chciałbym się z tobą rozstać. Jeżeli pozwolisz, to pewną kwestyę przedłożę twojej rozwadze.
— Mów dalej!
— Wszyscy wiedzą, że jesteś rozumnym człowiekiem; znasz wszystkie gałęzie wiedzy i przenikasz głębie wszystkich tajemnic, ale masz przecież błąd jeden.
— Jaki?
— Brak ci służącego, jakim ja jestem. Darzonoby cię szacunkiem dziesięć razy większym, niż dotychczas, gdyby wiedziano, że stoję u twego boku.
— Chciałbyś więc zostać u mnie?
— Tak, effendi.
— To niemożebne, gdyż niepodoba mi się twoja nieustanna waleczność. Może mię ona łatwo uwikłać w jaką krwawą sprawę.
— Już ty się o to nie bój, effendi! Jeśli w mojej przelewającej się odwadze rozpoczynam z kim walkę, to sam ją kończę; pod tym względem znasz mnie dostatecznie. Ciebie na żadne niebezpieczeństwo z pewnością nie narażę, natomiast gdybyś wbrew moim najgłębszym pragnieniom znalazł się w jakimś kłopocie, możesz być pewny, że całej mej bohaterskiej energii użyję, aby ciebie ocalić. Pozatem będę ci zawsze we wszystkiem posłuszny. No i cóż powiesz na moją propozycyę?
— Namyślę się jeszcze.
— Effendi, to sprawa zupełnie jasna i niema się nad czem namyślać. Cenniejszego sługi nademnie z pewnością nigdy nie znajdziesz.
— Być może, ale już mam służącego.
— Ben Nila? Jakież usługi może ci oddać ten młodzieniec? Jakież on bitwy wygrał, jakie odniósł zwycięstwa?
— On jeszcze młody i łatwo może stać się większym bohaterem od ciebie.
— Daruj, effendi, ale ja w to nie wierzę. Żeby się czegoś nauczyć, przedewszystkiem trzeba umieć słuchać, on tymczasem żadnej nauki odemnie przyjąć nie chciał i sprzeciwiał mi się we wszystkiem.
— Jako człowiek doświadczony i rozsądny powinieneś być wyrozumiały. Byłoby mi bardzo przyjemnie, gdybyś się nim szczerze i po ojcowsku zajął.
— Twoje życzenie z największą przyjemnością gotów jestem spełnić. Będę znosił cierpliwie jego słabości a głupstwa przebaczę ze spokojem i wyrozumiałością.
— Idź więc do niego i powiedz mu, że chcesz u mnie zostać. Zrobię tak, jak mi Ben Nil poradzi.
— Jakto? Taki słynny effendi chce się kierować wolą służącego?:
— Kierować nie, ale chcę w tym wypadku jego życzenie uwzględnić, bo gdybym cię przyjął do służby, wy dwaj przedewszystkiem musielibyście z sobą obcować.
— Zdaje mi się, że moje towarzystwo Ben Nil powinien uważać za zaszczyt. Jeżeli sobie jednak życzysz, abym z nim na ten temat pomówił, pójdę do niego, a potem doniosę ci, że jest uszczęśliwiony moją propozycyą.
Poszedł, a ja chętnie byłbym podsłuchał tę rozmowę. Między nimi obydwoma rozwinął się oryginalny stosunek. Polubili się wzajem, a mimoto awanturowali się od rana do nocy. Poza swymi błędami miał Selim wcale dużo zalet i we wszystkich zleceniach, gdzie nie potrzeba było odwagi, okazywał się sługą godnym zaufania. Chorobliwą manię uchodzenia za bohatera można mu było wybaczyć. Ben Nil zajął mnie bardzo. Był to młodzieniec poważny i cichy, a pomimo młodych lat miał takie zapatrywania, jakichby się nie powstydził niejeden stary. Bystrość jego zasługiwała na podziw, a energia, którą dotychczas mógł co prawda tylko w zwykłych sprawach okazać, pozwalała spodziewać się, że w razie potrzeby stać go będzie na bardzo wiele odwagi.
Ilekroć ci dwaj ludzie zderzyli się z sobą, patrzyliśmy jak na jakieś wesołe widowisko, a sceny podobne wprowadzały pożądaną odmianę w niemiłą często monotonię podróży. Z tego właśnie powodu byłem gotów zatrzymać Selima przy sobie. Wiedziałem, że będzie to dość kosztowna przyjemność, ale ostatecznie środki pieniężne, potrzebne na jej pokrycie, jakoś może zdobyć potrafię.
Przerwałem rozmyślania, gdyż zobaczyłem porucznika, wychodzącego z chaty. Szech wyszedł także i popędził ku rzece. Porucznik zbliżył się do mnie, wyjął cybuch z torby przytroczonej do siodła na wielbłądzie, nałożył fajkę i usiadł przy mnie, a ja podałem mu ogień.
— Masz doskonałego wielbłąda — zacząłem. — Zapewne to rozkosz nielada przelatywać pustynię na grzbiecie takiego zwierzęcia.
— Poznasz tę rozkosz — odrzekł, — gdyż ten wielbłąd właśnie dla ciebie przeznaczony.
— Rzeczywiście? Skąd przyszło emirowi na myśl, aby mi wielbłąda posyłać.
— Przysyła ci nietylko wielbłąda, ale zarazem i prośbę, którą ci mam przedłożyć. Czy gotów jesteś jej wysłuchać?
— I owszem.
— Byłeś już nieraz w pustyni i umiesz odczytywać tropy ludzi i zwierząt. Polecił mi więc, abym ci się zapytał, czy...
Utknął w środku zdania, bo oto w pobliżu bud składowych ukazało się kilku Beduinów z wielbłądami. Pochodzili zapewne z niedalekiej okolicy i chcieli może siebie i zwierzęta wynająć. Murad Nassyr zobaczył ich z podwórza i wyszedł, ażeby z nimi pomówić. Ponieważ siedzieliśmy właśnie w bramie tuż pod murem, nie zauważył nas, więc minął i skinął na swoich ludzi, żeby szli za nim. Zaledwie porucznik rzucił nań okiem, zamilkł i jął mu się przypatrywać posępnie badawczym wzrokiem.
W tej chwili odwrócił się gruby Turek i nas zobaczył. Porucznik podniósł się, stanął w samym środku wejścia, aby Nassyrowi zastąpić drogę i rzekł:
— Zdaje mi się, żeśmy się już kiedyś widzieli.
— Ja ciebie? Nigdy! — odrzekł Turek dumnie, rzucając na porucznika wzgardliwe spojrzenie, przyczem widać było, że mówił prawdę.
— Być może, że ty mnie nie zauważyłeś, ale ja ciebie widziałem.
— To mi obojętne. Mnie wielu ludzi widziało. Zresztą nie miałem i nie mam z tobą nic do czynienia. Puszczaj mnie!
— Zaczekaj jeszcze chwileczkę. Chciałbym z tobą pomówić. jak się nazywasz?
— Zapytaj się o to, kogo chcesz; ja nie mam obowiązku ani ochoty odpowiadać na twoje pytania.
— Mylisz się! Czy wiesz, kto to jest reis effendina?
Twarz Turka drgnęła, a spojrzenie na mówiącego, który miał na sobie zwykły strój Nubijczyka, było teraz całkiem inne, niż przedtem.
— Wiem bardzo dobrze, kim on jest, bo to wie każdy — odpowiedział znacznie uprzejmiej.
— W takim razie wiesz zapewne i to, że reis effendina wyposażony jest wielu pełnomocnictwami, które mu nadają niekiedy większą władzę, aniżeli ma mudir.
— I to wiem także.
— Jestem porucznikiem emira i powiem ci, że twarz twoja zajmuje mnie bardzo. Teraz mi już chyba odpowiesz?
— Udowodnij mi wpierw, że jesteś rzeczywiście tym, za kogo się podajesz.
— Jeżeli koniecznie chcesz, zastosuję się do twojego życzenia i pójdziemy razem do szecha el beled, ale tam rozmówimy się urzędowo, gdy tymczasem tu rozmawiałbym z tobą uprzejmie.
— Jestem tak samo, jak ty, przyjacielem uprzejmości, możesz mi więc stawiać pytania, jakie chcesz.
Turek miał widocznie powód do obawy przed urzędowem przesłuchaniem. Porucznik rzekł z uśmiechem
— Ponawiam pytanie, jak się nazywasz?
— Nazywam się Murad Nassyr.
— Skąd jesteś?
— Z Nif koło Ismir.
— Czem jesteś?
— Bazirgijan.
— Kupiec i handlarz! Czem handlujesz?
— Czem się tylko da. Teraz udaję się do Chartumu po sennę, gumę i kość słoniową.
— Czy nie kupowałeś i nie sprzedawałeś jakiego innego towaru?
— Owszem.
— Tak, ale ja mam na myśli towar żywy, niewolników.
— Taki handel przez myśl mi nigdy nie przeszedł. Jestem posłusznym poddanym sułtana i nie czynię niczego przeciwko jego prawom i rozkazom kedywa.
— Jeśli tak, to dobrze. Czy znasz może miejscowość Kauleh, leżącą nad Bahr el Abiad?
— Nie.
— To szczególne. Taki handlarz jak ty, miałby nie znać tej miejscowości? To wydaje mi się podejrzane. Nie dawniej jak przed rokiem wieziono Nilem niewolników z Karanak do Kauleh; miano ich sprowadzić do Messalamie. Statek wpadł jednak w nasze ręce i handlarzom odebraliśmy nieszczęśliwych niewolników. Przywódca, który nam umknął, był tak podobny do ciebie, jak jedna kropla wody do drugiej. Pytałem jednego z pojmanych o twoje imię, a on podał je, lecz brzmiało całkiem inaczej, niż obecne.
— To dowodzi przecież, że nie jestem tym, za kogo mnie uważasz.
— To może także dowodzić, że nosisz rozmaite nazwiska. Widziałem wówczas twarz twoją i dotąd nie zapomniałem, jak wygląda.
— Panie, ja jestem uczciwym handlarzem! Może to poświadczyć także ten effendi, obok którego siedzisz. Zapytaj go, on zna mnie dobrze i nawet ze mną chce jechać do Chartumu.
Ze strony Murada było to zuchwalstwo.
— Czy to prawda? Znasz go? — zapytał mię porucznik.
— Znam go pod tem nazwiskiem, jakie ci podał.
— Czy mówił z tobą o łowach na niewolników?
— Tak jest; wczoraj wieczorem.
— Co powiedział?
— Chciał mi dać siostrę za żonę, jeślilbym zechciał dopomóc mu w handlu niewolnikami.
— Opowiedz to obszernie, effendi!
Usłuchałem wezwania, gdyż nie widziałem powodu, dla którego miałbym milczeć na korzyść Turka, lub nawet kłamać. Murad zacisnął zęby i patrzył na mnie wzrokiem, mówiącym wyraźnie, że przy sposobności zemści się na mnie krwawo.
— No i cóż ty na to? — zapytał go porucznik, kiedy skończyłem.
— Miałem bardzo słuszny powód, aby mu to powiedzieć. Ten effendi, który nic nie umie i grosza w kieszeni nie ma, chciał mnie zmusić, żebym go z sobą zabrał jako towarzysza podróży. Z Sijut aż tu kosztował mnie mnóstwo pieniędzy i żeby się go pozbyć, udałem przed nim, że jestem handlarzem niewolników. I ten środek istotnie pomógł, bo zląkł się i rozstał się ze mną.
— Przedtem twierdziłeś, że on chce z tobą jechać do Chartumu.
— Powiedziałem to chyba przez nieuwagę. Widocznie o czem innem wtedy myślałem.
— Jesteś mi bardzo podejrzany. Czy możesz udowodnić mi, że jesteś rzeczywiście Muradem Nassyrem z Nif?
— Tak, mam przy sobie dwa paszporty, jeden sułtana, a drugi kedywa.
— Pokaż mi je?
— W takim razie bądź łaskaw pofatygować się do moich komnat.
Porucznik wszedł z nim do kanu, a kiedy po jakimś czasie powrócił, oznajmił mi z niechęcią:
— Qba paszporty w najpiękniejszym porządku; jedzie z siostrą do Chartumu. Zbadałem jego rzeczy i nic mu nie mogę zarzucić, choć pewien jestem, że to ten sam handlarz niewolników, którego przed rokiem widziałem.
— A ja mógłbym przysiąc, że współudział w handlu proponował mi zupełnie seryo.
— I ja jestem tego samego zdania, mimo to jednak muszę go puścić wolno, co prawda tylko na dzisiaj. Będziemy już nad nim czuwali. A teraz mówmy dalej o tem, o czem rozmawialiśmy przedtem.
— Nie tutaj; przeszkadzają nam zanadto. Każ swego hedżina sprowadzić do kanu, a my chodźmy nad rzekę, gdzie będziemy sami i nikt nas nie podsłucha.
Zgodził się na moją propozycyę, oddał wielbłąda chandżemu a my ruszyliśmy nad wodę. Ujrzałem łódź z jednym wioślarzem, płynącą szybko w górę rzeki.
— To mój człowiek, wysłany przez szecha el beled na mój rozkaz do Derr — rzekł porucznik.
— Czy mogę zapytać, po co go wysyłacie?
— Owszem — a nawet musisz to wiedzieć koniecznie. Z Derr pójdzie drugi posłaniec do Abu Simbel, stamtąd trzeci do Wadi Halfa, potem czwarty do Semmeh i tak dalej, aż zaalarmuje się całą dolinę Nilu.
— W takim razie musiało się stać coś nadzwyczajnego.
— Coś okropnego. Kiedy rabusie napadają na czarnych, aby ich na niewolników zamienić, od biedy można tego jeszcze nie widzieć, bo to rzecz zwyczajna, kiedy jednak wloką do niewoli Arabów i prawowiernych muzułmanów, to jest to grzechem przeciw koranowi, wołającym o pomstę do nieba.
— Gdzie się na coś takiego odważono?
— Czy słyszałeś o studni Bir es Serir, położonej na zachód od Es Safih?
— Słyszałem. Znajduje się na południowy wschód od Dżebel Modjaf, a należy, o ile się nie mylę, do szczepu z pokolenia Fessara.
— Widzę, że znasz tutejsze stosunki wybornie. Otóż oddział Fessarów, pojących swoje trzody w tej studni, obchodził jakąś uroczystość. Wszyscy mężczyźni udali się do Dżebel Modjaf, by tam urządzić wspaniałą „fantazyę“, kobiety zaś zostały w domu. Kiedy mężczyźni nazajutrz powrócili, zastali w swych namiotach trupy dzieci i kilka starych kobiet, zaś młode niewiasty uprowadzono a trzody rabusie rozproszyli.
— To straszne! Dziewczęta i kobiety Fessarów słyną z piękności. Czy żadnych śladów nie znaleziono?
— Nie. Nad ranem zerwała się burza i wszelkie tropy na pustyni zawiała.
— Kiedy tę zbrodnię spełniono?
— Przed dwudziestu dniami. Wiesz, jaka to wielka odległość i nie zdziwisz się, że otrzymaliśmy wiadomość dopiero przed trzema dniami. Jak sądzisz, dokąd się sprawcy zwrócili?
— Ani na zachód, ani na południe, bo tam nie mogliby sprzedać porwanych. Sądzę, że mogli się zwrócić jedynie ku morzu Czerwonemu, bo stamtąd najłatwiej wysłać niewolników do Egiptu albo do Turcyi.
— Tego samego zdania jest także reis effendina. Handlarze mogli jednak wiele dróg obrać!
— Tylko dwie.
— Które?
— W pobliżu Wadi Melk przez pustynię Bajuda i okolicę Berberu a stamtąd jak najkrótszą drogą do Suakin. Druga droga prowadziłaby przez Wadi Melk i Wadi el Gab do Dongoli i wpoprzek pustyni nubijskiej do Kas Kauaj nad morzem Czerwonem.
Porucznik rzucił na mnie spojrzenie pełne zdumienia i powiedział:
— Effendi, reis effendina widocznie zna ciebie dobrze, on także podobnie myślał i powiedział, że będziesz tego samego zdania, co on.
— Bardzo mnie to cieszy, jakąż jednak wspólność może mieć moje zdanie z tą sprawą.
— Bardzo wielką. Obie te drogi należy zagrodzić, ale w zupełnej tajemnicy, aby czujności rabusiów nie zbudzić, Reis effendina popłynie więc z Chartumu w okolicę Berberu, ażeby im zagrodzić drogę do Suakin, mnie natomiast wysłał z drugą częścią załogi tutaj, bym tej drogi pilnował.
— A gdzież są twoi ludzie?
— Zostawiłem ich na pustyni, ażeby ich nikt nie widział. Dla nas dwu zarekwirował reis prawdziwe hedżiny, abyśmy mogli przejeżdżać wielkie przestrzenie. Załoga nasza zaopatrzona jest w zwyczajne ale wcale dobre wielbłądy.
— A cóż mi po tym hedżinie?
— Nie odgadujesz? Reis effendina sądzi, że twoja rada mogłaby mi się przydać, a ponieważ z niejaką pewnością przypuszczał, że będziesz teraz w Korosko, kazał mi tu przyjechać i prosić cię o przyłączenie się do nas. Czy spełnisz tę prośbę?
Byłem w szczególnem położeniu. Miałem kłopoty z powodu kosztów podróży i nie mogłem wracać do Kairu. Od emira mogłem spodziewać się pomocy i przyrzekłem wogóle odwiedzić go w Chartumie. Nie mogłem też odmówić prośbie, którą przysłał mi przez porucznika. Zresztą musiałem także z powodu obietnicy, danej przewodnikowi z Moabdah, udać się do Chartumu. Wkońcu pomyślałem, że zaufanie, okazane mi przez reisa effendinę, jest dla mnie wielkim zaszczytem. To też odrzekłem:
— Jakże mógłbym tej prośbie odmówić? Twój pan wyświadczył mi tyle grzeczności, że z przyjemnością skorzystam ze sposobności, aby mu się przysłużyć.
— Effendi, dziękuję ci bardzo. Muszę ci powiedzieć, iż reis effendina spodziewał się napewno twojej zgody, ponieważ jednak zadanie, które mamy rozwiązać, jest bardzo niebezpieczne, sądziłem, że mu odmówisz. Raduję się jednak z całej duszy, że jego nadziei nie zawiodłem. To, co mamy wykonać, połączone jest z wielkiemi trudnościami, skoro jednak wiem, że wesprze mnie twoja rada, jestem pewien, że przynajmniej większych błędów uniknę.
— Możesz liczyć nietylko na moje rady, ale i czynny współudział. Czy masz osobne instrukcye, o których nie mówiłeś jeszcze dotychczas?
— Nie. Nakazano mi zabierać każdego spotkanego po drodze łowcę lub handlarza niewolników i prowadzić go razem z łupem do emira. Oczywiście w pierwszej linii mam zwrócić uwagę na uprowadzone żony i córki Beni Fessarów i mam, jak ci to oznajmiam otwarcie, we wszystkiem polegać na twojej radzie.
— To ostatnie bynajmniej pożądane nie jest, bo bądź co bądź mogą zajść łatwo różnice zapatrywań, które sprawę utrudnią.
— Możesz śmiało liczyć na to, że zgodnie z rozkazem reisa effendiny, poddam się twojej woli. Emir polecił mi zaraz po wyjaśnieniu stosunków oddać ci te oto kartkę.
Wyjął mały złożony kawałek papieru, rozwinął go i podał. Przeczytałem te pełne treści wyrazy:
— Ty jesteś pierwszym, on drugim.
Był to niezwykły dowód zaufania, tem większy, że reis powyższym mandatem znaczną część swojej władzy w moje ręce złożył.
— Czy jesteś teraz spokojny? — spytał porucznik.
— Tak — odrzekłem. — Jestem nietylko spokojny, lecz mam przekonanie, że spotkamy rabusiów, jeżeli tylko obrali jedną z obu wspomnianych dróg.
— Czy to nie jest zbyt śmiałe twierdzenie, effendi?
— Nie, gdyż wiem bardzo dobrze, co mówię.
— Ależ rozważ, jaka pustynia wielka! Stąd do Bir Murat mamy cztery dni drogi, a studnia ta nie leży w samym środku. Gdybyśmy mogli nawet obsadzić tę ogromną przestrzeń, mieliby rozbójnicy wiele luk, któremi mogliby się przemknąć; zwłaszcza nocą.
— Tak, ale trzeba się liczyć z właściwościami pustyni, którą mają przebyć. Od Nilu aż do morza Czerwonego, jako celu, dzieli ich dwadzieścia dni drogi wielbłądami. Na taką długą drogę nie mogą być zaopatrzeni w wodę i muszą wyszukiwać studni, przy których się z nimi spotkamy.
— Nie licz na to tak bardzo! Czy o tem nie wiesz, że są studnie tajemne.
— Tak. Na Saharze nie jeden raz piłem z nich wodę.
Spojrzał na mnie, potrząsnął głową i rzekł:
— Słyszałem wprawdzie, że Frankowie są w wielu rzeczach o wiele rozumniejsi od nas, lecz mieszkańcy pustyni niewątpliwie lepiej znają swój kraj, niż mieszkaniec zachodu, który się tam znajdzie po raz pierwszy w życiu.
— Zaczekaj! Nie dam ci teraz żadnych wyjaśnień; wypadki ci udowodnią, że mam istotnie słuszność.
— Rozciekawiasz mię bardzo, ale zobaczymy. Na razie pozostaje mi jeszcze zapytać się ciebie, czy ze mną napewno pojedziesz?
— Z całą pewnością.
— W takim razie mam ci jeszcze coś dać od emira. Allah tak zrządził, że człowiek nie może żyć bez pieniędzy. Nawet w pustyni mogą się przydać. Emir polecił mi więc oddać ci tę kasę, którą możesz rozporządzać wedle swojego uznania. Przedewszystkiem masz sobie tutaj kupić, czego ci tylko potrzeba.
Podał mi skórzaną sakiewkę, napełnioną egipskimi talarami (sijal mosri) i egipskiemi półfuntowemi złotówkami. Suma wynosiła około tysiąc franków. To mogło wystarczyć aż nadto na kilka tygodni, zwłaszcza, że dowiedziałem się, iż żołnierze zaopatrzeni są we wszystko, czego mogą potrzebować. Bez wahania pieniądze przyjąłem, przyczem jednak zauważyłem:
— Na razie nie mam żadnych potrzeb i zużyję pieniądze dla was w razie potrzeby a potem przedłożę emirowi rachunek. Kiedy wyruszamy?
— Kiedy ci się podoba. Chciałbym tylko przedtem napoić wielbłąda. Od dwu dni nie dostał wody.
— Nie dostanie jeszcze przez dwa dni a kto wie, czy nawet nie dłużej.
— Czemu, effendi?
— Bo chcę odkryć tajemne studnie na pustyni.
Rzucił na mnie spojrzenie, po którem poznałem, że mojej odpowiedzi nie pojął i rzekł, potrząsając znów głową:
— Nie rozumię cię, effendi! By się ukrywać, musimy unikać studni, więc nasze wielbłądy muszą znosić pragnienie. Tu znajdujemy się nad brzegiem Nilu, więc powinienbyś skorzystać ze sposobności i obficie swoje zwierzę napoić.
— A ja tymczasem ani kropli dać mu nie myślę.
— Czy to nie okrucieństwo? Czy religia chrześcijańska nie nakazuje wam dbać o zwierzęta?
— Nasza religia jest o wiele przychylniejsza dla zwierząt niż wasza, ale lepiej, żeby jeden wielbłąd znosił pragnienie, jeżeli przez to wielu ludzi można od cierpień uchronić. Skoro tylko się dowiem, jakie plany ma Murad Nassyr, wyruszymy w drogę. Jakże jednak dostaniemy się do twoich ludzi we dwójkę, kiedy mamy tylko jednego wielbłąda?
— Owszem są dwa, ale tego drugiego zostawiłem poza osadą ze spętanemi nogami. Nie chciałem, aby poznano, że przybyłem po ciebie.
— Postąpiłeś bardzo rozsądnie. Gdzieżeś go zostawił?
— Niedaleko stąd nad brzegiem Nilu. Za pół godziny zaszedłbyś tam piechotą.
— To wsiadaj i jedź, napój swego wielbłąda, ale mojemu pić nie pozwól. Ja tam nadejdę.
— Nie znajdziesz mnie!
— Nie obawiaj się, znajdę.
— Ależ ty nie znasz okolicy!
— Nie potrzeba mi tego, bo mam przewodnika, który mnie do ciebie zaprowadzi.
— Któż to być może?
— Twój trop.
— Czy rzeczywiście umiesz tak dobrze odczytywać ślady?
— One dla mnie takie wyraźne jak dla ciebie pismo koranu.
— W takim razie jadę, boję się jednak, czy sobie zbytnio nie ufasz.
Wrócił na miejsce, na którem leżał przeznaczony dla mnie hedżin, dosiadł go i odjechał. Czekałem jeszcze przez chwilę. Wtem nadeszli Arabi, poprzednio już przez Murada przyzwani i poszli do rzeki, by napoić zwierzęta. Widocznie ich Turek wynajął, aby natychmiast wyruszyć, co im oczywiście miłe być nie mogło, gdyż beduini zwykle każdą podróż zaczynają dopiero po południu. Poszedłem zwolna do kanu. W bramie stał Turek, musiałem więc przejść tuż obok niego. Zaczął mnie lżyć:
— Ty psie, ty zdrajco! Teraz zostaniesz tutaj a szatan głodu pożre cię kawałkami. Jeżeli zaś Śmierci głodowej unikniesz, bądź pewny, że ci przy pierwszym spotkaniu głowę roztrzaskam.
Nie zważając na te słowa, poszedłem na dziedziniec. Przechodząc koło drzwi, które prowadziły do komnat Kumry, usłyszałem jej głęboki głos stłumiony aż do szeptu.
— Effendi, zatrzymaj się chwilę, lecz nie oglądaj się na mnie!
— Czego sobie życzysz — zapytałem, odwróciwszy się do niej plecyma i udając, że jestem pogrążony w obserwacyi kanu.
— Zatrzymałam cię, aby z tobą raz jeszcze jeden pomówić. Brat opowiedział mi, że gardzisz moją siostrą.
— Nie gardzę nią, lecz jako chrześcijanin jestem wrogiem wszystkich handlarzy niewolnikami i właśnie z tego powodu muszę się rozstać z Muradem.
— Bardzo mię to smuci! Przywróciłeś mi ozdobę głowy a chciałabym ci się za to odwdzięczyć, tymczasem nie wiem, czy będzie to teraz możebne. Ale w każdym razie bądź pewny, że nigdy o tobie nie zapomnę.
— Ja także z rozkoszą będę ciebie wspominał, ty kwiecie szczęścia i wzorze ziemskiej piękności.
— Bądź zdrów, effendi, nie gniewam się na ciebie.
Poszedłem do mego pokoju, gdzie siedział Selim z Ben Nilem i sprzeczali się jak zwykle na temat bohaterstwa. Przyszło mi na myśl, że zapomniałem zwrócić na nich uwagę porucznika i nie wiedziałem teraz, co z nimi zrobić. Mimo to jednak oświadczyłem Selimowi ku jego ogromnej uciesze, że go do służby przyjmuję i zacząłem się zastanawiać, jak ja się z nimi w dalszą podróż zabiorę.
Na szczęście przypomniałem sobie szecha el beled. Porucznik był u niego i z tego wywnioskowałem, że zna jego i reisa effendinę. Poszedłem bezzwłocznie do niego i po wstępnych pozdrowieniach przedłożyłem mu moją prośbę.
— Panie, jesteś przyjacielem emira i jestem na twoje usługi — odrzekł szech. — Czy chcesz wielbłądów wierzchowych, czy jucznych?
— Wierzchowych, ale muszą być dobre i szybkonogie.
— Czy można za nie zapłacić?
— Ceny za dwa wierzchowe wielbłądy nie mam oczywiście przy sobie.
— Więc można je tylko pożyczyć?
— I to trudno, musiałbym zabrać z sobą właściciela, a ten byłby mi w drodze tylko przeszkodą.
— Nie bój się effendi! Tak źle nie będzie! Ceny wynajmu teraz płacić nie potrzebujesz. Oddacie wielbłądy szechowi Ababdeh w Abu Hammed, on mi je przyszłe, a jeśli kiedy później emir będzie w Korosko, z nim samym rachunek załatwię.
— A zatem zgoda, postaraj mi się tylko jak najrychlej o dobre wielbłądy wierzchowe, bo te, które tu widzę, zbyt ciężkie i powolne, zresztą i tak wynajął je pewnie Turek, który tu ze mną przybył.
Szech zrobił chytrą minę i odrzekł:
— Jesteś wprawdzie Frankiem, lecz wiesz może, kto potężniejszy od najpotężniejszego księcia?
— Myślisz prawdopodobnie o otwartej ręce?
— Tak, ręka otwarta wszystko może.
Wydobyłem kilka egipskich talarów, a kiedy mu je podałem, pochwycił szybko, schował je i powiedział:
— Effendi, jesteś najmędrszym z mędrców, a dobroć twoja równa się miłosierdziu. Bądź pewnym, że cię obsłużę, tak jak samego reisa Effendinę, szybko i dobrze. Niech ci się nie zdaje, że przewoźnicy tutejsi posiadają te tylko wielbłądy, które przed sobą widzimy; mają i lepsze ale tych nie pokazują odrazu, aby od podróżnych jak najwyższe ceny wyłudzić. Jeżeli jednak każdemu z właścicieli dasz po talarze bakszyszu, dostaniesz wkrótce dwa wielbłądy takie szybkie, jak ten, na którym przyjechał porucznik.
— Chętnie ten bakszysz zapłacę.
— A więc zatrzymaj się chwilkę, a ja tymczasem z tymi ludźmi pomówię.
Powróciłem do kanu, gdzie Turek zajmował się opakowywaniem wielbłądów. Na jednym z nich umieszczono tachtirwan, przeznaczony dla siostry Murada, dwa inne niosły żywność i wory napełnione wodą, na dwu dalszych przywiązano po dwa kosze, do których weszły służące, szóstego dosiadł Turek, a siódmego przewodnik, do którego należały wielbłądy. Chwilę później dał się słyszeć okrzyk: „la szech Abd-el-kaader“, hasło do wyruszenia. Mały orszak począł się ruszać powoli, a Turek, zanim przejechał przez bramę, odwrócił się jeszcze do mnie i zawołał:
— OOdmówiłeś mi Selima, ty najbrudniejszy z nieczystych. Zapamiętaj sobie, co ci już powiedziałem, że przy najbliższem spotkaniu śmierć cię z mojej ręki nie minie.
I tym razem nic mu jeszcze nie odpowiedziałem, gdyż nie wątpiłem, że wkrótce lepszą znajdę do tego sposobność. Po upływie kwadransa przyszedł szech el beled z dwoma ludźmi, a każdy z nich prowadził za uzdę wierzchowego wielbłąda. Nie były to wierzchowce zwyczajne, więc zafrasowała mię myśl, że emir będzie musiał za nie zapłacić bardzo wysoką cenę. Powiedziałem szechowi, co myślę, odpowiedź jego jednak zupełnie mię uspokoiła.
— Nie martw się, effendi! Nie my oznaczamy wysokość ceny najmu, lecz reis effendina. jest on wysłannikiem wicekróla i mógłby właściwie nawet nic nie zapłacić. Ty mi tylko poświadczysz, że otrzymałeś od nas wiebłądy.
Dałem pisemne poświadczenie i dwa talary napiwku. Potem pożegnałem się z szechem i z owymi ludźmi. Selim i Ben Nil wsiedli, ja podałem im moje rzeczy, poczem zapłaciwszy chandżemu należytość za mieszkanie, której Turek uiścić nie myślał, opuściłem z dumą pieszo Korosko. Czy w Europie pożyczyłby kto obcemu takie wielbłądy?
Ponieważ wiedziałem, w jakim kierunku odjechał porucznik, łatwo mi było odnaleźć ślady jego wielbłąda. Podążyliśmy za tymi śladami. Z początku oddaliliśmy się nieco od Nilu, wnet jednak skręciliśmy pod kątem ku jego brzegom. Ponieważ szedłem dobrym krokiem, dostaliśmy się nad brzeg w przeciągu jakich dwudziestu minut. Porucznik siedział w krzakach, których soczyste końce obrywał jego wielbłąd, podczas gdy mój leżał ze spętanemi nogami zdala od wody, ku której zwracał tęsknie rozwarte nozdrza. Żal mi było zwierzęcia, musiało jednak cierpieć teraz koniecznie ze względu na nasze późniejsze korzyści. Porucznik był zaskoczony przybyciem nieznanych mu ludzi. Ponieważ znał z opowiadania moje ostatnie wypadki, więc się odrazu domyslił, kim są ci dwaj moi towarzysze.
— Musiałem długo czekać na ciebie, — rzekł — myślałem już, że moich śladów nie odnalazłeś. Ten młodzieniec — to zapewne Ben Nil, o którym mi opowiadałeś?
— Tak.
— A ten drugi, to pewnie Selim, bohater nad bohaterami?
— Zgadłeś — rzekł wymieniony, nie pozwalając mi odpowiedzieć. — Kiedy mnie poznasz, ogarnie cię zdumienie.
— Zdumienie ogarnia mię już teraz, gdy odpowiadasz, nie pytany. Czy ci ludzie chcą jechać z nami?
Z ostatniemi słowy zwrócił się znów do mnie. Objaśniłem mu sprawę dokładnie. Kiedy skończyłem, rzekł:

— Spodziewam się, że zasłużą na to, żeby ich nosiły takie wielbłądy. Ty jesteś pierwszym, ja drugim, możesz czynić, co ci się podoba, ja ci tylko życzę, ażebyś jakiego błędu nie popełnił. Napełnijmy zaraz wory i ruszajmy w drogę!
Tom XIV.
Pojenie wielbłądów.
]]

Wkrótce wory były pełne wody i wszystko gotowe do drogi, więc ruszyliśmy dalej. Wielbłąda mego trudno było odciągnąć od brzegu, kiedyśmy jednak mieli Nil już za sobą, był całkiem posłuszny, co dowodziło, że był zwierzęciem lepszem i szlachetniejszem od tamtych trzech.
Skręciliśmy najpierw na drogę, wiodącą ku południowemu wschodowi, a potem zwróciliśmy się wprost na południe. Jechaliśmy chorem, to jest łożyskiem rzecznem, którem woda płynie tylko w porze deszczowej. Okolica była dzika i pusta, po bokach wznosiły się tylko nagie skały, a nasze wielbłądy stąpały po ostrem, nieurodzajnem kamienisku.
Pierwsza część szlaku pustynnego wiedzie przez teren górzysty, właściwa pustynia piaszczysta zaczyna się dopiero w trzecim dniu drogi; nazywa się ona Bahr bela mah, to znaczy: morze bez wody. Z nazwą tą spotykałem się dosyć często na Saharze i po drugiej stronie morza Czerwonego, a posługują się nią Arabowie, Beduini, Berberyjczycy i Tuaregowie.
Zwierzęta nasze szły dzielnie pomimo złej drogi. Kłus wielbłąda jest bardzo wydatny, a na dłuższą metę nie dorówna mu nawet prawdziwy biegun arabski. To też po upływie dwu godzin zobaczyliśmy przed sobą ciągnącą zwolna karawanę Murada Nassyra. Kiedy mię zobaczył, zdziwił się mocno, ja zaś przejeżdżając mimo, zawołałem do niego:
— Znowu masz przyjemność widzieć się ze mną, możesz mnie teraz zdruzgotać!
Odpowiedział przekleństwem. Selim zatrzymał się przy nim i powiedział:
— Nie osiągniesz swego celu, lecz zginiesz w pustyni, gdyż nie jestem już twoim obrońcą.
— ldź do dyabła! — huknął nań jego pan dawny.
— Może cię tam zastanę, kiedy mię nieszczęście tam wtrąci.
Kiedyśmy zniknęli Turkowi z oczu, skręciliśmy z drogi na prawo, aby trafić na ludzi, których tam porucznik zostawił. Nie był on bywalcem w pustyni, więc mógł się pomylić co do kierunku, ale bardzo różnorodne kształty skał dostarczyły mu tak wyraźnych wskazówek, że trudno było zabłądzić. Kiedy z nim rozmowę na ten temat zacząłem, rzekł:
— W tych stronach zabłądzić chyba nie można. Niema tu wprawdzie właściwej drogi, ani ścieżki, lecz zapamiętałem sobie kształty wzgórz, obok których przejeżdżałem, nie mogę się zatem pomylić. Zupełnie co innego na równinie piaszczystej — tam się zoryentować nie umiem.
— Jakże więc trafiłeś do Korosko? Musieliście przecież przechodzić przez pustynię piaszczystą.
— Czyż nie powiedziałem ci, że emir dał nam doskonałego przewodnika? Ten człowiek jest kapralem, walczył nieraz w Sudanie i zna doskonale pustynię. On nas prowadził, a teraz został przy żołnierzach, określiwszy mi dokładnie drogę do Korosko. Przekonasz się, że to bardzo przydatny człowiek.
Po jakimś czasie dostaliśmy się znowu do suchego choru; tu mieli żołnierze czekać na powrót porucznika. Zastaliśmy ich, ale nie wszystkich. Było ich tylko dziesięciu i wielbłądów przy nich nie było. Dowiedzieliśmy się, że stary kapral skorzystał z nieobecności komendanta i pojechał szybko nad Nil napoić wielbłądy i wory świeżą wodą napełnić. To własnowolne zachowanie się przejęło porucznika obawą. Usiłowałem go uspokoić, lecz on rzekł z gniewem:
— Nie broń go, effendi! Nie jesteśmy zwykłymi podróżnymi, lecz żołnierzami, dlatego wśród nas musi panować surowa karność. Ten onbaszi[4] nie miał prawa opuszczać stanowiska bez mego pozwolenia.
— Bez wątpienia, bądź co bądź ma on dobre zamiary.
— Może, ale przy dobrych zamiarach nie jedno głupstwo można popełnić. Nikt nas przecież widzieć nie powinien, a tymczasem ten człowiek jedzie w trzydzieści ludzi i przeszło czterdzieści wielbłądów w okolicę, gdzie go bezwarunkowo muszą zauważyć.
— W takim razie przedstawiłeś mi go fałszywie.
— Jakto?
— Nazwałeś go człowiekiem pożytecznym, a teraz ty uważasz go widocznie za podwładnego, któremu ufać nie można.
— Tak surowego sądu o nim wydawać nie myślę, w każdym razie jednak powinien był mnie zapytać, co ma czynić. Bardzo łatwo może się spotkać z ludźmi, którzy jego i naszą obecność zdradzą przed rabusiami.
— Powiadasz, że zna pustynię; więc chyba obierze drogę bezpieczną, na której nikogo zobaczyć nie zdoła.
— Mimoto może nastąpić takie spotkanie, bo Nil jeszcze zbyt blizko.
— Jeśli pojedzie stąd prosto, natrafi na rzekę między Toszkeh a Tabil i nikt go prawdopodobnie nie dostrzeże. Jeśli zaś on sam przypadkiem kogoś na drodze zobaczy, to go chyba, jako człowiek doświadczony, zręcznie ominie. Czekajmy spokojnie jego powrotu.
— Więc sądzisz, że nie powinniśmy go szukać?
— Naturalnie, gdyż przez to nie osiągniemy nic, chyba tylko zwiększymy możliwość spotkania się z ludźmi.
Rozłożyliśmy się obok pakunków na ziemi. Żołnierze trzymali się w pełnem uszanowania oddaleniu. Ze spojrzeń, rzucanych na mnie, widać było, że się cieszą z mego przybycia. Znali mnie ze statku i uważali widocznie za człowieka, którego obecność mogła im się na coś przydać. Skromny Ben Nil usiadł przy nich. Selim miał wielką ochotę zbliżyć się do nas, porucznik jednak spojrzał nań w ten sposób, że bohater odwrócił się i poszedł do żołnierzy. Zmierzył ich z góry i powiedział:
— A zatem jesteście asaker[5] reisa effendiny, którego zamierzamy uszczęśliwić naszą pomocą? Spodziewam się, że będę z was zadowolony. Czy mnie znacie?
— Nie — odrzekł jeden z nich, który podobnie, jak i inni ze zdumieniem przypatrywał się Selimowi, nie wiedząc, jak się ma wobec niego zachować.
— Jesteście zatem zupełnie obcymi w tym kraju, gdzie każde dziecko opowiada o moich czynach bohaterskich. Moje słynne nazwisko jest takie długie, że go nie zdołacie spamiętać i dlatego pozwolę wam nazywać mię krótko Selimem. Jestem największym wojownikiem wszystkich ludów i plemion wschodu, a przygody moje opowiadają wszędzie i opisują w tysiącach książek. Potężne ramię moje jest osłoną, w której cieniu możecie żyć bezpiecznie i spokojnie przez najdłuższe lata.
Mówiąc to, rozciągnął nad nimi obie ręce i przybrał postawę człowieka, który światem wstrząsnąć jest w stanie. Żołnierze nie wiedzieli, co mają o nim myśleć i co mu na to wszystko odpowiedzieć i milcząc, spoglądali na mnie. Kiedy zobaczyli mój uśmiech, a Ben Nil wzruszył ramionami, wymawiając słowa arabskie: „tim el Kebir“, które znaczą tyle, co nasz „samochwalca“, zoryentowali się natychmiast. Wówczas jeden z nich, młody jeszcze chłopak, który, jak się potem dowiedziałem, był żartownisiem, powstał, skłonił się Selimowi głęboko i rzekł tonem pełnym szacunku i namaszczenia:
— Jesteśmy, o Selimie nad Selimy, uszczęśliwieni twą obecnością i olśnieni promieniami twej sławy. Jesteś, jak słyszymy, zbiorem wszelkich wzniosłych zalet i mamy nadzieję, że nam będziesz świecił stale swoim przykładem.
— Będę napewne — rzekł Selim, nie mając pojęcia, że wpada w pułapkę. — Jestem gotów każdej chwili dopomóc wam do zdobycia sławy.
Przeciwnik chciał mu odpowiedzieć, lecz uwagę jego pochłonął daleki horyzont, na którym ukazał się teraz długi szereg jeźdźców na wielbłądach. Był to onhaszi w otoczeniu żołnierzy. Wielbłądy były napojone tak obficie, że formalnie zgrubiały, wyglądały jednak zdrowo i silnie. Było to dla nas bardzo korzystne, tem więcej, że stary zabrał także wszystkie wory i napełnił je wodą. Dzięki temu troska o wodę odpadła na kilka dni. Poprosiłem więc porucznika, żeby przebaczył kapralowi tę wcale nieszkodliwą dla nas samowolę. Gdy stary usłyszał moje słowa, wyciągnął do mnie rękę z podziękowaniem i rzekł:
— Effendi, dobroć twoja ulgę memu sercu przynosi. Nikt nas nie widział, a jeżeli wielbłądy spragnione, trudno przy ich pomocy czegośkolwiek dokonać. Jesteś pierwszym władcą i znajdziesz we mnie posłusznego i wiernego sługę.
Teraz nadszedł czas zbadania pakunków. Amunicyi i żywności było podostatkiem. Każdy miał czarkę, a oprócz tego widziałem kilka misek i żelazny kocioł do gotowania. Emir posunął się tak daleko w swojej troskliwości, że kazał dla mnie i dla porucznika zabrać w drogę namiot. Ciężki pakunek zawierał łańcuchy i kajdanki na ręce dla naszych ewentualnych jeńców.
Ponieważ ludzie byli głodni, a ja nie chciałem tracić czasu, pożywili się tylko suszonymi daktylami. Należało naradzić się nad planem, który też omówiłem z porucznikiem i z onbaszim. Prości żołnierze nie mieli oczywiście głosu. Przekonałem się, że moi doradcy zupełnie się dotąd nie zastanawiali nad sposobami rozwiązania zadania.
A łatwe ono nie było. Mieliśmy pilnować przestrzeni, przynajmniej trzystu kilometrów, a przestrzeń ta była pustynią, w której znajdowała się tylko jedna jedyna studnia. Dostarcza ona w porze suchej wcale dobrej wody. Jest to wspomniana już Bir[6] Murat. Innych studzien nie było, ale właśnie ta okoliczność była mi na rękę.
Jeśli ci, których szukaliśmy, chcieli rzeczywiście przejść przez nubijską pustynię, bezwarunkowo Bir Murat ominąć nie mogli. Ponieważ zaś drogi od Nilu do owej studni nie można przebyć wcześniej, jak w ciągu dni ośmiu, a żaden wielbłąd przez tyle dni pragnienia znieść nie może, należało przypuszczać, że rabusie znali tajemne studnie, obok których musieli przechodzić. Wypadało nam więc pilnować przedewszystkiem Bir Murat, a nadto odkryć owe ukryte studnie i także przy nich czaty rozłożyć. Pierwsza część zadania była stosunkowo łatwa, druga za to nadzwyczajnie trudna. Tę drugą na siebie wziąć postanowiłem.
Towarzysze przyznali moim wywodom słuszność, onbaszi jednak zauważył, że jeżeli na tej pustyni studnie ukryte istotnie się znajdują, to w każdym razie odnaleźć ich nie zdołamy.
— Zostaw to mnie — rzekłem. — Jeżeli tylko w pobliżu studni droga nam wypadnie, nie ominę jej napewne.
— A po czemże ją poznasz?
— Wiem, jak się takie źródła urządza. Kopie się w piasku tak głęboko, dopóki się nie natrafi na wodę, nad dołem kładzie się kilka kawałków drzewa, na nich rozciąga się skórę, rogożę lub koc. Potem przysypuje się to wszystko piaskiem i zrównuje z otoczeniem, aby to miejsce nie było dla oka widoczne.
— W takim razie i ty go znaleźć nie zdołasz.
— Ja nie, ale mój wielbłąd.
— Czy wielbłąd ma bystrzejsze oczy od ciebie?
— Nie, ale czulsze nerwy powonienia. Spragniony wielbłąd wierzchowy jest bardzo czuły na wilgoć wody nawet ukrytej. Pędzi on zdaleka do takiego miejsca, a gdy dopadnie, zaraz zaczyna kopać piasek nogami. Właśnie z tego powodu pić mojemu wierzchowcowi nie dałem.
— Allah jest wielki; on użycza każdemu stworzeniu osobnego daru. A zatem chcesz szukać bijar es sirr? Czy sam się na te poszukiwania wybierasz?
— Nie.
— Kto ci ma towarzyszyć?
— Jeszcze dokładnie nie wiem. Przedtem chciałbym ci się zapytać, czy można się zdać na ciebie i na twoją znajomość terenu.
— Zapytaj porucznika, czy nie prowadziłem go wyśmienicie. Znam tę pustynię tak dobrze, jak tutejszy przewodnik karawanowy.
— Czy znasz i pustynię Bajuda po drugiej stronie Nilu?
— Także.
— A czy znasz jej widjany?[7]
— Wszystkie. Wymienię ci wadi Mokattem, Uszer, Ammer, Abu Runi, Laban i Argu.
— A wielkie wadi na zachodzie pustyni?
— Masz na myśli wadi Melk?
— Tak. Przypuszczam, że rozbójnicy, jeśli ruszą drogą północną, tego właśnie wadi będą się trzymali. W pobliżu Abu Guzi dochodzi ono do Nilu. Czy sądzisz, że ci ludzie przejdą przez Nil tamtędy?
— Bezwarunkowo nie, gdyż Abu Guzi leży naprzeciwko Starej Dongoli, a tam okolica zbyt ożywiona i przez to niezbyt dla nich bezpieczna.
— A więc w którą stronę mogliby się zwrócić?
— Dalej na północ, wzdłuż Wadi el Gab, może aż do Tura i Moszo, gdzie trudno spotkać człowieka, a wyspa Argo ułatwia przeprawę na drugą stronę Nilu. Czy ci się to wydaje niemożliwe?
— Całkiem to samo, co teraz powiedziałeś, podałem porucznikowi poprzednio jako moje zapatrywanie. Obstaję przy niem, a rzuciłem ci pytanie tylko dla próby.
Z uśmiechem wielkiej pewności siebie i zadowolenia zapytał mnie znowu:
— I cóż, czy zdałem egzamin?
— Doskonale. Widzę, że tamte strony znasz. Główna rzecz jednak w tem, czy i tę okolicę, przez którą teraz właściwie mamy przechodzić, znasz równie dobrze.
— I owszem. Z Korosko przechodzi się przez Ugab, Abu Rakib, Meriszę, Bir Murat, Bir Abza, Tabun i Abu Szurwut do Abu Hammed nad Nilem.
— Bardzo dobrze. Powiedz mi jeszcze, czy znasz dokładnie położenie miejscowości Bir Murad?
— Tak jest, effendi. Byłem tam już nieraz.
— Jak długo musiałbyś iść stąd do Bir Murad?
— Trzy dni tylko, gdyż wielbłądy nasze są napojone.
— A odważyłbyś się zaprowadzić żołnierzy bezemnie i bez porucznika w pobliże studni?
— Czemu nie?
— Dobrze, więc posłuchaj, jaki jest mój plan: Porucznik jedzie ze mną szukać studzien i na zwiady, a ty zaprowadzisz żołnierzy nad Bir Murat, lecz nie do samej studni, aby cię przypadkiem kto nie zauważył.
— Czy mam tam na was czekać?
— Tak, ale niewiadomo, jak długo.
— A jakie nam zajęcie na ten czas wyznaczasz?
— Żadnego. Nie pójdziecie do studni i będziecie unikali wszelkiego z ludźmi spotkania.
— Ale gdybyśmy przypadkiem zobaczyli zbliżających się rozbójników, to oczywiście musimy ich zaatakować?
— Nie.
— Dlaczego nie? Effendi, uważaj, abyś nie popełnił błędu! Gdybyśmy nie skorzystali z tej sposobności, uszliby nam z pewnością.
— Nie bój się o to. Jeżeli ich spotkacie, macie ich puścić przed siebie tak, żeby was nie spostrzegli.
— Nie rozumiem tego, ale i tak ci będę posłuszny. Jakże jednak oznaczysz miejsce, w którem mamy na ciebie czekać?
— Zaraz się dowiesz. Sam powiadasz, że rozbójnicy przeprawią się przez Nil prawdopodobnie między Tura i Moszo. W jakim kierunku od Bir Murat leżą te miejscowości?
— Wprost na południowy zachód.
— Musisz zatem ustawić się dokładnie na południowy zachód od Bir Murat, a mianowicie o pół dnia drogi od tej studni. Wypadnie to miejsce mniej więcej naprzeciw Dżebel Mundar.
— Widzę, effendi, że znasz te strony tak dokładnie, jak ja. Bardzo dobrze mi określiłeś, gdzie się mam zatrzymać i jestem pewien, że mnie tam znajdziesz. Zachodzi tylko pytanie, czy porucznik, jako najbliższy przełożony, powierzy mi żołnierzy.
Porucznik milczał dotychczas. Poznał on, że onbaszi miał tu większe doświadczenie od niego samego. Może się cieszył skrycie, że odpowiedzialność przeszła na mnie i nie chciał powiedzieć nic takiego, coby mogło nasze stanowiska zamienić. Teraz zagadnięty wprost, odpowiedział:
— Nie mam nic przeciwko temu, co effendi postanowił. On jest pierwszym, ja drugim, co on uczyni, to wszystko dobre. Ale dokąd my pojedziemy? Przecież niepodobna wiedzieć, gdzie leżą ukryte studnie.
— Przy pewnym namyśle można odgadnąć przynajmniej w przybliżeniu okolicę, w której się takie źródło znajduje. Przypuszczamy, że rozbójnicy przeprawią się przez Nil obok wyspy Argo, a potem skierują się koło Bir Murat. Na tej drodze muszą mieć jakieś studnie.
— A znasz tę drogę?
— Z pomocą bożą może nie zabłądzimy. Ponieważ łowcy niewolników przyjdą z zachodu, pojedziemy na zachód od drogi karawanowej i równolegle do niej wprost na południe. Gdyby nawet przejechali, to w ten sposób musimy się natknąć przynajmniej na ich Ślady. Jeśli zaś na nie nie natrafimy, będzie to dla nas dowodem, że jeszcze nie przejechali i wtedy każdej chwili możemy się ich spodziewać. Przedewszystkiem muszę wydać rozkaz, żeby onbaszi nie przedsięwziął z żołnierzami nic, dopóki nie przyjdziemy do niego.
Takie były zarysy mego planu. Pozostały do omówienia już tylko rzeczy uboczne. Pogodziliśmy się i pod tym względem i onbaszi otrzymał bardzo dokładne: wskazówki. Selima i Ben Nila postanowiłem zabrać z sobą.
Było nas zatem czterech. Każdy wziął wór z wodą i żywność potrzebną i ruszyliśmy na wielbłądach wprost na południe. Żołnierze mieli początkowo zachować ten sam kierunek, później jednak mieli skręcić bardziej na lewo ku wschodowi, by iść równolegle do drogi karawanowej.
Z Korosko do Bir Murat liczą cztery dni drogi, chciałem jednak koniecznie przebyć tę przestrzeń w czasie o połowę krótszym. Było to wprawdzie przedsięwzięcie trudne, lecz wielbłądy nasze, a zwłaszcza mój, podołały mu w zupełności.
Nie było rzeczą przyjemną jechać tylko we dnie. Zwyczajne karawany wyruszają zwykle przed wschodem słońca i pochód trwa do godziny jedenastej. Potem spoczywają podczas największego skwaru do godziny drugiej, aby następnie iść znowu aż do wieczora. Po zachodzie słońca odpoczywają znowu godzinę dla wieczerzy, poczem przy świetle gwiazd lub księżyca idą dalej aż do północy. My jednak, chcąc odnaleźć ślady łowców niewolników, które musiały się ciągnąć napoprzek naszej drogi z zachodu na wschód, musieliśmy z konieczności podróżować w dzień.
Okolica była zrazu górzysta. Karawana z ciężarami dostaje się na morze piasku dopiero w trzecim dniu drogi. Okolica, która się ukazała oczom naszym, była beznadziejnie pustą; nigdzie drzewa, ni krzaku, nawet najmniejszego źdźbła trawy. W to pustkowie wnosił oprócz nas życie li tylko sęp lub kruk, który wysoko nad naszemi głowami szybował. Są to jedyne ptaki pustyni nubijskiej. Żyją padliną i nigdy nie porywają się na żywe stworzenia, to też można widzieć po drodze sceny przejmujące bolem do głębi.
Kiedy mianowicie wielbłąd juczny upadnie ze znużenia i nie można go ani dobremi słowami, ani użyciem środków gwałtownych zachęcić do dalszego wysiłku, zostawia się go na pustyni, rozdzieliwszy jego ładunek pomiędzy inne wielbłądy. Zwierzę żyje, lecz nie ma siły podnieść się z ziemi. Leży więc tak przez całe dnie, poruszy jedną nogą, to drugą, podniesie głowę od czasu do czasu, a dokoła niego siedzą sępy i kruki i czekają, dopóki zwolna nie zginie, by go potem rozszarpać. Mieszkaniec pustyni przechodzi nieczule obok takich biednych zwierząt, tylko wielbłądy jego, widząc swój przyszły los, ryczą płaczliwie. ilekroć podobnego kalekę na pustyni spotkałem, skracałem zawsze kulą jego cierpienia. Kruki i sępy obgryzają mięso do samych kości, a szkielety, bielejąc w słońcu, wskazują drogę, którą karawana iść musi. Czasem widać obok drogi kilka kamieni położonych jeden na drugim. To miejsca, w których pochowano człowieka zmarłego na pustyni.
Na naszej drodze nie spotkaliśmy ani jednego takiego znaku śmierci, ponieważ posuwaliśmy się naprzód nie szlakiem karawanowym, ale dziką pustynią. W kierunku pomylić się nie mogłem, a nawet kompas był mi zbyteczny. Rzut oka na zegarek i na stan słońca wystarczał najzupełniej. W nocy oryentują się podróżni według gwiazd, zwłaszcza południowego krzyża, ponieważ jednak ten gwiazdozbiór wcześnie zachodzi, zdarza się, że i najlepszy przewodnik zabłądzi.
O zachodzie słońca byliśmy opodal wioski Serah, położonej nad Nilem. Zatrzymaliśmy się tutaj, aby nieco wypocząć. Jechaliśmy tak szybko, żeśmy przebyli dwa razy tyle drogi, jaką wielbłąd przeciętnie przebywa.
Wieczerza nasza składała się z daktyli i wody. Musieliśmy się tem zadowolić, gdyż na naszej samotnej drodze nie było gnoju wielbłądziego i nie mieliśmy materyału na rozpalenie ogniska.
Moi trzej towarzysze nie byli przyzwyczajeni do takiej pospiesznej i nużącej podróży, ani wogóle do jazdy na wielbłądach, więc czuli bardzo zmęczenie. Porucznik był za dumny, by się przyznać do tego, Ben Nil także siedział cicho, tylko Selim głośno lamentował.
O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Gór było coraz to mniej, a skały ustąpiły miejsca piaskowi, którego płaszczyzna rozciągała się przed nami jak bezbrzeżne, nieruchome żółte morze. Popędzałem mego wielbłąda, towarzysze nadążali za mną, choć czuli jeszcze w członkach wczorajszy wysiłek.
Słońce wznosiło się na bezchmurnem niebie coraz to wyżej i wyżej i słało na dół promienie, które wzmagały skwar atmosfery. Około południa zdawało nam się, że oddechamy ogniem. Porucznik milczał, Ben Nil także tak samo, za to tem głośniej biadał Selim. Chciał się zatrzymywać co chwilę, aby się na ziemi położyć. Wybijałem mu to z głowy, ale napróżno. Chcąc podrażnić jego ambicyę, rzekłem:
— Sądziłem, że należysz do dzielnego plemienia Fessara, ale to, zdaje się, nie jest prawdą.
— Jestem prawdziwym Fessarem.
— Przecież Fessarowie, to nasłynniejsi jeźdźcy na wielbłądach.
— I to słuszne — odrzekł z dumą. — ja jestem największym bohaterem ich szczepu,
— W takim razie przestań już narzekać. Toż ty lamentujesz, jak małe dziecko. Czy to godne bohatera?
— Nie, lecz w tej chwili nie jestem bohaterem, tylko rozbitym i wycieńczonym człowiekiem, którego żrą promienie słońca. Muszę bezwarunkowo zsiąść i wypocząć.
— Teraz, kiedy zwłoka jednej chwili może nam plan zniweczyć? Zważ, że mamy ocalić porwane żony i córki Fessarów, a więc twego plemienia.
— Co mnie obchodzą kobiety i córki całego świata, jeśli dla nich mam zginąć.
— Nie jesteś dobrym czlowiekiem, Selimie. Ażeby drugim coś podobnego wyświadczyć, trzeba nieraz ponieść ofiarę a tu idzie o wolność i szczęście bardzo wielu osób.
— Nie chcę o nich nic słyszeć.
— Więc jesteś poprostu gałganem.
— Słusznie, bardzo słusznie, ale życie moje jest mi milsze, niż życie stu innych ludzi. Jestem bohaterem, walecznym i odważnym wojownikiem, nie boję się nawet dyabła i strachów, jak ci tego wspaniale dowiodłem, ale piec się na słońcu, tego już za wiele, tegoby nie wytrzymał żaden bohater świata. Zatrzymuję się i zsiadam.
— To zsiadaj, nie mam nic przeciwko temu — odpowiedziałem rozgniewany.
— Dziękuję ci, effendi. Wiedziałem, że postąpisz rozsądnie. Odpoczniemy zatem tutaj!
— Odpoczniemy? Chyba ty sam. My jedziemy dalej.
— Jedziecie dalej? — zapytał z obawą. — Więc mam sam tutaj pozostać?
— Oczywiście, bo przecież czasu nie mamy wiele i ja nie zsiądę, dopóki do dzisiejszego celu podróży nie dotrę. Kto z was nie chce, niech tu zostanie i niech go sępy pożrą. Jeśli kobiety Fessarów, twoje krewne, nic cię nie obchodzą, to i ja nie mam z tobą nic do czynienia.
Popędziłem dalej wzburzony, nie oglądając się na Selima. On jednak zrozumiał, że byłby zgubiony, gdyby tu został i pojechał za nami.
Jeszcze przed południem dotarliśmy do wzgórza Abu Rakib, a popołudniu przybyliśmy do wadi Merisza. Przez cały ten czas miałem grunt nieustannie na oku, ażeby znaleźć jakie ślady, ale nic nie dostrzegłem.
I tak jechaliśmy dalej i dalej. Wszystkie cztery wielbłądy wyrzucały nogi bez znużenia; były to rzeczywiście doskonałe zwierzęta. Żeby tylko wszyscy trzej jeźdźcy byli również wytrwali! O Selimie nie było nawet mowy, bo był to lichy człowiek pod każdym względem. Tamci dwaj mieli wyrobione stałe charaktery, lecz nie byli przyzwyczajeni do pustyni i musieli się bardzo wysilać. Nie mówili ani słowa i jechali za mną, bo jechać musieli.
Nie powiem, żeby ta jazda była dla mnie lekką. I ja odczuwałem ogromną spiekotę, a twarz i ręce miałem tak poparzone, że mi w kilku miejscach skóra z nich zlazła. Kiedy jednak człowiek raz uznał jakąś konieczność, powinien wytężyć wszystkie siły, ażeby jej zadość uczynić.
Pod wieczór wynurzył się przed nami łańcuch pagórków, ciągnący się w poprzek naszego kierunku. Nie pomyliłem się, sądząc, że to szereg wzgórz, biegnący od Dar Sukkot w poprzek pustyni nubijskiej. Do niego to należą skały, wśród których leży Bir Murat. Należało teraz więcej, niż dotąd, mieć się na baczności. Rozglądałem się wciąż za śladami, a równocześnie przypatrywałem się wzgórkom, by z ich kształtów i położenia wywnioskować, w której stronie może znajdować się studnia.
Nagle zatrzymał się mój wielbłąd i jął wciągać powietrze nozdrzami, poczem zwrócił się w prawo i popędził, co mu sił starczyło. Poczuł on wodę, więc puściłem mu uzdę jak najwolniej, aby mu nie przeszkadzać.
Reszta wielbłądów pomknęła z tą samą szybkością, aż piasek wzlatywał chimurami po jednej i drugiej stronie. Wjechaliśmy pomiędzy dwa pagórki, połączone w dali trzecim tak, że tworzyły z trzech stron zamkniętą kotlinę. Po kilkudziesięciu krokach mój wielbłąd zatrzymał się i chciał kopać przedniemi nogami. Zeskoczyłem z siodła, nie kazawszy mu przedtem uklęknąć, pochwyciłem go za głowę i wstecz szarpnąłem. Bronił się, rzucał, ryczał, kopał i kąsał, ale napróżno; musiał się cofnąć, poczem nałożyłem mu pęta tak ciasno, że nie mógł się ruszyć z miejsca. Wściekły z powodu mojego oporu, rzucił się na ziemię i legł na niej bez ruchu, jak nieżywy. Tę samą biedę miałem z trzema innemi zwierzętami, chociaż wczoraj napiły się do syta.
Towarzysze moi ożywili się naraz. Widzieli, że jazda na dziś skończona, a to wróciło im siły i ochotę do życia.
— Effendi, miałeś rzeczywiście słuszność — rzekł porucznik pełen radości. — Sądząc po zachowaniu się wielbłądów, musi tu być woda.
— Jest; mógłbym na to przysiąc.
— A nie mylisz się?
— Czyż nie widzisz tych delikatnych śladów gnoju wielbłądziego? Były tu wielbłądy, a zatem i ludzie, a gdzie zdala od dróg karawanowych są ślady ludzkie, tam musi znajdować się woda. Kopmy! Zresztą, gdybym się tu znalazł nawet sam, bez wielbłąda, poznałbym, że w tej kotlinie woda być musi, bo ukształtowanie terenu wyraźnie na to wskazuje.
Uklękliśmy, ażeby piasek uprzątnąć; nie był on zbity, to też praca ośmiu silnych rąk postępowała raźno. W głębokości trzech stóp było już wilgotno, potem natrafiliśmy na skórę, a raczej kilka skór gazelich, razem zeszytych. Kiedyśmy je usunęli, ujrzeliśmy o łokieć głębiej czystą wodę. Kilka patyków, położonych nad otworem, podtrzymywało skórzane nakrycie.
— Chwała i dzięki Allahowi! — zawołał Selim. — jest świeża woda. Napijmy się po skwarze dziennym, abyśmy sił nabrali!
— Stać! — zawołałem, — najpierw napije się ten, kto tę wodę odkrył.
— Ty ją znalazłeś!.
— Nie ja, tylko mój wielbłąd; on cierpiał pragnienie przez cztery dni i musi otrzymać nagrodę.
— Ależ człowiekowi należy się przecież pierwszeństwo przed zwierzęciem!
— Nie zawsze; tu właśnie zachodzi wypadek odwrotny. Mój wielbłąd napije się teraz przede mną.
— Wy, chrześcijanie, jesteście dziwnymi ludźmi i prawdziwi muzułmanie muszą z tego powodu cierpieć. Więc chcesz może, abyśmy pili wodę zaśmierdziałą z worów, a wielbłądowi pozwolisz wypić świeżą ze studni?
Owszem, on wypije tę, którą mamy w worach, ta świeża zaś będzie stanowiła nasz zapas na dalszą drogę. Jak widzę, zdołamy teraz napełnić tylko dwa wory i zanim się znów nagromadzi znaczniejsza ilość, upłynie doba.
— A w jaki sposób napoisz swego wielbłąda, skoro ta studnia za wązka, a nie mamy żadnego naczynia?
— Napije się z tej skóry, której rogi podtrzymacie tak, aby w środku powstało zagłębienie.
Wszyscy trzej chwycili skórę w określony sposób, a ja wlałem w nią zawartość dwóch naszych worów. Potem zdjąłem pęta z wielbłąda, który się zerwał i wypił z wielką chciwością wszystko do ostatniej kropli. Wypróżnione wory napełniliśmy wodą świeżą, poczem nakryliśmy studnię i orzeźwieni usiedliśmy w cieniu skały.
Tymczasem słońce dosięgło widnokręgu, a wszyscy trzej Mahometanie uklękli, by odmówić wieczorną modlitwę. Należy wspomnieć, że i po drodze nie zapominali o przepisanych modlitwach, ale zawsze w oznaczonych porach zsiadali z wielbłądów, klękali i modlili się do Allaha. Spożyliśmy wieczerzę, złożoną z daktyli i suszonego mięsa, posililiśmy nasze wierzchowce prosem murzyńskiem i udaliśmy się na spoczynek. Oni trzej położyli się nad źródłem, ja zaś wszedłem na zachodnie wzgórze, aby mieć na oku okolicę i tam wybrałem sobie legowisko. Trzeba było czuwać, gdyż wcale nie było wykluczone, że łowcy niewolników zjawią się tutaj w nocy. Wkrótce usłyszałem chrapanie towarzyszy, a wreszcie i ja zmrużyłem powieki bez najmniejszej obawy, gdyż wiedziałem, że sen mam tak lekki, iż głośniejszy bieg wielbłąda zbudziłby mnie z pewnością.
Kiedy się przebudziłem, już dniało; wschód zaczął się zabarwiać, więc zbudziłem towarzyszy, żeby odmówili fagr. Słowo to oznacza zorzę poranną i dlatego tak samo się nazywa modlitwa, przeznaczona na porę, kiedy słońce wschodzi. Wstali, oddali Bogu pokłony, następnie zaglądnęliśmy do wody. Przez noc uzbierało się jej tyle, że można było napełnić znowu dwa wory, a wodę wczorajszą mogły wypić wielbłądy. Zjedliśmy zupę, przyrządzoną z mąki durrhy na zimnej wodzie. Najbiedniejszy żebrak europejski nie wziąłby do ust tego specyału, tu jednak na pustyni musieliśmy się nim zadowolić.
Towarzysze moi byli widocznie przekonani, że tu nad studnią chcę pochwycić łowców niewolników, gdyż porucznik zapytał mnie podczas śniadania:
— Effendi, twoje obliczenie było rzeczywiście słuszne. Jestem pewien, że ta studnia leży na drodze z Bir Murat do wyspy Argo. Jeśli rozbójnicy przejdą tam rzeczywiście przez Nil, muszą nam tu wpaść w ręce. Zaczekamy tu na nich spokojnie i wygodnie, a gdy nadejdą, to...
— Czy sądzisz rzeczywiście, że tak wygodnie będziemy na nich czekali?
— Tak.
— Jeśli nadejdą, to prawdopodobnie w znacznej liczbie, a nas jest czterech. Ja się wprawdzie nie boję, ale i tak walki z nimi podjąćbyśmy nie mogli i musielibyśmy się cofnąć, zanimby nas zauważyli.
— Dokąd?
— Do naszych żołnierzy, którzy dzisiaj wieczorem przybędą do Dżebel Mundar. Mamy tam pół dnia drogi. Zresztą nie będziemy dziś jeszcze łączyć się z żołnierzami; nie jesteśmy jeszcze u celu.
— Jeszcze nie? Dokądże dążysz?
— Na południe. Dotychczas nie natknęliśmy się na żadne ślady, więc nie jest wykluczone, że rozbójnicy weszli w pustynię dalej na południe. Trzeba wszystko zbadać, co tylko można, bo przecież byłoby to grzechem nie do darowania, gdybyśmy się naprzykład dowiedzieli, że kiedy siedzieliśmy tutaj spokojnie, oni przeszli do Dżebel Daraweb i Bir Abza! Musimy więc natychmiast ruszać dalej!
— Allah! Przyznam ci się, że nie wytrzymam już takiej jazdy.
— Ja także nie! — zawołał Selim. — Ja już dalej nie jadę.
Ben Nil milczał. I on nie czuł się lepiej, aniżeli tamci dwaj, mimo to jednak był gotów mnie posłuchać. Żal mi było zacnego chłopca, gdyż czekała nas jazda znacznie uciążliwsza od wczorajszej. Tamci dwaj byliby mi w drodze tylko przeszkodą. Po namyśle jednak postanowiłem ich wszystkich zostawić na posterunku przy studni i jechać dalej bez ich towarzystwa.
Kiedy im to oznajmiłem, zgodzili się, tylko zaniepokojony, wierny Ben Nil zapytał:
— Effendi, czy nie byłoby lepiej, gdybym z tobą pojechał? Mógłbyś wpaść w niebezpieczeństwo, w którem jeśli taka wola Allaha, mógłbym ci oddać jaką usługę.
— Jeśli Allah zechce, to i bez twej pomocy uniknę niebezpieczeństwa. Trzeba, abyście jeden dzień wypoczęli zupełnie i dlatego wszyscy trzej tu zostaniecie, zwłaszcza, że jestem pewien, że łowcy niewolników tędy właśnie przejdą. I ja chętnie zostałbym razem z wami, lecz ostrożność nakazuje mi wziąć pod rozwagę jeszcze inne możliwości.
— A cóż będzie, jeśli ci się jakie nieszczęście przytrafi? Nie będziemy ci mogli dopomóc, nadto nie będziemy wiedzieli, co sami mamy czynić.
— Jeśli jutro w południe nie będzie mnie jeszcze tutaj, to...
— Na tak długo chcesz jechać?
— Nie wiem jeszcze, jak daleko pojadę, w każdym razie jeślilbym do tego czasu nie wrócił, pospieszycie do żołnierzy i podążycie na południe, gdzie natkniecie się na trop rozbójników. Ja nie wrócę tylko w takim razie, gdy się spotkam z tymi ludźmi, no i gdy mię spotka przytem jakie nieszczęście.
— Niech Allah do tego nie dopuści! Zaczynam się lękać o ciebie efiendi. Wolę ci towarzyszyć.
— Nie bój się! Jestem pewien, że mi się nic złego nie stanie, a twoje ramię potrzebniejsze raczej tutaj, niż przy mnie. Musicie tylko baczną zwracać na wszystko uwagę. Tu nad studnią macie cień i nie mam nic przeciw temu, żebyście tu spoczywali. Jeden z was jednak musi być zawsze na wzgórzu, na którem spałem, ażeby wypatrywać na południowy zachód. Jeśli zobaczycie zbliżających się rabusiów, wskoczycie czemprędzej na wielbłądy i pospieszycie do żołnierzy. Macie się potem cofnąć i łotrów wolno przepuścić.
— W takim razie uciekną.
— Nie chcę, żebyście ich atakowali bezemnie. Oni pojadą w każdym razie do Bir Murat, a tam pochwycimy ich, po moim powrocie.
— A jeśli tam zabawią krótko?
— To ruszymy za nimi. My prędzej pojedziemy, aniżeli transport niewolników, więc ich w każdym razie doścignąć zdołamy. A zatem, jeśli was jutro w południe tutaj nie znajdę, będę was szukał przy żołnierzach.
Podnosili wprawdzie różne wątpliwości, jednak zgodzono się wkońcu na wszystkie moje postanowienia. Ponieważ wielbłąd mój miał się dzisiaj podwójnie wysilić, otrzymał podwójną porcyę prosa murzyńskiego i kilka garści daktyli. Przymocowawszy wór z wodą za siodłem, nakazałem pozostającym jeszcze raz, żeby uważali na wszystko i wsiadłem na mojego hedżina. Była godzina ósma rano, kiedy odjechałem od studni.
Ruszyłem znowu, jak poprzednich dni, wprost na południe. Niebawem zniknął północny łańcuch gór i dokoła mnie rozlegało się tylko bar bela mah, morze bez wody. Jeśli pustkowie przygnębia podróżnego nawet wtedy, kiedy drogę odbywa w towarzystwie drugich, to w wyższym jeszcze stopniu przygnębiająco wpływa na samotnego, który czuje się małym, bezsilnym i nędznym robakiem, wobec natury potężnej i groźnej, zwłaszcza tą swoją jednostajnością i niepłodnością. Doznawałem niekiedy wrażenia, jakby się pustynia wznosiła, a niebo zniżało i że nie długo będę zmiażdżony wraz z mym wielbłądem. Ponieważ wokoło najmniejszego znaku życia nie było widać, chciałem to życie słyszeć przynajmniej i zacząłem gwizdać, jak bojaźliwi chłopcy, kiedy się boją w ciemności. A jednak dokoła mnie było tak jasno.
Mój wielbłąd nastawił uszy i zdwoił szybkość. Wrażenie, jakie wywiera gwizd na wielbłądy, jest istotnie zdumiewające. Nawet najbardziej znużony i ciężko objuczony dromedar nabiera nowych sił, kiedy głos piszczałki posłyszy i zadowolony stara się biec jak najszybciej.
W ciągu obu ostatnich dni musiałem się liczyć z siłami towarzyszy, teraz jednak wzgląd ten już odpadł. Chciałem się przekonać, jaką szybkość rozwinie mój szary szybkonóg, więc popędzałem go coraz bardziej pieszczotami, namową i gwizdem. Najlepszy arabski biegun nie byłby mu w stanie nadążyć. Jechałem tak przeszło godzinę a zwierzę ani nie było spocone, ani parskaniem nie okazało, że mu brak oddechu. Widocznie radowało się ono tym biegiem, gdyż kiedy je po jakimś czasie usiłowałem wstrzymać, najsilniejsze dopiero ściągnięcie uzdy pomogło.
Mijała godzina za godziną. Czasem przejeżdżałem przez chor, gdzie stał samotny, bezlistny krzak sidr, rodzaj mimozy, smutna resztka skąpej roślinności, rozwijającej się w takim parowie podczas pory deszczowej. Przyszło południe, potem już i wieczór się zbliżał i nigdzie na żadne ślady wielbłądów nie natrafiłem. Przypuszczałem, że się znajduję już na szerokości wioski Tinareh, położonej nad Nilem. Zatrzymałem się. Jeśli rabusie obrali drogę północną, nie miałem poco jechać dalej na południe. Zsiadłem więc z wielbłąda, ażeby nieco wypoczął. Dałem mu kilka czarek wody z worka i garść daktyli.
Gdy słońce zaszło, wskoczyłem znowu na siodło, ażeby zawrócić. Co to była za jazda! Na dole pustka i śmierć i tylko w górze błyszczało życie; tam na niebie świeciły gwiazdy, opowiadając płomiennemi słowy o Tym, który wiecznie był, jest i będzie, a który człowieka, jak kochający ojciec, prowadzi nawet przez groźne pustynie. Tych myśli, jakie się na pustyni budzą w duszy podróżnika na widok gwiaździstego nieba, niktby chyba opisać nie zdołał.
Powrót oczywiście nie odbywał się tak szybko, jak jazda dzienna. Musiałem uważać, by z mojej drogi nie zboczyć, co zresztą nie było bardzo trudne, bo gwiazdy świeciły dość jasno, a poprzedni ślad był wcale jeszcze wyraźny. Na moim wielbłądzie i teraz znużenia widać nie było, ja zaś, by mu okazać wdzięczność za jego wysiłki, gwizdałem mu rozmaite znane mi melodye, przerywając je tylko wtedy, kiedy mnie już wargi bolały.
Kiedy pierwszy brzask dzienny zamajaczył na wschodzie, byłem wprawdzie fizycznie znużony, lecz duchowo tak rzeźki, jak wczoraj, kiedy wyruszyłem z nad studni. Oznaczyłem południe jako termin powrotu, więc nie potrzebowałem się spieszyć. To też pozwoliłem wielbłądowi kroczyć powoli i cieszyłem się dokładnością, z którą jechałem w nocy swoim własnym tropem.
Mogło być około dziewiątej rano, kiedy zobaczyłem przed sobą łańcuch pagórków. Wkrótce rozpoznałem też trzy wzgórza, za którymi leżała ukryta studnia. Co się tam mogło dziać? Mimowoli popędziłem wielbłąda, zaraz jednak zatrzymałem go tak silnie, że odrazu stanął. Coś się tam stało, to pewne. Oto ujrzałem po lewej stronie szeroki trop, który niknął za trzema wzgórzami, a potem wysunął się znowu na prawo i szedł dalej ku północnemu wschodowi. Szerokość tropu wskazywała na to, że jeźdźców musiało być kilku.
Ruszyłem znowu naprzód, położyłem strzelbę na poprzek siodła a w rękę wziąłem rewolwer. Objechawszy lewy pagórek, zsiadłem z wielbłąda i zacząłem skradać się ostrożnie do miejsca, gdzie między dwa pagórki można było rzucić okiem na studnię. Zauważyłem odrazu, że była zasypana a powierzchnia zrównana z otoczeniem. Nikogo przy niej nie było.

Rozpoznałem tropy pięciu jeźdźców. Widziałem, że pięciokrotny trop prowadził do studni, poza nią jednak zauważyłem ślady ośmiu wiełbłądów. Toby wskazywało, że najpierw odjechali moi trzej ludzie, a potem owych pięciu jeźdźców. Potem? O nie! Wszystkie ślady pochodziły z tego samego czasu, ani jeden nie był dawniejszy niż drugi. Przeraziłem się, lecz uspokoiło mnie to, że ślady były ostre, a więc nie wcześniej wyciśnięte, jak przed godziną. Mogłem więc, jeśli ludzie moi znajdowali się w niebezpieczeństwie, przyjść im z pomocą.
Tom XIV.
Silnem szarpnięciem wyrwałem z piasku ciało nieżywego.

Powróciłem do studni i spostrzegłem u stóp lewego wzgórza kupę piasku, której tam przedtem nie było. Miała ona ze cztery łokcie długości, dwa szerokości, a jeden wysokości, prawie tak jak grób. Piasek był luźny i zacząłem go rozkopywać, przyczem zauważyłem tuż obok ślady krwi. A więc krew tu płynęła! Grzebałem z nerwową szybkością i wkrótce dotknąłem się jednej bosej nogi, a potem drugiej. Chwyciłem za obie, zacząłem ciągnąć i wkońcu trupa wydobyłem z piasku.
Dzięki Bogu, nie był to ani porucznik, ani Ben Nil, ani Selim. Był to jakiś nieznany mi, brodaty, ogorzały od słońca człowiek, z twarzą na pół arabską a na pół murzyńską. Zdjęto zeń szaty, bo był nagi a w piersi miał szeroką ranę od pchnięcia. Nóż trafił w serce.
Kim był ten człowiek i kto go przebił? Chciałem czem prędzej popędzić w dalszą drogę, ale po namyśle postanowiłem się wprzód dokładnie na miejscu rozeznać.
Doszedłem do wniosku, że moi towarzysze stoczyli bój z owymi pięciu jeźdźcami, jednego z nich położyli trupem, wkońcu jednak ulegli przemocy i dostali się do niewoli.
Należało pospieszyć im na ratunek, mimoto jednak nie ruszyłem za nimi natychmiast, lecz wszedłem najpierw na wzgórek, na którym nocy poprzedniej spałem, i jąłem się rozglądać. Z tego stanowiska mogłem zauważyć coś, co z dołu uszło mojemu oku.
Oto mniej więcej o tysiąc kroków od trzech pagórków, między którymi znajdowała się studnia, leżało samotne wzgórze. W połowie drogi do niego zobaczyłem człowieka zbliżającego się powoli z wahaniem i strachem. Był to mężczyzna bardzo długi, bardzo chudy, miał na sobie biały haik i olbrzymi turban tej samej barwy. Poznałem w nim mego blagiera i samochwalcę.
— Selimie, Selimie, to ja! — zawołałem do niego. Chodź prędzej, nie bój się!
— Tamalin, tamalin, ketir, słusznie, bardzo słusznie! — ryknął mi w odpowiedzi i puścił w taki ruch swoje nogi, że w pół minuty znalazł się już przy mnie.
— Chwała i dzięki Allahowi, że jesteś, effendi! — powitał mnie. — Teraz już wszystko dobrze, gdyż mam nadzieję, że pomożesz mi ocalić porucznika i Ben Nila. Gdybyś się jednak obawiał, to sam to wezmę na siebie.
— Nie chełp się! Pewnie znowu stchórzyłeś, kiedy tamci walczyli, w przeciwnym wypadku tutajby cię chyba teraz nie było.
— O effendi, dlaczego zapoznajesz stale moją odwagę? Postąpiłem z rozwagą, którą powinienbyś pochwalić. Zachowałem siebie, by móc ocalić przyjaciół.
— Lepiejby było, gdybyś ich był zaraz ocalił! — Gdzież oni?
— Tam.
Wskazał w kierunku tropu.
To objaśnienie nie wiele mi powiedziało.
— Z kim odjechali?
— Nie wiem.
— Przecież musisz wiedzieć, kto byli ci mężczyźni, którzy na was napadli. Musieliście mówić z nimi!
— Nie było mnie przytem, effendi.
— A gdzież byłeś?
— Tam za wzgórzem.
Wskazał miejsce, skąd właśnie nadszedł.
— Aha więc uciekłeś?
— Nie. Zająłem tylko stanowisko nadające się lepiej do obrony. Niestety tamci dwaj nie byli na tyle rozumni, ażeby póść za moim przykładem.
— Już rozumiem teraz. Twoje wymówki i upiększania nie znaczą u mnie nic. Czyż nie widzieliście tych pięciu nadchodzących?
— Nie.
— Więc nie staliście na straży?
— Owszem, nawet ja sam byłem wtedy na czatach.
— I nie widziałeś tych ludzi?
— Effendi, nie mogłem ich widzieć, była to bowiem pora modlitwy porannej, klęczałem więc na górze z twarzą zwróconą na wschód, ku Mekce. Ponieważ zaś tych pięciu nadeszło od zachodu, więc chyba trudno było ich widzieć.
— Nie kłam! Ślady wskazują, że napad nastąpił po modlitwie porannej. Gdybyś był klęczał tam na górze, widzianoby cię zdaleka i nie byłbyś uszedł nieprzyjaciołom.
— To co mówię jest prawdą, effendi. Byłem bardzo pogrążony w modlitwie.
— We śnie raczej! Ty spałeś! Przyznaj się!
Ton moich słów nie był jak sobie łatwo wyobrazić zbyt przychylny, toteż Selim spojrzał z zakłopotaniem przed siebie i odpowiedział:
— Czy ci się nigdy nie przytrafiło effendi, zasnąć wśród modlitwy? Im głębsze nabożeństwo, tem bliższy sen.
— Ażeby czasu nie tracić, przyjmuję to, co mówisz, jako zupełne przyznanie się do winy. Zasnąłeś na posterunku, a kiedy się zbudziłeś, co zobaczyłeś?
— Nie widziałem nic, lecz słyszałem przy studni podniesione i groźne głosy. Poszedłem śmiało i zuchwale aż na krawędź wzgórza, ażeby spojrzeć na dół. Ale cóż zobaczyłem!
— No, co?
— To było okropne! Porucznik leżał na ziemi i bronił się przeciwko dwom ludziom, trzej inni pochwycili tymczasem Ben Nila. Chłopiec wbił jednemu z napastników nóż w serce, tak, że ten padł martwy, lecz dwaj pozostali powalili go na ziemię.
— A cóż ty wtedy zrobiłeś?
— To, co powinienem był zrobić, effendi. Moja namiętność do wszystkiego, co śmiałe i zuchwałe pchała mnie wprawdzie naprzód, ale poznałem, że było już zapóźno rzucić się na przeciwników. Uciekłem się więc do mojego rozsądku i powiedziałem sobie, że moje wmięszanie się w tę sprawę nie przyniosłoby towarzyszom pożytku, ale raczej szkodę. Postanowiłem więc siebie oszczędzić, ażeby potem móc pospieszyć towarzyszom z tem pewniejszą pomocą. Zresztą musiał i tu także ktoś zostać, ażeby ciebie o wszystkiem zawiadomić, a tylko ja mogłem to zrobić. Czy miałem słuszność, effendi?
— Czy miałeś słuszność? Nie wiem. To jedno prawda, że twoje myśli były nadzwyczaj chłodne i rozważne. Opowiadaj dalej!
— Nie zauważono mnie. Popędziłem więc drugą stroną wzgórza na dół. Ty wiesz, jak umiem biec, gdy idzie o obronę moich towarzyszy.
— Tak, okazałeś to już nieraz.
— Udałem się więc na ten wzgórek, z którego widziałeś mnie schodzącego.
— Nieudałeś się, lecz pędziłeś tam, jak ścigany szakal.
— Oczywiście, że szedłem szybko, jak tylko było można, gdyż chodziło o ocalenie przyjaciół. Ukryłem się tam po drugiej stronie wzgórza, gdzie nie mogli mnie zauważyć. Potem widziałem tych łotrów, odjeżdżających z obydwoma jeńcami.
— Czy byli skrępowani?
— Prawdopodobnie, ale widzieć tego nie mogłem, gdyż oddalenie wynosiło przeszło tysiąc kroków. Zauważyłem tylko, że gromadka składała się z sześciu jeźdźców i dwu luźnych wielbłądów. Potem czekałem oczywiście na ciebie. Nareszcie zobaczyłem jeźdźca, który zsiadłszy z wielbłąda, zbliżał się ostrożnie do studni. Nie mogłem rozpoznać rysów jego twarzy, lecz odzież i postawa kazały się domyśleć, że to ty jesteś. Zszedłem i zobaczyłem cię na wzgórku i wkrótce twoje wołanie doszło do moich uszu. Teraz wiesz wszystko i możesz mi wystawić świadectwo, że postąpiłem, jak bohater i mężczyzna.
Powiedział to z taką pewnością siebie, że już dłużej oburzenia mojego wstrzymać nie byłem w stanie, iz gniewem zawołałem:
— Jesteś największym tchórzem i głupcem, jakiego kiedykolwiek widziałem!
W porównaniu z przerażającemi wprost obelgami, jakiemi się Arabowie posługują, epitety użyte przezemnie były jeszcze dość delikatne. Mimoto zawołał Selim zdumiony:
— Jak ty mnie nazywasz? Czy na to zasłużyłem? Spodziewałem się pochwał i uznania, a tymczasem.....
— Uznania? — przerwałem mu. — Uznaję tylko, że jesteś nicpoń, który na ustach ma słowa wielkie a lęka się myszy. Gdybyś był postąpił już nie jak mężczyzna, ale przynajmniej jak średnio odważny chłopak, siedzieliby teraz porucznik i Ben Nil nad studnią, jako zwycięzcy. Wtedy wolnoby ci było mówić o odwadze i waleczności!
— Effendi, ja ciebie nie rozumiem.
— No to ci powiem wyraźniej. Nie czuwałeś, aleś spał i z twej właśnie winy tamci dwaj znaleźli się w niebezpieczeństwie, bo przekonani, że czuwasz, usnęli także. Niewątpliwie na śpiących rabusie napadli, gdyż w przeciwnym razie i jeden i drugi byliby broni palnej użyli. Ben Nil, prawie chłopak jeszcze, przebił jednego a ty co uczyniłeś? Znajdowałeś się w miejscu panującem nad doliną i miałeś przy sobie broń, bo masz ją dotychczas. Gdybyś był strzelił do tych drabów, przebieg walki byłby całkiem inny. Ale ty, zamiast to uczynić, uciekłeś tchórzliwie, a ich pozostawiłeś ich własnemu losowi i chełpisz się teraz swoim chłodnym rozsądkiem. Gdyby nie to, że lituję się nad twoją nieskończoną głupotą, należycie bym cię teraz ukarał. Czy wiesz, na co ty sobie zasłużyłeś? Co ja mam właściwie z tobą zrobić? Powiedz mi!
Stał w postawie złamanej, jak oskarżony uczeń, spuścił oczy i nie miał odwagi odpowiedzieć.
— No, mówże! Mam słuszność, czy nie?
— Tamalin, tamalin ketir, masz zupełną słuszność, effendi! — wyrwało mu się z westchnieniem.
Przyznanie się jego brzmiało tak osobliwie, że gniew opuścił mnie odrazu. Co on temu winien, że ma takie zajęcze serce. A jego samochwalstwo? Ogólne doświadczenie poucza, że najwięksi tchórze są w słowach największymi bohaterami. Dlatego też mówiłem dalej łagodniej:
— Nareszcie powiedziałeś raz prawdę i mam nadzieję, że będzie to początkiem prawdziwej poprawy.
— O elfendi, ja nie jestem taki zły, jak sądzisz.
— Teraz nie mówmy o tem. Złem jest przedewszystkiem położenie, w którem znajduje się Ben Nil i porucznik. Musimy im natychmiast z pomocą pospieszyć.
— Oczywista, oczywista, to rozumie się samo przez się, ale jak?
— Jak dawno odjechali?
— Trochę więcej, jak przed godziną.
— Jakie wielbłądy mieli nieprzyjaciele? Juczne?
— Nie, mieli lekkie wielbłądy wierzchowe.
— Jeżeli tak, to czasu do stracenia nie mamy, muszę odjeżdżać zaraz.
— Ty? A ja co zrobię?
— Za karę powinienbym cię właściwie napędzić, jeszcze ci jednak tym razem daruję i pozwolę ci udać się ze mną.
— Przecież ja nie mam wielbłąda, bo mi go te łotry zabrały.
— Z tego wnoszę, że rozum ich niewielki. Po tem, że były trzy hedżiny osiodłane, powinni byli poznać, że jeszcze i trzeci jeździec gdzieś się ukrywa i powinni cię byli szukać. Oczywiście ucieszyłeś się, że tego zaniechali.
— O nie. Byłbym z nimi walćzył do ostatniej kropli krwi i...
— Milcz. Wiesz już dawno, co myślę o twojej odwadze. To też cieszę się bardzo, że nie mogę cię zabrać ze sobą, bo znowubyś wszystko zepsuł. Ja za tymi ludźmi pojadę, a ty nadejdziesz piechotą.
— To niemożebne, effendi! W jakiż sposób zdołam ciebie doścignąć?
— Nic łatwiejszego. Ci zbóje odjechali przed godziną, za dwie godziny ich dogonię i zaczekam potem na ciebie.
— Więc razem będziemy z nimi walczyli?
— Nie bądźże taki głupi! Zanim ty nadejdziesz, ja się z nimi już z pewnością rozprawię. Chcąc dotrzeć do tego miejsca, w którem ja ich doścignę, będziesz musiał iść szybko przez pięć godzin. Nie mam ani czasu, ani ochoty czekać na ciebie zbyt długo, zresztą nie wątpię, że będziesz się spieszył. Chwaliłeś się szybkością i wytrwałością swoich nóg, pokaż więc teraz, że na tę pochwałę zasługują.
Kiedy, wypowiedziawszy te słowa, wsiadałem na wielbłąda, odezwał się Selim płaczliwie:
— Więc odjeżdżasz rzeczywiście bezemnie? Jak możesz zostawiać mnie samego w pustyni?
— Ja się wprawdzie nie boję, ale może lepiej będzie, jeżeli siądę za tobą i razem z tobą pojadę?
— Dobrze — odrzekłem złośliwie — ale zapowiadam ci z góry, że wjadę w sam środek nieprzyjaciół i nie cofnę się przed ranami, a choćby i śmiercią, byle tylko towarzyszy ocalić. Wrogowie będą się bronili.
Selim namyślił się chwilkę i rzekł:
— I ja nie lękam się ani ran ani śmierci, ale wobec tego, że wielbłąd, dźwigając mnie i ciebie, nie będzie mógł biec dosyć prędko i nieprzyjaciele gotowi ci umknąć, jedź już sam, byle prędzej, ja zaś za tobą nadejdę, jak będę mógł najrychlej.
— Dobrze! — roześmiałem się. — Jesteś rzeczywiście niepoprawny. Trzymaj przynajmniej broń w pogotowiu, bo tu są lwy i pantery.
Wsiadłem na siodło i odjeżdżając, usłyszałem, jak: krzyczał za mną:
— Lwy i pantery! Allah kehrim, Boże bądź mi miłościw! Ja się bynajmniej nie lękam, ale ze zwierzętami, które nocą na żer wychodzą, w ciągu dnia nie powinno się walczyć. Effendi, zabierz mnie, zabierz!
Spojrzałem za siebie i zobaczyłem go, biegnącego za mną tak szybko, że haik powiewał jak chorągiew. Oczywiście nie zważałem na jego wołanie i przynaglałem wielbłąda do pośpiechu, ażeby jak najrychlej przebyć przestrzeń, dzielącą mnie od ściganych.
Wielbłąd biegł z tą samą szybkością, co wczoraj, a krok jego był przytem tak lekki i pewny, że kołysałem się łagodnie jak w karle i nie odczuwałem wcale nierówności terenu, choć było ich podostatkiem. Znajdowałem się między wzgórzami Dar Sukkot. Okolica była naprzemian piaszczysta lub pagórkowata, a im dalej jechałem, stawała się coraz bardziej skalistą. Tropy były na szczęście tak wyraźne, że nawet tam, gdzie kończył się piasek, nie straciłem ich z oczu.
Upłynęło półtorej godziny. Przejeżdżałem właśnie między dwoma pagórkami, kiedy zobaczyłem rabusiów na rozległej piaszczystej równinie. Wyjąłem z torby lunetę i zwróciłem ją w kierunku tej grupy. Dwie osoby jechały na przedzie, a dwie, prowadzące luźne wielbłądy, w tyle. W środku znajdowali się pojmani.
Rzuciłem okiem na rewolwery, które za pasem moim tkwiły i wziąłem strzelbę do ręki. Szybko zbliżałem się do ściganych. Kiedym był od nich oddalony o jakie ośmset kroków, jeden z jadących na przedzie odwrócił się przypadkiem i widocznie powiedział towarzyszom, że jakiś jeździec do nich się zbliża, gdyż oglądnęli się wszyscy. Byłem sam jeden, więc nie mieli powodu zbyt się mnie obawiać. Zatrzymali się, czekając, aż się przybliżę, ale jako ludzie ostrożni pochwycili za strzelby.
Były to długie flinty beduińskie, niebezpieczne li tylko z blizka. Jeńcy byli skrępowani i z ich strony nie mogłem spodziewać się pomocy. Musiałem więc zdać się tylko na siebie. Kiedy zatrzymałem wielbłąda, odległość między nami wynosiła około trzysta kroków. Tak daleko ich flinty nie niosły, ja przeciwnie byłem pewny, że moje kule dolecą do nich i nie chybią celu. Dzięki temu miałem nad nimi przewagę. Teraz zależało wszystko od zachowania się jeńców. Jeśliby zdradzili słowem lub znakiem, że mnie znają i że przybywam im na ratunek, znacznieby moje zadanie utrudnili.
Jeden z rabusiów skinął na mnie, bym się zbliżył, a ja odpowiedziałem mu tem samem skinieniem. Powiedział potem do towarzyszy kilka słów, podjechał bliżej i zatrzymał się w odległości może stu kroków.
— Kto ty jesteś? — zapytał.
— Sajih[8] z Kahiry — odpowiedziałem.
— Czy od nas czego potrzebujesz?
— Tak. Mam do ciebie prośbę i jeśli ją spełnisz, spełnię i ja także twoje życzenie.
— Nie mam żadnego!
— Zdaje mi się, że je będziesz miał wkrótce. Chodź bliżej!
— Nie, chodź ty do mnie!
Chcąc mój cel osiągnąć, musiałem usłuchać tego wezwania i zsiadłszy z wielbłąda, poszedłem zwolna ku niemu. Reguły pustyni nakazywały mu uczynić to samo. Zsiadł więc także i z godnością począł się ku mnie zbliżać. Kiedyśmy się zrównali, spojrzał mi bystro w twarz, podał mi rękę i powiedział:
— Sallam aalejkum! Bądź moim przyjacielem.
— Aalejk sallam! Będę twoim przyjacielem, jeśli ty moim zostaniesz. Wiesz już, kto jestem i skąd przybywam. Czy mogę dowiedzieć się teraz, do którego szczepu należysz i gdzie jest kres twojej podróży?
Nóż i głownie dwu pistoletów wyzierały mu z za pasa. Oparł się na flincie, jak ktoś pewny siebie zupełnie i odpowiedział:
— My jesteśmy także podróżnymi i przybywamy z Dar Sukkot.
— Serce twoje jest studnią łaskawości, a uprzejmość twoja przynosi ulgę mej duszy.
Mówiąc te słowa usiadłem, ale tak, abym miał przeciwników na oku. Poszedł za moim przykładem i usiadł także, zwrócony plecami do jeńców. Słowa moje zdziwiły go. Nie wiedział, co miałem na myśli, więc rzekł:
— Nie rozumię twoich słów. Dlaczego mówisz o łaskawości?
— Ponieważ nie chcesz zdradzić przede mną swojej wysokiej godności i poniżasz się, jak Harun al Raszyd, który niegdyś w stroju żebraka przechodził ulicami Bagdadu.
— Mylisz się, nie jestem sułtanem, ani emirem.
— Tak, ale zapewne wysokim urzędnikiem wicekróla, któremu niechaj Allah pięćset lat żyć dozwoli.
— Skąd twoje przypuszczenie?
— Widzę jeńców u ciebie i wnoszę stąd, że jesteś menur el insaf[9]. Cóż to za zbrodniarze ci ludzie, którzy ci w ręce wpadli?
— Nie jestem wcale menurem, mimoto jednak te psy, których związałem, nie zobaczą Kahiry, lecz umrą wkrótce, ponieważ zamordowali jednego z moich towarzyszy. To złodzieje i rozbójnicy. Zresztą cóż cię oni obchodzą. Powiedz mi raczej, jakie jest twoje życzenie?
— Z największą przyjemnością, bo właśnie po to przybyłem, aby ci je przedłożyć.
— Mnie? A skądże wiedziałeś, gdzie mnie masz szukać.
— Powiedziały mi to twoje ślady.
— Gdzie się na nie natknąłeś?
— Przy mojem obozowisku, przez które przejechaliście w czasie mojej nieobecności.
— Mylisz się znowu; nie przejeżdżaliśmy nigdzie przez obozowisko.
— I owszem.
— Gdzież ono było?
— Znajdowało się obok ukrytej studni, którą otworzyliśmy, a ty ją znowu zamknąłeś.
Teraz zaczęło mu być nieswojo. Zaczął przesuwać nóż i pistolety, ściągnął brwi i rzekł:
— Więc ty tam byłeś? Ja ciebie wcale nie widziałem.
— Wyjechałem na pustynię, aby wyćwiczyć mojego wielbłąda w rączości. Kiedy wróciłem, nie było już moich służących. Zamiast nich zastałem grób ze zwłokami obcego.
— Czy otworzyłeś go?
— Musiałem go otworzyć, chcąc zobaczyć, czy ten zmarły nie jest moim służącym. Ujrzawszy obce oblicze, dosiadłem wielbłąda i pojechałem waszym śladem, ażeby powiedzieć ci moje życzenie, a potem wypełnić twoje.
— A więc powiedz, czem ci się mogę przysłużyć?
— Oddaj mi moich służących.
Twarz nie drgnęła mu nawet. Nie rozjaśniła się, ani też nie sposępniała, kiedy zapytał:
— A jakie ma być moje życzenie?
— Żebym pozwolił ci jechać bez przeszkody.
Roześmiał się szyderczo, spojrzał na mnie z niesłychanem lekceważeniem i zapytał:
— A jeżeli nie spełnię twego życzenia, co uczynisz?
— W takim razie i ja nie spełnię twojego.
— Chcesz nas tu może zatrzymać?
— To byłoby zbyteczne, gdyż cię już przecież zatrzymałem.
— Ale bez skutku. Odejdę, kiedy mi się spodoba.
— W każdym razie daleko nie dojdziesz.
— Szaleńcze! Ty jesteś sam, nas jest czterech, a tak mówisz, jakbyś miał stu przeciwko nam.
— Bo też w istocie znaczę wobec was tyle, co stu wobec czterech.
— Jesteś waryat! — huknął na mnie. — Gdybyś wiedział, kto jesteśmy, czołgałbyś się w prochu przed nami.
— Nazwałeś się podróżnym, a ja także nim jestem. Bądź jednak, czem ci się tylko podoba, ale teraz jako podróżni jesteśmy sobie równi. Czy jestem waryat, czy mam zdrowe zmysły, o tem przekonasz się wkrótce.
— Zbytnio swej broni ufasz. Jest to wprawdzie strzelba europejska, ale w twoim ręku nie ma ona wartości.
— Mylisz się znowu. Umiem doskonale obchodzić się z bronią, jestem Europejczykiem.
— A więc chrześcijaninem! Niech cię Allah potępi! Jak ty giaurze śmiesz zatrzymywać mnie tutaj i dawać mi przepisy?
— Życzysz mi, żeby mnie Allah potępił, a ja ci życzę uprzejmie, żeby cię chronił. Uważaj jednak, bo jeśli powiesz jeszcze jedną obelgę, to kres dni twoich nastąpi natychmiast.
— Ty mi grozisz, ty...
Zatrzymał się, pochwycił ręką pistolet, gdyż ja wydobyłem rewolwer.
— Precz z ręką! — krzyknąłem na niego. — Jeśli broń twoja poruszy się tylko lekko, będziesz trupem. Przeceniasz sam siebie, bo jestem rzeczywiście wobec was jak stu wobec jednego.
Zobaczył rewolwer zwrócony groźnie do siebie, więc cofnął rękę, ażeby jednak coś odpowiedzieć, rzekł:
— Nie chwal się! Wystarczy, żebym zawołał moich ludzi i będziesz zgubiony.
— Spróbuj. Po pierwszem słowie, dosłyszalnem stąd o dwadzieścia kroków, dostaniesz kulą w serce.
— To zdrada, haniebna zdrada! — rzekł wściekły, lecz ostrożnie przytłumionym głosem.
— Jakto? — Przyszedłem do ciebie, ponieważ dałeś mi znak usiadłem, gdyż musiałem pójść za twoim przykładem. Taki jest zwyczaj pustyni. Według niego jesteśmy obydwaj wolni i możemy się rozejść i żadnemu z nas nie wolno drugiego zatrzymywać. Czy chcesz znieważyć świętość tego zwyczaju.
— Tak zdrożnych zamiarów nie miałem. Chciałem z tobą pomówić uprzejmie i wszelka myśl o podstępie była odemnie daleko; kiedy jednak zacząłeś mnie lżyć i chciałeś swych ludzi przywołać, sam złamałeś obyczaj pustyni i dałeś mi tem samem zupełną swobodę postępowania.
— Więc puść mnie!
— Pierwej z tobą pomówię.
— Nie chcę nic słyszeć!
— No to idź!
— A ty tymczasem strzelisz do mnie, kiedy odchodząc, odwrócę się do ciebie plecami.
— Nie obawiaj się tego, bo jestem chrześcijaninem, a nie skrytobójcą. Ale powiadam ci, że mi moich służących masz zwrócić, bo w przeciwnym razie z miejsca ci się ruszyć nie dozwolę.
— W jaki sposób zmusisz mię do ich wydania? Jeżeli zobaczę jeden krok nieprzyjacielski z twojej strony, każę ich zabić.
— Czyń, co ci się podoba!
— Słowa twoje brzmią, jak słowa władcy, ale nas nie powstrzymają ani chwili.
— W takim razie kule moje zatrzymają was dłużej, aniżeli przypuszczasz. Kto z was opuści miejsce, na którem stoi, pierwej, zanim mi służących zwrócicie, grób swój tu znajdzie.
— Ty sam za kilka chwil będziesz trupem.
Odszedł powoli, wsiadł na wielbłąda i pojechał do swoich. Wierzył widocznie w uczciwość mojego słowa, gdyż nie odwrócił się ani razu, choć mogłem łatwo wpakować mu kulę w serce.
Nie byłem bardzo dumny z przebiegu naszej rozmowy, bo bądź co bądź położenie pojmanych było teraz jeszcze gorsze, niż przedtem. Teraz już tylko kule mogły tę sprawę rozstrzygnąć. Przerażała mię myśl, że może zajść konieczność zabicia kilku ludzi, postanowiłem więc strzelać tylko w razie ostatecznym, to jest gdybym moich towarzyszy w inny sposób nie zdołał z niewoli uwolnić.
Mój interlokutor dojechał do swoich ludzi i wtedy dopiero w tył się oglądnął. Nie zobaczył mnie, gdyż już byłem ukryty za wysoką na łokieć i takąż szeroką falą piasku, którą pospiesznie usypałem, by mi w razie potrzeby służyła za zasłonę. W ciasnem wgłębieniu leżała lufa strzelby tak, że przy mierzeniu głowy nie było widać. Ażeby szybko nabijać, położyłem sobie kilka naboi pod ręką.
Obcy rozmawiał przez chwilę ze swoimi ludźmi, poczem obił się o moje uszy głośny szyderczy śmiech na cztery głosy. Uważali groźby moje za pusty dźwięk i sądząc po swoich strzelbach, nie przypuszczali, że moja aż tam do nich doniesie. Wymierzyłem do tego, z którym przed kilku minutami rozmawiałem, w ostatniej chwili jednak przyszło mi na myśl, że ludzie ci bądź co bądź oszczędzali jeńców, choć przecież mogli ich zabić. Myśl ta skłoniła mię do łagodności, postanowiłem jednak wystrzelać im wielbłądy. Łatwo mi przytem było nie zranić naszych, gdyż dwa z nich niosły porucznika i Ben Nila, a trzeciego prowadzono luźnie za uzdę. Obcy siedzieli na swoich.
Ruszyli z miejsca, potrząsnęli ku mnie pięściami i roześmiali się znowu. Zachowali opisany już porządek marszu. Na czele jechał ten, z którym rozmawiałem, zapewne dowódca, obok niego jeden z towarzyszy a za jeńcami jechali dwaj inni zbrojni. Zmierzyłem i wypaliłem do wielbłąda dowódcy, który też runął na ziemię, gniotąc jeźdźca pod sobą. Drugi strzał ugodził z tym samym skutkiem zwierzę jego sąsiada. Głośne okrzyki i przekleństwa doleciały aż do mnie. Chwilowe zamięszanie dało mi aż nadto czasu do ponownego nabicia strzelby. Oba następne strzały położyły trupem wielbłądy jadących z tyłu. Został już teraz tylko jeden ich wierzchowiec i trzy nasze hedżiny. Teraz już hultaje nabrali respektu i w zachowywaniu się ich nie było nic wyzywającego. Gdyby mogli byli szukać ukrycia za jeńcami, byliby bezpieczni przed moimi strzałami, ale tej osłony już na szczęście nie było, bo hedżiny przerażone krzykiem i strzelaniną, popędziły na pustynię ze skrępowanymi jeńcami. Obcy wygramolili się z pod wielbłądów, spojrzeli ku mnie bezradnie, a potem zamienili słów kilka, przyczem poznałem po gestach, że chcieli uciec. Zerwałem się, zmierzyłem do nich ze strzelby i zawołałem:
— Stać, bo strzelam.
Przekonali się już dostatecznie, że z kulami mojemi niema żartów i usłuchali wezwania.
— Odrzućcie flinty! Kto swoją zatrzyma w ręku, będzie zastrzelony! — mówiłem dalej.
I ten rozkaz wykonano, ja zaś ruszyłem ku nim, ze strzelbą przyłożoną do ramienia. Mogłem ich już wolno puścić, chciałem jednak, żeby mnie wprzód za poprzednie obelgi przeprosili. Przybywszy do nich, odłożyłem zawadzającą mi strzelbę, a wziąłem w rękę a rewolwer, ażeby wciąż trzymać ich w szachu. Wszyscy czterej patrzyli przed siebie ponuro, słowa jednego nie mówiąc; najposępniejszą była twarz dowódcy.
— Dwa razy wyśmialiście się ze mnie — powiedziałem. — Czy uczynicie to jeszcze po raz trzeci?
Odpowiedzi nie było.
— Czy pojmujesz teraz, że byłem wobec was jak stu wobec jednego? Pojmałem was, nie zraniwszy nawet nikogo, a wy zapomnieliście całkiem o obronie. No, jak myślicie, co ja z wami uczynię, wy dzielni jeźdźcy bez wielbłądów.
Zaden z nich nie odpowiedział; wszyscy patrzyli przed siebie z wściekłością.
— Przypatrzcie się tej małej broni! — mówiłem dalej. — Jest w niej sześć kul a to dla was aż nadto. Puszczę was jednak wolno, gdyż takich nędznych stworzeń wcale się obawiać nie potrzebuję, przedtem jednak wymagam bezwarunkowego posłuszeństwa. Broń wasza zostanie tutaj, ażebyście nikomu szkodzić nią nie mogli. Sam ją wam odbiorę. Ręce do góry! Jeśli nie, strzelam.
Z wyjątkiem dowódcy, wszyscy trzej poszli zaraz za moim rozkazem, on jednak sięgnął ręką za pas i zawołał:
— Na proroka, tego za wiele! Nie powiesz, żeby...
Nie skończył zdania; chwycił pistolet, lecz w tejże chwili dostał kulą w rękę.
— Ręce w górę! — huknąłem nań groźnie.
Słyszałem zgrzyt jego zębów, lecz był posłuszny. Trzymając w prawej broń gotową do strzału, wydobyłem im wszystko z za pasów, rzucając noże i pistolety za siebie.
— A teraz jeszcze jedno. Życzyłeś mi potępienia i nazwałeś mnie giaurem; teraz żądam, żebyś poprosił mnie o przebaczenie i powiedział „samih’ni*, przebacz mi. Jeżeli nie usłuchasz, kulą w łeb dostaniesz.
Zwróciłem wylot lufy ku niemu. Zaczął się krztusić, przełykać ślinę, słowo przeproszenia nie chciało wyjść mu z gardła, wreszcie jednak przemógł się i przeprosił; z jego twarzy wyczytałem, że go to niezmiernie wiele kosztowało.
— No jesteśmy gotowi, ale posłuchajcie jeszcze na koniec mej rady i nigdy nie lekceważcie na przyszłość europejczyka a zwłaszcza chrześcijanina, bo w każdym razie ma nad wami przewagę. Jeśli kiedy popadniecie w jakie z nim spory, liczcie zawsze bardziej na jego dobroć, aniżeli na swoją siłę i dzielność. Chciałem się z wami uprzejmie porozumieć, wy jednak odpowiedzieliście mi szyderstwem, i teraz zbieracie plon swojego zuchwalstwa. Nie chcę badać dokładnie, czem wy jesteście, ale w każdym razie radzę wam, abyście mnie unikali i nie występowali względem mnie nieprzyjaźnie, bo w razie ponownego spotkania, całobyście z moich rąk już nie wyszli. Teraz możecie iść, gdzie wam się podoba, byle prędzej.
Odwrócili się w milczeniu i pospiesznie odeszli. Wystrzelałem ich pistolety i strzelby, ażeby podczas transportu zapobiec jakiemu nieszczęściu i przy tej sposobności przekonałem się, że mieli naboje sporządzone z gwoździ i ołowianych siekańców. Byli to zatem strzelcy bardzo niebezpieczni i pozbawieni wszelkich uczuć ludzkich. Wielbłąd mój klęczał jeszcze spokojnie na tem samem miejscu, na którem z niego zsiadłem. Zaniosłem tam zabraną broń, związałem ją sznurem i zdobycz tę przymocowałem do siodła. Potem dosiadłem wielbłąda i popędziłem przed siebie, aby odszukać porucznika i Ben Nila. Nie wątpiłem, że wkrótce na nich natrafię, zwłaszcza, że ślady były wyraźne. Nie pomyliłem się, bo już po pięciu minutach jazdy, zobaczyłem w dali jeźdźców, stojących cicho obok wielbłądów, które się na ziemi pokładły.
Radość porucznika i Ben Nila była ogromna, a pierwszy z wymienionych zawołał:
— Chwała Allahowi, że przybywasz. Od chwili kiedy nas skrępowano aż dotąd, tyleśmy strachu przeżyli, jak jeszcze nigdy. Wyobraź sobie, jakeśmy się niepokoili o ciebie, wiedząc zwłaszcza, że i nasz los zależy od twego zwycięstwa.
— A więc pocieszcie się, bo wszystko poszło dobrze — odrzekłem. — Ale teraz na końcu przychodzi mi na myśl, że o czemś ważnem zapomniałem. Zanim was rozkrępuję, muszę wiedzieć, gdzie są pieniądze, które wam pewnie odebrano.
— Wszystko znajduje się na wielbłądzie Selima, klęczącym tam na ziemi. Strzelby wiszą na kuli u siodła, a reszta jest w torbie. Napastnicy chcieli się natychmiast łupem swoim podzielić, ale się pogodzić nie mogli i podział odłożyli na później.
— To dobrze, cieszy mnie, że nie postradaliście niczego. Przeciwnie mamy nawet łupy, mianowicie broń, jednego luźnego wielbłąda a niewątpliwie i przy nieżywych zwierzętach także się coś znajdzie. Spodziewam się, że te łotry, widząc, że się oddaliłem, wrócą po swoje rzeczy. Trzeba się zatem spieszyć, aby ich jeszcze uprzedzić, Uwolniłem ich szybko z więzów, dałem jednemu i drugiemu broń w rękę i razem wróciliśmy na „plac boju.“
Nie ujechaliśmy jeszcze połowy drogi, kiedy ujrzeliśmy daleko przed sobą cztery szybko poruszające się punkty. Byli to łowcy niewolników, którzy, jak się spodziewałem, chcieli powrócić. Gdy nas zauważyli, zawrócili i popędzili czemprędzej w kierunku północnowschodnim, z czego wywnioskowałem, że dążyli da Bir Murat.
Przybywszy do zabitych przezemnie wielbłądów, zauważyłem, że jeden z nich żył jeszcze, więc położyłem kres jego męce wystrzałem rewolwerowym w oko. Przeszukaliśmy torby przy siodłach. Było tam wiele rzeczy, które wprawdzie dla mnie wartości nie przedstawiały żadnej, naszym żołnierzom mogły się jednak przydać. Bardzo cenną zdobycz znalazłem jednak przy wielbłądzie dowódcy. Były to mianowicie mapy Sudanu, na których położenie setek miejscowości, drogi karawanowe i tajemne szlaki handlarzy niewolników narysowane były z niezwykłą starannością. Tę część łupu uważałem za swój wyłączny udział i mapy zatrzymałem przy sobie. Resztę zdobyczy kazałem włożyć na grzbiet zdobytego wielbłąda i postanowiłem rozdzielić później równo pomiędzy wszystkich.
Musieliśmy teraz zaczekać na Selima i mieliśmy czas pomówić o tem, co się stało. Dowiedziałem się, że ten gałgan winien całemu nieszczęściu, gdyż, stojąc na czatach, usnął, podczas gdy i tamci dwaj, znużeni nocnem czuwaniem, snem się krzepili. Napadnięci z nienacka i gwałtownie zbudzeni bronili się zawzięcie, lecz tylko Ben Nilowi udało się dobyć noża i przebić nim przeciwnika. To podnieciło w najwyższym stopniu wściekłość łowców niewolników a jeden z nich domagał się nawet, aby mordercę zabić na miejscu. Drudzy jednak, a zwłaszcza dowódca byli zdania, że zemstę należy odłożyć na porę stosowniejszą. Jeńców więc skrępowano, a zagrzebawszy trupa i napoiwszy wielbłądy, przykryto studnię, poczem w dalszą wyruszono drogę.
— Jak obchodzono się z wami? — zapytałem.
— Ani źle, ani dobrze — odrzekł porucznik. — Nic do nas nie mówili, a całe ich zachowanie się robiło wrażenie, jakbyśmy dla nich nie istnieli wcale.
— Ale sami z sobą musieli chyba rozmawiać?
— Bardzo nie wiele, a i to o rzeczach całkiem zwyczajnych.
— Czy z ich rozmowy można było wywnioskować, kim i czem są, skąd przybywają i dokąd dążą?
— Nie. Nie nazywali się nawet po imieniu.
— Poznaję z tego, że byli bardzo ostrożni, i że im zależało na tem, aby nikt nic o nich nie wiedział. Czyż nie pytali was, w jaki sposób dostaliście się do studni?
— Pytali się, ale żadnej odpowiedzi od nas nie otrzymali ani na to pytanie, ani na żadne inne. O tobie i o Selimie zgoła nic nie wiedzą. Woleliśmy milczeć, aniżeli ściągnąć na siebie twoją naganę.
— Postąpiliście rozumnie, bądź co bądź jednak byłoby mi bardzo na rękę, gdybym wiedział, czy znali ukrytą studnię, czy też tylko przypadkiem znaleźli się w tej okolicy.
— Znali ją i bardzo ich to złościło, żeśmy im tak mało wody zostawili.
— W takim razie wiem, za co mam ich uważać. Zdradziło ich to, że tę studnię znali, teraz już nie wątpię, że trafiliśmy na poszukiwanych przez nas łowców niewolników.
— To niemożliwe, effendi, bo przecież w ich orszaku żadnych jeńców nie było.
— Istotnie, ale to była tylko straż przednia; tych pięciu ludzi miało się starać o kwatery, o wodę i wogóle mieli czuwać nad bezpieczeństwem transportu.
— Jeśli tak, to wielki błąd popełniłeś, pozwalając im umknąć. Trzeba ich było zatrzymać i dokładnie wybadać. Przecież ich relacye bardzoby nam się teraz przydały.
— Jestem innego zdania. W takich ważnych chwilach zwykłem postępować z rozwagą i obliczać skutki tego, co czynię. Gdyby mi przyszło na myśl wypytywać ich, nie byłbym się niczego dowiedział. Powiedzieliby mi wszystko, tylko nie prawdę. A ponieważ nie mógłbym dowieść im kłamstwa natychmiast, więc lepiej się stało, że ich wolno puściłem. Teraz przynajmniej nie będą się chełpili, że mnie w pole wywiedli.
— No tak, ale ich teraz niema, a my ani jotę nie jesteśmy mędrsi, niż przedtem.
— Właśnie dlatego, że ich niema, będziemy niebawem wiedzieli wszystko, bo sami mi powiedzą to, coby teraz przedemną zataili.
— Co ty mówisz? Kiedy ci powiedzą i gdzie? Jak ich do tego zmusisz?
— Puściłem ich wolno, by ich potem nad Bir Murat podsłuchać. Za trzy godziny będę koło studni, oni zaś, nie mając wielbłądów, przybędą tam dopiero wieczorem, i dzięki temu dość dużo czasu mi pozostanie na wyszukanie sobie kryjówki, z której będę mógł całą ich rozmowę podsłuchać.
— Effendi, musieliby chyba być ślepi i głusi, gdyby cię nie widzieli i nie słyszeli.
— Zostaw to już mnie i o skutek się nie obawiaj.
— Jeżeli cię jednak spostrzegą, będziesz zgubiony. Kto wie zresztą, czy tam dziś jaka karawana nie obozuje, a ostrzegam cię, że ludzie tutejsi nie są wrogami niewolnictwa i na wezwanie łowców z pewnością przeciwko tobie się zwrócą.
— Wiem o tem i jestem nawet pewien, że spotkam tam nieprzebłaganego wroga mojego, Murada Nassyra, który będzie na moje życie nastawał.
— Tem więcej przeto powinieneś się mieć na baczności i radzę ci, abyś nie szedł sam, ale wziął z sobą mnie i kilku żosrierzy.
— Ja jednak twojej rady posłuchać nie mogę, bo własnym siłom w tym wypadku najzupełniej ufam, a zresztą obecność żołnierzy miałaby tylko ten skutek, że i ich i mnie tem prędzejby zauważono. W każdym razie jednak zaprowadzimy ich na jakieś zasłonięte stanowisko w pobliżu studni, skąd przedsięwezmę moją wieczorną wycieczkę.
Porucznik patrzył przed siebie, potrząsając głową. Plan mój wydawał mu się widocznie niebezpiecznym i niepotrzebnym, bo rzekł po chwili:
— Mów co chcesz, jestem jednak pewien, że nie potrzebowałbyś się narażać na to niebezpieczeństwo, gdybyś był tych drabów wziął na spytki na miejscu.
— A cóżbyś był zrobił, gdyby ci dali odpowiedzi zupełnie inne, aniżelibyś się spodziewał i gdyby ci w dodatku udowodnili, że to, co mówią, jest prawdą?
— Nie wiem, ale i to przypuścić trudno, że wówczas, kiedy będziesz ich podsłuchiwał, będą mówili o tem, co tybyś usłyszeć pragnął?
— W każdym razie będę czuwał tak długo, aż i o tem rozmawiać zaczną. Zresztą wypadki dzisiejsze dały im się we znaki w tym stopniu, że jeżeli o czem, to chyba o nich najwyżej będą mówili i ciekawych rzeczy wnet się dużo dowiem.
— Nie mam prawa ci rozkazywać, ale czuję, że na jedno jeszcze powinienem ci zwrócić uwagę. Szukałeś ukrytej studni, bo sądziłeś, że spotkasz tam łowców niewolników. Znalazłeś ją, więc chyba może lepiejby było, gdybyśmy już tutaj zostali. Po co mamy prowadzić żołnierzy naszych do Bir Murat, skoro sam wiesz najlepiej, że ci, których szukamy, muszą tę miejscowość omijać? Obawiam się, że jeżeli przy swoim planie będziesz się upierał, oni nam ujdą.
— Owszem, wpadną nam w ręce.
— No dobrze, ale przecież sam powiedziałeś, że tych czterech, którzy na nas napadli, uważasz za przednią straż łowców, i że w ślad za nimi cała karawana dąży. Przyjdą oni do ukrytej studni i tam moglibyśmy ich łatwo pochwycić. Tymczasem teraz zabierasz nas stąd i prowadzisz tam, gdzie ich z pewnością nie zobaczymy.
Wątpliwości jego wydawały mi się zupełnie naturalne, a przytem były dla mnie dowodem, że się na całą sprawę zapatruje poważnie. Zmusiłem się więc do cierpliwości i odrzekłem spokojnie:
— Rozważania twoje zwracają się tylko naprzód, a nie na prawo ani na lewo. Na Selima zdać się nie możemy, jest nas więc tylko trzech. A z wielu głów będzie się składała eskorta niewolnic? Cóżby się stało, gdyby nadeszli tak rychło, że nie mielibyśmy czasu na sprowadzenie żołnierzy? Czy bylibyśmy w stanie porwać się na nich i wziąć ich do niewoli, co właśnie jest naszem zadaniem? Chyba nie! Nie wątpię ani na chwilę, że przyjdą do ukrytej studni, ale skoro nie znajdą dla siebie wody podostatkiem, opuszczą ją corychlej i prawdopodobnie poślą kilku jeźdźców do Bir Murat, by stamtąd wodę sprowadzić. Przy ukrytej studni nie możemy na nich czekać.
— W takim razie nie było powodu jej szukać.
— Posuwasz się za daleko. Chciałem tam wpaść na ślad łowców niewolników i cel mój osiągnąłem w zupełności. Mając go raz, nie stracę go już z oczu. Możemy wybierać między dwiema drogami. Albo przepuścimy rozbójników obok siebie i podążymy za nimi, by na nich wpaść w chwili odpowiedniej, albo wyprzedzimy ich, ażeby sobie znaleźć teren, nadający się do walki i tam na nich zaczekamy. To drugie uważam nawet za lepsze.
— Musielibyśmy znać kierunek ich drogi.
— Dowiem się o tem wieczorem.
— A jeśli się nic nie dowiesz?
— W takim razie powrócimy do twojego planu.
— Jabym wogóle dał spokój tej niepotrzebnej wędrówce do Bir Murat. Dlaczegoś się ty tak uwziął na to podsłuchiwanie?
— Ponieważ wiem z doświadczenia, jakie przynosi korzyści. Nie jest wykluczone, że usłyszę nawet więcej, niż sam chcę się dowiedzieć. Proszę cię, nie sprzeciwiaj się dłużej, gdyż zarzuty twoje nie odniosą skutku.
Zresztą musimy przerwać rozmowę, gdyż widzę tam jakiegoś biegnącego człowieka. Może to Selim.
Oto wynurzył się teraz na zachodnim horyzoncie biały punkt, który się do nas zbliżał. Wkrótce rozpoznaliśmy piechura, biegnącego tak pospiesznie, że jego burnus powiewał za nim jak chorągiew. Był to istotnie Selim, ucieszony, że nas doścignął i że mi się udało jeńców z więzów uwolnić. Ruszyliśmy w drogę.
Przeciwnicy nasi obrali kierunek północno wschodni i popędzili wprost do Bir Murat. Ponieważ zależało nam na tem, aby nie wiedzieli, że i my spieszymy do tego samego celu, trzymaliśmy się bardziej kierunku wschodniego i dopiero kiedyśmy nabrali pewności, żeśmy ich już znacznie wyprzedzili, ruszyliśmy wprost ku Dżebel Murat.
Była to właśnie pora modlitwy popołudniowej kiedyśmy do stóp wzgórza przybyli. Bez trudu odszukaliśmy onbaszę, pomimo, że starannie żołnierzy swoich ukrył.
Spoczęliśmy przez pewien czas, a potem rozdzieliliśmy łupy. Ja zatrzymałem mapy, zresztą do podziału się nie mieszałem, wyraziwszy tylko to jedno życzenie, aby Selim nie dostał nic. Była to kara za brak czujności i tchórzliwość, którą okazał. Żal mi trochę było tego starego gałgana, ale nauczka podobna mogła mu się przydać. W godzinę po modlitwie wsiedliśmy na wielbłądy, tym razem oczywiście w towarzystwie żołnierzy i ruszyliśmy ku Bir Murat.
Studnia leży w małej dolinie, otoczonej stromemi ścianami skalnemi. Składa się ona z sześciu otworów, wykopanych w gliniastym gruncie, a głębokich mniej więcej na trzy metry. Woda w niej nie jest zbyt czysta i ma smak rozczynu soli angielskiej, Kilku Beduinów rozbiło w tem miejscu swoje-namioty, by z polecenia szecha pilnować studni. Wyglądają oni nędznie i są wychudli jak szkielety, a to właśnie dzięki tej wodzie, której muszą używać.
Droga z Bir Murat na południe wiedzie uciążliwym parowem godzinami całemi poprzez skały i kamienie. Słońce już zachodziło, kiedyśmy do tego parowu dotarli, Miejsc na kryjówkę było aż nadto, mimoto jednak wiedziałem, że odpowiednią placówkę trudno mi będzie znaleźć, bo jej zaletą główną musiało być przecież to, abym z niej mógł rozmowę łotrów podsłuchać.
Posiliwszy się daktylami i suszonem mięsem, wyruszyłem w głąb parowu, aby przedsięwzięcia dokonać.




  1. Aptekarz.
  2. Lektyka dla kobiet.
  3. Przełożony wsi
  4. Kapral.
  5. Liczba mnoga od Askeri = żołnierz.
  6. Studnia.
  7. Liczba mnoga od wadi = dolina.
  8. Podróżny.
  9. Urzędnik sprawiedliwości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.