Stałem raz światła zalany odmętem.
Pod zachód było. Przy mem łonie wzdętem,
Domowy anioł stróż mój, postać biała,
Cichą modlitwą w świetle tém topniała.
Dreszcz przelatywał po nad wod źwierciadły,
Do snu się drzewa długim cieniem kładły
Wieczorny szemrząc pacierz — a z nad smuga,
Srebrzystem okiem blada gwiazdka mruga.
I już w koło mnie świat, i po nademną,
Zewsząd powodzią zmroku wzbierał ciemną,
A jeszcze orzeł, w mgliste gdzieś błękity
Po nad chmur szlaki szarym żaglem wzbity,
Ważąc się dumnie na niebie wysokiem,
Promienne blaski chłonął chciwym wzrokiem.
Wtém od kościółka dzwonek pieśnią smętną
Uderzył w serca przyśpieszone tętno —
I wziął na barki swoje wiatr skrzydlaty
Ten dźwięk, i niósł go dołem, po nad kwiaty
Kadzielnic wońmi tchnące — i niebawem
Hołd się balsamów spłynął z brzmieniem łzawem.
I długo — długo — wszerz i wzdłuż przestrzeni,
Społem na drżących kręgach fal noszeni,
Dolinę całą póty snem kołyszą,
Aż znów pobożną za płynęła ciszą.
I na krawędzi wzgórza tylko kędy
Swą cichą przystań, cmentarz, ponad pędy
Potoku, w krzyżów zbawcze wzbił znamiona,
Choć już ostatni dźwięk w powietrzu kona,
W pośród się mogił przechadzały jeszcze
Niby tajemnic nieba święte dreszcze...
Rzekłbyś, że Anioł, zszedłszy w te samotnie,
Tym co w dal mroczną poszli bezpowrotnie,
Wśród tchnień któremi kwiat piołunu pieści,
Zwiastował słodkie pocieszenia wieści. —